POLACY RATUJĄCY ŻYDÓW

Kiedy podczas II wojny światowej naziści rozpoczęli masową eksterminację ludności żydowskiej wielu polskich sąsiadów i przyjaciół pośpieszyło Żydom z pomocą. Zwykli ludzie pomagali im, np. przewożąc do bezpiecznego miejsca, przekazując żywność lub udzielając schronienia. Udzieloną pomoc ukrywali w trakcie wojny, kiedy groziła im za to kara śmierci, oraz przez kilkadziesiąt kolejnych lat, w czasach komunizmu. Według historyka Szymona Datnera, głównie dzięki pomocy Polaków, Holocaust przeżyło ok. 100 tysięcy Żydów. W pomoc dla jednej osoby zwykle zaangażowanych było od kilku do kilkunastu osób. Instytut Yad Vashem przyznał medal „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata” ok. 280 mieszkańcom województwa świętokrzyskiego, zaangażowanym w pomoc Żydom. To jednak niewielka część wszystkich osób, które udzielały pomocy. „Polacy ratujący Żydów” to audycja poświęcona lokalnym bohaterom, którzy pomagali innym z narażeniem życia własnego i swoich rodzin. W każdym odcinku przybliżamy wybrane historie rodzin, które udzielały pomocy. Każda z nich jest opatrzona komentarzem historyków, m. in.: Ewy Kołomańskiej z Muzeum Wsi Kieleckiej i dr Tomasza Domańskiego z Delegatury IPN w Kielcach.

CYKL AUDYCJI RADIA KIELCE „POLACY RATUJĄCY ŻYDÓW” MOŻESZ RÓWNIEŻ OBEJRZEĆ NA STRONIE: HTTPS://POLACYRATUJACYZYDOW.COM.PL/

[podcast archiwalny - nie będzie kolejnych odcinków]

Kategorie:
Historia

Odcinki od najnowszych:

Każdemu życie miłe… - Rodzina Lechów, Wólka, gm. Kije
2020-05-15 17:27:11

Franciszek i Katarzyna Lech z dziećmi Stanisławą i Janem mieszkali w przysiółku Wólka, obok wsi Gołuchów w gminie Kije. Ich gospodarstwo znajdowało się na uboczu, wokół były lasy. Obok nich mieszkał stryj Władysław Lech. Inicjatorem pomocy Żydom był Franciszek Lech. Jego dom był zawsze otwarty dla poszukujących schronienia. Z tej gościnności korzystało wiele osób, m.in. grupa Żydów z miejscowości Kije. Wśród nich byli m.in. Wiśliński z żoną i dziećmi oraz Markowiecki z dwoma synami. Od czasu do czasu pojawiała się też rodzina Szulima Markowieckiego. Z kryjówki korzystała także grupa Żydów z Jędrzejowa, ale ich tożsamość trudno dziś ustalić. Prawdopodobnie rodzina Lechów ukrywała na stałe lub tymczasowo w sumie nawet 30 osób. Urodzony w 1929 roku Jan Lech wspomina, że niektórzy byli u nich kilka dni lub tydzień i odchodzili, a inni zostawali na stałe. Każdemu miłe życie, każdy się cisnął. To była biedota, nie mieli pieniędzy, a ojciec pieniędzy nie chciał – dodaje syn Katarzyny i Franciszka. Żydzi ukrywali się u rodziny Lechów od początku 1943 roku. 11 czerwca 1943 roku ok godziny 17.00 żandarmeria niemiecka pochodząca prawdopodobnie z Nowego Korczyna wraz z policją granatową z Chmielnika otoczyła zabudowania Lechów. Dziś trudno ustalić, kto doniósł, czy był to jeden z ukrywanych, schwytany i torturowany przez Niemców, czy partyzant. Budynki zostały ostrzelane z karabinów, zaczęły płonąć. W gospodarstwie byli wtedy ukrywający się Żydzi oraz 14-letni syn Lechów, Jan. Jego ojciec, Franciszek, pracował w polu, a matka z siostrą ostrzeżone przez inne kobiety przed przybyciem Niemców, udały się do sąsiedniej wioski. Janowi cudem udało się uciec z płonącego domu. Był pewien, że Niemcy, którzy zauważyli jego ucieczkę, zaczną go ścigać. Ale oni otworzyli za nim ogień z karabinów maszynowych. Pan Bóg mnie ocalił…więcej nikt. Jak przysłowie mówi: żołnierze strzelają, Pan Bóg kule nosi. Kulami kieruje, komu chce, to daruje… Ja miałem podarowane – Jan Lech ze wzruszeniem wspomina tamte wydarzenia. Biegł przez pole w stronę lasu i upadał po każdej serii, która przelatywała obok jego głowy. To tak, jakby ktoś młotkiem uderzył. Po 300 metrach krew poszła mi ustami…po ok kilometrze z trudem dobiegłem do lasu – opowiada Jan Lech. Wtedy zaczęły się jego kłopoty ze słuchem. W czasie ataku w gospodarstwie Lechów zginęło 4 ukrywanych Żydów: żona Wiślińskiego, Berek - stolarz z Chmielnika, Chyl i jego siostra Hanka. Jan Lech do dziś pamięta, gdzie na placu zostały zakopane ich ciała. Niemcy przez pewien czas krążyli po okolicy, szukając Żydów, którym udało się uciec oraz rodziny Lechów, która udzielała im pomocy. Pewnego dnia w miejscu spalonego gospodarstwa zastali brata Franciszka, Władysława. Z powodu długiej brody wzięli go za Żyda i rozstrzelali. Po okolicy rozeszła się plotka, jakoby Niemcy zastrzelili Franciszka, głównego organizatora pomocy. Dzięki temu ustały poszukiwania rodziny Lechów, która przez całe lato mieszkała w lesie. W lesie spałem, pod krzakiem. Nikt nie chciał przyjąć, nikt nie chciał jeść dać, bo się bali. Bo była kara śmierci. Dopiero jesienią sołtys Władysław Kasza załatwił nam kenkarty. Mieszkaliśmy u niego do końca wojny – opowiada Jan Lech. W pomoc rodzinie Lechów zaangażowali się też wujek Jana, Bolesław Lasak i rodzina Pawłowskich. Rodzina Lechów dotąd nie otrzymała medalu Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Opowiadamy o Polakach: - Franciszek Lech - Katarzyna Lech - Jan Lech, syn Ukrywani: - Wiśliński z żoną i dziećmi - Markowiecki z dwoma synami - Szulim Markowiecki z rodziną - rodzina z Jędrzejowa Opowiada: - Jan Lech – syn Katarzyny i Franciszka
Franciszek i Katarzyna Lech z dziećmi Stanisławą i Janem mieszkali w przysiółku Wólka, obok wsi Gołuchów w gminie Kije. Ich gospodarstwo znajdowało się na uboczu, wokół były lasy. Obok nich mieszkał stryj Władysław Lech.
Inicjatorem pomocy Żydom był Franciszek Lech. Jego dom był zawsze otwarty dla poszukujących schronienia. Z tej gościnności korzystało wiele osób, m.in. grupa Żydów z miejscowości Kije. Wśród nich byli m.in. Wiśliński z żoną i dziećmi oraz Markowiecki z dwoma synami. Od czasu do czasu pojawiała się też rodzina Szulima Markowieckiego. Z kryjówki korzystała także grupa Żydów z Jędrzejowa, ale ich tożsamość trudno dziś ustalić. Prawdopodobnie rodzina Lechów ukrywała na stałe lub tymczasowo w sumie nawet 30 osób. Urodzony w 1929 roku Jan Lech wspomina, że niektórzy byli u nich kilka dni lub tydzień i odchodzili, a inni zostawali na stałe. Każdemu miłe życie, każdy się cisnął. To była biedota, nie mieli pieniędzy, a ojciec pieniędzy nie chciał – dodaje syn Katarzyny i Franciszka.
Żydzi ukrywali się u rodziny Lechów od początku 1943 roku. 11 czerwca 1943 roku ok godziny 17.00 żandarmeria niemiecka pochodząca prawdopodobnie z Nowego Korczyna wraz z policją granatową z Chmielnika otoczyła zabudowania Lechów. Dziś trudno ustalić, kto doniósł, czy był to jeden z ukrywanych, schwytany i torturowany przez Niemców, czy partyzant. Budynki zostały ostrzelane z karabinów, zaczęły płonąć. W gospodarstwie byli wtedy ukrywający się Żydzi oraz 14-letni syn Lechów, Jan. Jego ojciec, Franciszek, pracował w polu, a matka z siostrą ostrzeżone przez inne kobiety przed przybyciem Niemców, udały się do sąsiedniej wioski. Janowi cudem udało się uciec z płonącego domu. Był pewien, że Niemcy, którzy zauważyli jego ucieczkę, zaczną go ścigać. Ale oni otworzyli za nim ogień z karabinów maszynowych. Pan Bóg mnie ocalił…więcej nikt. Jak przysłowie mówi: żołnierze strzelają, Pan Bóg kule nosi. Kulami kieruje, komu chce, to daruje… Ja miałem podarowane – Jan Lech ze wzruszeniem wspomina tamte wydarzenia. Biegł przez pole w stronę lasu i upadał po każdej serii, która przelatywała obok jego głowy. To tak, jakby ktoś młotkiem uderzył. Po 300 metrach krew poszła mi ustami…po ok kilometrze z trudem dobiegłem do lasu – opowiada Jan Lech. Wtedy zaczęły się jego kłopoty ze słuchem.
W czasie ataku w gospodarstwie Lechów zginęło 4 ukrywanych Żydów: żona Wiślińskiego, Berek - stolarz z Chmielnika, Chyl i jego siostra Hanka. Jan Lech do dziś pamięta, gdzie na placu zostały zakopane ich ciała.
Niemcy przez pewien czas krążyli po okolicy, szukając Żydów, którym udało się uciec oraz rodziny Lechów, która udzielała im pomocy. Pewnego dnia w miejscu spalonego gospodarstwa zastali brata Franciszka, Władysława. Z powodu długiej brody wzięli go za Żyda i rozstrzelali. Po okolicy rozeszła się plotka, jakoby Niemcy zastrzelili Franciszka, głównego organizatora pomocy. Dzięki temu ustały poszukiwania rodziny Lechów, która przez całe lato mieszkała w lesie. W lesie spałem, pod krzakiem. Nikt nie chciał przyjąć, nikt nie chciał jeść dać, bo się bali. Bo była kara śmierci. Dopiero jesienią sołtys Władysław Kasza załatwił nam kenkarty. Mieszkaliśmy u niego do końca wojny – opowiada Jan Lech. W pomoc rodzinie Lechów zaangażowali się też wujek Jana, Bolesław Lasak i rodzina Pawłowskich.
Rodzina Lechów dotąd nie otrzymała medalu Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.

Opowiadamy o Polakach:
- Franciszek Lech
- Katarzyna Lech
- Jan Lech, syn
Ukrywani:
- Wiśliński z żoną i dziećmi
- Markowiecki z dwoma synami
- Szulim Markowiecki z rodziną
- rodzina z Jędrzejowa
Opowiada:
- Jan Lech – syn Katarzyny i Franciszka

Żeby był nasz… - Rodzina Kowalików, Przyłęk, pow. Jędrzejowski
2020-05-15 17:23:38

Franciszek i Teofila Kowalikowie z dziećmi Aurelią i o sześć lat młodszym Mirosławem mieszkali podczas wojny w miejscowości Przyłęk. Pewnego wieczoru do ich domu zastukał brat Teofili, Stanisław Włodek z Węgleszyna. Po krótkiej rozmowie wprowadził do domu ok 3-letniego chłopca, pożegnał się i odjechał. Chłopiec już od progu odważnie się przedstawił, sepleniąc: „Nazywam się Jurek Staszewski. Mamusia jest w Oświęcimiu, a tatusia zabrały bolsewiki” – wspomina Aurelia Rudyk, z domu Kowalik, która miała wtedy ok 12 lat. Podkreśla, że Jurek od razu poczuł się jak u siebie w domu i zajął się zabawą z Mirkiem, który strugał z drewna różne zabawki, a także pistolety i szable. Rodzice powiedzieli Aurelii i Mirkowi, że ciocia Wanda Włodek i jej siostra (mama Jurka) trafiły do Oświęcimia. Chłopiec miał pozostać z rodziną do czasu, aż jego mama wróci. Taka plotka rozeszła się też po wiosce. Nikt, nawet Aurelia aż do końca wojny nie podejrzewał żydowskiego pochodzenia Jurka. Chłopiec był pogodny, bardzo zdolny i odważny. Wkrótce zapytał, czy może do nowej cioci i wujka mówić „mamo” i „tato”, tak jak Renia i Mirek. Szybko uczył się wierszy i piosenek, które chętnie śpiewał partyzantom, którzy latem zatrzymywali się na odpoczynek przy figurze św. Floriana, stojącej obok domu Kowalików. Aurelia Rudyk wspomina, że Jurek z prawdziwą pasją deklamował partyzantom patriotyczne wiersze, np.: Jam Jurek mały, ale chłopiec dzielny, stanę do raportu przed wodzem naczelnym! Melduję marszałku, że, gdy będę duży, zawsze będę śmiały w wojsku będę służył. Dasz mi wodzu wtedy, prawdziwą szabelkę i będziemy bronić naszej Polski wielkiej! Jurek potrafił zjednywać sobie ludzi. Kobiety płakały na jego widok, patrząc, jak osierocone dziecko żarliwie modliło się w kościele. Ja się nie raz modliłam, żeby nikt z jego rodziny nie wrócił, żeby on był nasz – wspomina ze wzruszeniem Aurelia Rudyk. Kiedy w 1945 roku po chłopca wróciła matka, która przeżyła wojnę, dla rodziny Kowalików był to bardzo trudny moment. Wychowywali Jurka jak własnego syna i brata. Aurelia dopiero wtedy poznała prawdę o pochodzeniu chłopca, kiedy zobaczyła wyraźnie semickie rysy twarzy jego matki Sylwii Kaiser. Chłopiec nie chciał wyjeżdżać, nie rozpoznawał matki. Mówił: ja tu mam swoją mamusię i nie potrzebuję żadnej obcej - wzrusza się Aurelia. Teofila Kowalik wspólnie z Sylwią Kaiser przekonywały chłopca, że wróciła po niego prawdziwa, biologiczna mama i powinien być przy niej, i razem z nią wyjechać. Po ich wyjeździe kontakt urwał się na długie lata. Aurelia martwiła się i wiele razy zastanawiała się, jak potoczyły się dalsze losy Jureczka, jej wojennego braciszka. W 1975 roku Kowalikowie otrzymali list od Jurka, który odszukał kontakt do polskiej rodziny, dzięki pomocy swojej ciotki. 10 lat później po raz pierwszy przyjechał do Polski. Niewiele pamiętał z dziecięcych lat spędzonych w Przyłęku i Węgleszynie. Do dziś utrzymuje kontakt z rodzinami Włodków i Kowalików, których członkowie zostali odznaczeni medalem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Opowiadamy o Polakach: - Teofila Kowalik - Franciszek Kowalik - Aurelia Rudyk (z domu Kowalik), córka Ukrywane osoby: - Gerald Kaiser (Jurek Staszewski) Opowiada: - Aurelia Rudyk (z domu Kowalik)
Franciszek i Teofila Kowalikowie z dziećmi Aurelią i o sześć lat młodszym Mirosławem mieszkali podczas wojny w miejscowości Przyłęk. Pewnego wieczoru do ich domu zastukał brat Teofili, Stanisław Włodek z Węgleszyna. Po krótkiej rozmowie wprowadził do domu ok 3-letniego chłopca, pożegnał się i odjechał. Chłopiec już od progu odważnie się przedstawił, sepleniąc: „Nazywam się Jurek Staszewski. Mamusia jest w Oświęcimiu, a tatusia zabrały bolsewiki” – wspomina Aurelia Rudyk, z domu Kowalik, która miała wtedy ok 12 lat. Podkreśla, że Jurek od razu poczuł się jak u siebie w domu i zajął się zabawą z Mirkiem, który strugał z drewna różne zabawki, a także pistolety i szable. Rodzice powiedzieli Aurelii i Mirkowi, że ciocia Wanda Włodek i jej siostra (mama Jurka) trafiły do Oświęcimia. Chłopiec miał pozostać z rodziną do czasu, aż jego mama wróci. Taka plotka rozeszła się też po wiosce. Nikt, nawet Aurelia aż do końca wojny nie podejrzewał żydowskiego pochodzenia Jurka.
Chłopiec był pogodny, bardzo zdolny i odważny. Wkrótce zapytał, czy może do nowej cioci i wujka mówić „mamo” i „tato”, tak jak Renia i Mirek. Szybko uczył się wierszy i piosenek, które chętnie śpiewał partyzantom, którzy latem zatrzymywali się na odpoczynek przy figurze św. Floriana, stojącej obok domu Kowalików. Aurelia Rudyk wspomina, że Jurek z prawdziwą pasją deklamował partyzantom patriotyczne wiersze, np.: Jam Jurek mały, ale chłopiec dzielny, stanę do raportu przed wodzem naczelnym! Melduję marszałku, że, gdy będę duży, zawsze będę śmiały w wojsku będę służył. Dasz mi wodzu wtedy, prawdziwą szabelkę i będziemy bronić naszej Polski wielkiej!
Jurek potrafił zjednywać sobie ludzi. Kobiety płakały na jego widok, patrząc, jak osierocone dziecko żarliwie modliło się w kościele. Ja się nie raz modliłam, żeby nikt z jego rodziny nie wrócił, żeby on był nasz – wspomina ze wzruszeniem Aurelia Rudyk. Kiedy w 1945 roku po chłopca wróciła matka, która przeżyła wojnę, dla rodziny Kowalików był to bardzo trudny moment. Wychowywali Jurka jak własnego syna i brata. Aurelia dopiero wtedy poznała prawdę o pochodzeniu chłopca, kiedy zobaczyła wyraźnie semickie rysy twarzy jego matki Sylwii Kaiser. Chłopiec nie chciał wyjeżdżać, nie rozpoznawał matki. Mówił: ja tu mam swoją mamusię i nie potrzebuję żadnej obcej - wzrusza się Aurelia. Teofila Kowalik wspólnie z Sylwią Kaiser przekonywały chłopca, że wróciła po niego prawdziwa, biologiczna mama i powinien być przy niej, i razem z nią wyjechać.
Po ich wyjeździe kontakt urwał się na długie lata. Aurelia martwiła się i wiele razy zastanawiała się, jak potoczyły się dalsze losy Jureczka, jej wojennego braciszka.
W 1975 roku Kowalikowie otrzymali list od Jurka, który odszukał kontakt do polskiej rodziny, dzięki pomocy swojej ciotki. 10 lat później po raz pierwszy przyjechał do Polski. Niewiele pamiętał z dziecięcych lat spędzonych w Przyłęku i Węgleszynie. Do dziś utrzymuje kontakt z rodzinami Włodków i Kowalików, których członkowie zostali odznaczeni medalem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.

Opowiadamy o Polakach:
- Teofila Kowalik
- Franciszek Kowalik
- Aurelia Rudyk (z domu Kowalik), córka
Ukrywane osoby:
- Gerald Kaiser (Jurek Staszewski)
Opowiada:
- Aurelia Rudyk (z domu Kowalik)

Spełnić obowiązek - Rodzina Włodków, Węgleszyn, pow. Jędrzejowski
2020-05-15 17:21:28

Jadwiga i Stanisław Włodkowie z synami Krystynem i Januszem mieszkali podczas wojny w Węgleszynie, w powiecie jędrzejowskim. Stanisław był kierownikiem szkoły, a Jadwiga nauczycielką. Oboje byli zaangażowani w konspirację. Poprzez znajomych Żydów Esterę i Abe Oblęgorskich dowiedzieli się, że młode małżeństwo poszukuje kryjówki dla swojego synka, który miał wtedy niewiele ponad 2 lata. Włodkowie mimo obaw zdecydowali, że przygarną chłopca i będą go przedstawiać jako syna swojej kuzynki. Pewnego wiosennego wieczoru 1942 roku chłopiec pojawił się u Włodków z elegancko ubranym małżeństwem. Tak opisał tamto spotkanie Krystyn Włodek: Na ich twarzach malował się wielki smutek i zdenerwowanie. Chłopczyk miał na imię Jurek i już od swoich rodziców wiedział, że przyjechał do cioci, wujka i swoich kuzynów: Janusza i Krystyna. Krystyn i Janusz mieli zaledwie 10 i 12 lat, ale rodzice zdecydowali, że powiedzą im o całej sytuacji i nie będą niczego przed nimi ukrywać. Chłopcy dowiedzieli się więc, że Jurek jest Żydem. Otrzymali też wskazówki, aby nigdy nie zostawiać go samego i co należy mówić ludziom na jego temat. Jurek był bardzo aktywnym i pogodnym dzieckiem. Chętnie bawił się z chłopcami i chodził z nimi na wycieczki do lasu. Nauczony przez swoich rodziców, wszystkim od razu przedstawiał się swoim fałszywym nazwiskiem: „Ja jestem Jurek Staszewski”. W 1943 roku rodzinę Włodków dotknęła tragedia. Jadwiga Włodek została aresztowana przez Niemców wraz z inną nauczycielką, panią Siekańską. U Siekańskich Niemcy odkryli nielegalne radio, a następnie ukrywającą się rodzinę żydowską, małżeństwo z małym synkiem. Zostali oni rozstrzelani. Ponieważ Niemcom nie udało się zatrzymać mężczyzn: Stanisława Włodka i pana Siekańskiego, do obozu w Oświęcimiu zostały wywiezione ich żony. Pani Jadwiga zmarła po kilku miesiącach. Stanisław Włodek od aresztowania żony ukrywał się przed Niemcami, którzy ciągle go szukali. Jego synowie zostali więc sami, mając pod opieką małego Jurka, żydowskiego chłopca. Pierwszej nocy po aresztowaniu matki, Niemcy przyjechali ponownie do domu i zabrali z niego wszystkie kosztowności. Nie zwracali uwagi na przerażone dzieci – wspomina Krystyn Włodek: Weszli do pokoju i zobaczyli pod ojca biurkiem zapłakanego Jurka, który chyba ze strachu i nerwów powiedział do gestapowca „ja pana zascele”. Ten zażądał przetłumaczenia tych słów. Nie wiemy czy przetłumaczył mu dosłownie, bo gestapowiec się roześmiał. Chłopcy pracowali u różnych gospodarzy za jedzenie, jednak z obawy przed Niemcami nie wszyscy chcieli im pomóc. W pomoc zaangażował się sąsiad, pan Łysek, także związany z AK. Pewnego dnia po wsi zaczęła krążyć plotka, że Jurek jest Żydem. Dalsza opieka nad nim stała się bardzo ryzykowna. Dlatego pewnego dnia chłopiec zniknął z wioski. Stanisław Włodek potajemnie przewiózł go do swojej siostry w miejscowości Przyłęk, gdzie Jurek szczęśliwie przetrwał do końca wojny. Opowiadamy o Polakach: - Jadwiga Włodek - Stanisław Włodek - Janusz Włodek - Krystyn Włodek Ukrywane osoby: - Gerald Kaiser (Jurek Staszewski) Opowiada: - Eugeniusz Supernat (podczas wojny mieszkał w Węgleszynie)
Jadwiga i Stanisław Włodkowie z synami Krystynem i Januszem mieszkali podczas wojny w Węgleszynie, w powiecie jędrzejowskim. Stanisław był kierownikiem szkoły, a Jadwiga nauczycielką. Oboje byli zaangażowani w konspirację. Poprzez znajomych Żydów Esterę i Abe Oblęgorskich dowiedzieli się, że młode małżeństwo poszukuje kryjówki dla swojego synka, który miał wtedy niewiele ponad 2 lata. Włodkowie mimo obaw zdecydowali, że przygarną chłopca i będą go przedstawiać jako syna swojej kuzynki.
Pewnego wiosennego wieczoru 1942 roku chłopiec pojawił się u Włodków z elegancko ubranym małżeństwem. Tak opisał tamto spotkanie Krystyn Włodek:
Na ich twarzach malował się wielki smutek i zdenerwowanie. Chłopczyk miał na imię Jurek i już od swoich rodziców wiedział, że przyjechał do cioci, wujka i swoich kuzynów: Janusza i Krystyna.
Krystyn i Janusz mieli zaledwie 10 i 12 lat, ale rodzice zdecydowali, że powiedzą im o całej sytuacji i nie będą niczego przed nimi ukrywać. Chłopcy dowiedzieli się więc, że Jurek jest Żydem. Otrzymali też wskazówki, aby nigdy nie zostawiać go samego i co należy mówić ludziom na jego temat. Jurek był bardzo aktywnym i pogodnym dzieckiem. Chętnie bawił się z chłopcami i chodził z nimi na wycieczki do lasu. Nauczony przez swoich rodziców, wszystkim od razu przedstawiał się swoim fałszywym nazwiskiem: „Ja jestem Jurek Staszewski”.
W 1943 roku rodzinę Włodków dotknęła tragedia. Jadwiga Włodek została aresztowana przez Niemców wraz z inną nauczycielką, panią Siekańską. U Siekańskich Niemcy odkryli nielegalne radio, a następnie ukrywającą się rodzinę żydowską, małżeństwo z małym synkiem. Zostali oni rozstrzelani. Ponieważ Niemcom nie udało się zatrzymać mężczyzn: Stanisława Włodka i pana Siekańskiego, do obozu w Oświęcimiu zostały wywiezione ich żony. Pani Jadwiga zmarła po kilku miesiącach. Stanisław Włodek od aresztowania żony ukrywał się przed Niemcami, którzy ciągle go szukali. Jego synowie zostali więc sami, mając pod opieką małego Jurka, żydowskiego chłopca.
Pierwszej nocy po aresztowaniu matki, Niemcy przyjechali ponownie do domu i zabrali z niego wszystkie kosztowności. Nie zwracali uwagi na przerażone dzieci – wspomina Krystyn Włodek: Weszli do pokoju i zobaczyli pod ojca biurkiem zapłakanego Jurka, który chyba ze strachu i nerwów powiedział do gestapowca „ja pana zascele”. Ten zażądał przetłumaczenia tych słów. Nie wiemy czy przetłumaczył mu dosłownie, bo gestapowiec się roześmiał.
Chłopcy pracowali u różnych gospodarzy za jedzenie, jednak z obawy przed Niemcami nie wszyscy chcieli im pomóc. W pomoc zaangażował się sąsiad, pan Łysek, także związany z AK.
Pewnego dnia po wsi zaczęła krążyć plotka, że Jurek jest Żydem. Dalsza opieka nad nim stała się bardzo ryzykowna. Dlatego pewnego dnia chłopiec zniknął z wioski. Stanisław Włodek potajemnie przewiózł go do swojej siostry w miejscowości Przyłęk, gdzie Jurek szczęśliwie przetrwał do końca wojny.

Opowiadamy o Polakach:
- Jadwiga Włodek
- Stanisław Włodek
- Janusz Włodek
- Krystyn Włodek
Ukrywane osoby:
- Gerald Kaiser (Jurek Staszewski)
Opowiada:
- Eugeniusz Supernat (podczas wojny mieszkał w Węgleszynie)

Ile można wytrzymać – Stefania i Józef Macugowscy, Nowy Korczyn
2020-05-15 16:23:38

W Nowym Korczynie w chwili rozpoczęcia wojny mieszkało ok 5 tysięcy Żydów. W 1941 roku Niemcy utworzyli tam getto, policję żydowską i judenrat. Do pierwszej likwidacji getta i wywózki ludności żydowskiej doszło w listopadzie 1942 roku. W Nowym Korczynie pozostało wówczas kilkadziesiąt osób, wśród nich rodziny członków judenratu i policji żydowskiej. Wtedy do Macugowskich zgłosiła się Szajndla Wajnberg z prośbą o ukrycie. Potem z prośbą o przechowanie 3 córek, żony i jego samego zwrócił się przewodniczący judenratu korczyńskich żydów, Lejb Radca. Przed wojną mieszkał z rodziną w rynku. Znał się z Macugowskim, który pracował wożąc drewno i inne towary. Stefania i Józef Macugowscy zdecydowali się pomóc. Kiedy rodzice się zgodzili, nie zdawali sobie sprawy, że coś może za to grozić, nikt też nie wiedział, że to będzie tak długo trwało – opowiada Urszula Bruzda, córka Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Najpierw ukrywali się w stodole, która stoi do dziś – wspomina Urszula Bruzda i pokazuje nam wejście do kryjówki. W tym czasie Macugowski z jednym z ukrywanych wykopał pod podłogą domu schowek o wymiarach ok. 3,5 x 3 metry i wysokości 1 metra. Schowek przylegał do piwnicy, ale między pomieszczeniami nie było przejścia. Jedyne wejście znajdowało się w podłodze i było zasuwane tzw. skrzynią na kółkach, w której pani Macugowska trzymała zboże i mąkę. Kryjówka była przygotowana na rodzinę Radców. Pozostałe osoby dochodziły w trakcie, tak, że do końca wojny na niewielkiej przestrzeni pod podłogą domu Macugowskich przechowało się 9 osób. Jeden mniej, czy więcej to już bez znaczenia, bo i tak śmierć, i tak śmierć ¬– wspomina Urszula Bruzda słowa swoich rodziców, którzy decydowali się na ukrywanie kolejnych osób. Ukrywani praktycznie nie opuszczali kryjówki. Ze względów bezpieczeństwa oraz obawy, że psychicznie nie będą już w stanie wrócić do tych warunków i wszystko się wyda. W środku było tak ciasno, że kiedy jedna osoba w nocy chciała się przekręcić na inny bok, to wszyscy musieli zmieniać pozycję. Jedzenie dostarczała pani Macugowska. W tajemnicy z mężem nocami przygotowywali mąkę i piekli chleby. Opróżniała też wiadro z nieczystościami. Ukrywani przeżywali kryzysy spowodowane trudnymi warunkami. Po jakimś czasie mówili, że chcą truciznę, bo dłużej już nie wytrzymają. Mama mówiła im, że jak wytrzymali tak długo, to wytrzymają jeszcze trochę. No i wytrzymali do końca – mówi Urszula Macugowska. Także w najtrudniejszym czasie, kiedy część domu Macugowskich zajęli Niemcy, urządzając w nim punkt łączności. Do dziś pozostały ślady po kablach i niemieckiej radiostacji. Kiedy wojna wreszcie się skończyła, ukrywani wyjechali do Stanów Zjednoczonych i Izraela. W latach 80. odnowili kontakt z rodziną Macugowskich i zaprosili ich do Stanów Zjednoczonych, gdzie w 1986 roku odbyło się uroczyste wręczenie medalu Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. List z podziękowaniem dla Polaków przekazał m.in. Prezydent USA Ronald Reagan. Opowiadamy o Polakach: - Stefania Macugowska - Józef Macugowski Ukrywane osoby: - Szaindla Wajnberg - Lejb Radca -Gitla Radca - Sara Radca - Golda Radca - Miriam Radca - Sara Grynberg – kuzynka - Allen Kupfer - Mendel Grynbaum Opowiada: - Urszula Bruzda (córka Stefanii i Józefa Macugowskich)
W Nowym Korczynie w chwili rozpoczęcia wojny mieszkało ok 5 tysięcy Żydów. W 1941 roku Niemcy utworzyli tam getto, policję żydowską i judenrat. Do pierwszej likwidacji getta i wywózki ludności żydowskiej doszło w listopadzie 1942 roku. W Nowym Korczynie pozostało wówczas kilkadziesiąt osób, wśród nich rodziny członków judenratu i policji żydowskiej. Wtedy do Macugowskich zgłosiła się Szajndla Wajnberg z prośbą o ukrycie. Potem z prośbą o przechowanie 3 córek, żony i jego samego zwrócił się przewodniczący judenratu korczyńskich żydów, Lejb Radca. Przed wojną mieszkał z rodziną w rynku. Znał się z Macugowskim, który pracował wożąc drewno i inne towary. Stefania i Józef Macugowscy zdecydowali się pomóc.
Kiedy rodzice się zgodzili, nie zdawali sobie sprawy, że coś może za to grozić, nikt też nie wiedział, że to będzie tak długo trwało – opowiada Urszula Bruzda, córka Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Najpierw ukrywali się w stodole, która stoi do dziś – wspomina Urszula Bruzda i pokazuje nam wejście do kryjówki. W tym czasie Macugowski z jednym z ukrywanych wykopał pod podłogą domu schowek o wymiarach ok. 3,5 x 3 metry i wysokości 1 metra. Schowek przylegał do piwnicy, ale między pomieszczeniami nie było przejścia. Jedyne wejście znajdowało się w podłodze i było zasuwane tzw. skrzynią na kółkach, w której pani Macugowska trzymała zboże i mąkę. Kryjówka była przygotowana na rodzinę Radców. Pozostałe osoby dochodziły w trakcie, tak, że do końca wojny na niewielkiej przestrzeni pod podłogą domu Macugowskich przechowało się 9 osób.
Jeden mniej, czy więcej to już bez znaczenia, bo i tak śmierć, i tak śmierć ¬– wspomina Urszula Bruzda słowa swoich rodziców, którzy decydowali się na ukrywanie kolejnych osób.
Ukrywani praktycznie nie opuszczali kryjówki. Ze względów bezpieczeństwa oraz obawy, że psychicznie nie będą już w stanie wrócić do tych warunków i wszystko się wyda. W środku było tak ciasno, że kiedy jedna osoba w nocy chciała się przekręcić na inny bok, to wszyscy musieli zmieniać pozycję. Jedzenie dostarczała pani Macugowska. W tajemnicy z mężem nocami przygotowywali mąkę i piekli chleby. Opróżniała też wiadro z nieczystościami. Ukrywani przeżywali kryzysy spowodowane trudnymi warunkami. Po jakimś czasie mówili, że chcą truciznę, bo dłużej już nie wytrzymają. Mama mówiła im, że jak wytrzymali tak długo, to wytrzymają jeszcze trochę. No i wytrzymali do końca – mówi Urszula Macugowska. Także w najtrudniejszym czasie, kiedy część domu Macugowskich zajęli Niemcy, urządzając w nim punkt łączności. Do dziś pozostały ślady po kablach i niemieckiej radiostacji.
Kiedy wojna wreszcie się skończyła, ukrywani wyjechali do Stanów Zjednoczonych i Izraela. W latach 80. odnowili kontakt z rodziną Macugowskich i zaprosili ich do Stanów Zjednoczonych, gdzie w 1986 roku odbyło się uroczyste wręczenie medalu Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. List z podziękowaniem dla Polaków przekazał m.in. Prezydent USA Ronald Reagan.
Opowiadamy o Polakach:
- Stefania Macugowska
- Józef Macugowski
Ukrywane osoby:
- Szaindla Wajnberg
- Lejb Radca
-Gitla Radca
- Sara Radca
- Golda Radca
- Miriam Radca
- Sara Grynberg – kuzynka
- Allen Kupfer
- Mendel Grynbaum
Opowiada:
- Urszula Bruzda (córka Stefanii i Józefa Macugowskich)

Na jednym podwórku – Józef i Marianna Wróblewscy. Mirocice, gmina Nowa Słupia
2020-05-15 16:22:06

Marianna i Józef Wróblewscy razem z dwójką nastoletnich dzieci mieszkali podczas wojny w Mirocicach w gminie Nowa Słupia. Na ich posesji znajdowały się dwie chałupy: nowa, w której mieszkali i stara, jednoizbowa, która stała pusta. W nowym domu Wróblewscy nie mieszkali sami. Kwaterował u nich oficer niemiecki ze swoją obsługą. Dlatego, kiedy w połowie lipca 1944 roku do domu zapukała siostra Marianny, Helena Wrzosek z 3 Żydówkami, Marianna miała poważne obawy o bezpieczeństwo swojej rodziny. Córka Wróblewskich, Marianna Grabowska, urodzona w 1931 roku wspomina: Ojciec taki był troszkę pochopny…jak biedę widział, czy jakieś nieszczęście, to pomagał. Przyjął te Żydówki. Jaka była awantura w domu z mamusią…ona musiała się zastanowić nad wszystkim i dopiero. A ciocia i tatuś, to jakby rodzeństwo było, tak pochopnie decydowali. To mamusia na ciocię też krzyczała: Coś ty zrobiła?! I co my mamy z tym wszystkim zrobić?! „Cicho matka siedź (bo matka na nią mówili), to tu może to nie wyjdzie, może to jakoś ujdzie…” – wspomina rodzinną sprzeczkę Marianna Grabowska. No i tak żeśmy przeżyli całą wojnę… z Żydami i Niemcami na jednym podwórku. – dodaje. Wszystkie ukrywane Żydówki miały aryjskie dokumenty. Nastoletnia Janina Luidor, którą udało się uratować z warszawskiego getta nazywała się Janina Sadowska. Nauczycielka Sonia wisznia legitymowała się nazwiskiem Karolina Kurkowska, a jej nastoletnia córka Rina Wisznia była nazywana Teresą Kurkowską. Kobiety nie mogły przebywać dłużej w domu Heleny Wrzosek w Zielonce k. Warszawy, bo ktoś zaczął grozić, że doniesie na Polkę. Kiedy zapadła decyzja, że Żydówki mogą zostać w Mirocicach, Marianna Wróblewska powiedziała córce, że przyjechała dalsza ciocia. I poprosiła ją, żeby zamieszkała z gośćmi i kuzynką, córką Heleny Wrzosek w starej, opuszczonej chałupie. We 4 spałyśmy w poprzek na starym łóżku. To była ta ciocia i koniec. A przez myśl mi nie przeszło, że to mogą być Żydzi. Zresztą, to była tajemnica, że nikt nie wiedział, że to byli Żydzi, tylko że przyjechała do Wróblewskich rodzina z Warszawy ¬– opowiada Marianna Grabowska. Żyło się bardzo biednie. Żywili się głównie chlebem i ziemniakami z mlekiem. Sonia Wisznia była nauczycielką. Zaproponowała nastoletniej Marysi zorganizowanie klasy, w której uczyłaby wiejskie dzieci. Zgromadziło się niespełna 10 osób. Sonia spędzała z nimi czas ucząc ich głównie matematyki, geografii i polskiego. Uczyła także religii – dodaje Marianna Grabowska: że Pan Jezus się urodził, cierpiał, prześladowany był. Ale o swojej wierze nie…chyba że coś tam wtrącone było, ale to dyskretnie. Wymyślała też gry i zabawy. Była dla mnie jak druga matka, bardzo dobrze nas rozumiała – dodaje Marianna Grabowska. Po jakimś czasie brat powiedział Mariannie, że kobiety, z którymi mieszka są Żydówkami. Zabronił jej mówić o tym komukolwiek, przestrzegając, że mogą za to zginąć. Sonia Wisznia biegle posługiwała się językiem niemieckim. Dzięki temu w połowie sierpnia 1944 roku uratowała Mirocice od pacyfikacji po tym, jak w zasadzce zginęło tam kilku Niemców. W trakcie spędu tłumaczyła Niemcom, że za zasadzkę jest odpowiedzialny rosyjski desant, a nie Polacy i bierze na siebie pełną odpowiedzialność za te słowa. Niemcom w wyniku kilkudniowego dochodzenia nie udało się podważyć jej słów, dzięki czemu mieszkańcy Mirocic nie zostali rozstrzelani i spaleni. Kiedy przechodził front i Niemcy się wycofywali, Sonia Wisznia uklęknęła na podwórku i modliła się do Boga. Marianna Grabowska mówi, że do dziś ma ten obraz przed oczami: Jakaż to musiała być radość…wyrwała się z pięści śmierci… Za pomoc Janeczce, Soni i Rinie, Marianna i Józef Wróblewscy oraz Helena Wrzosek otrzymali w 2012 roku Medal Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.
Marianna i Józef Wróblewscy razem z dwójką nastoletnich dzieci mieszkali podczas wojny w Mirocicach w gminie Nowa Słupia. Na ich posesji znajdowały się dwie chałupy: nowa, w której mieszkali i stara, jednoizbowa, która stała pusta. W nowym domu Wróblewscy nie mieszkali sami. Kwaterował u nich oficer niemiecki ze swoją obsługą. Dlatego, kiedy w połowie lipca 1944 roku do domu zapukała siostra Marianny, Helena Wrzosek z 3 Żydówkami, Marianna miała poważne obawy o bezpieczeństwo swojej rodziny.
Córka Wróblewskich, Marianna Grabowska, urodzona w 1931 roku wspomina: Ojciec taki był troszkę pochopny…jak biedę widział, czy jakieś nieszczęście, to pomagał. Przyjął te Żydówki. Jaka była awantura w domu z mamusią…ona musiała się zastanowić nad wszystkim i dopiero. A ciocia i tatuś, to jakby rodzeństwo było, tak pochopnie decydowali. To mamusia na ciocię też krzyczała: Coś ty zrobiła?! I co my mamy z tym wszystkim zrobić?! „Cicho matka siedź (bo matka na nią mówili), to tu może to nie wyjdzie, może to jakoś ujdzie…” – wspomina rodzinną sprzeczkę Marianna Grabowska. No i tak żeśmy przeżyli całą wojnę… z Żydami i Niemcami na jednym podwórku. – dodaje.
Wszystkie ukrywane Żydówki miały aryjskie dokumenty. Nastoletnia Janina Luidor, którą udało się uratować z warszawskiego getta nazywała się Janina Sadowska. Nauczycielka Sonia wisznia legitymowała się nazwiskiem Karolina Kurkowska, a jej nastoletnia córka Rina Wisznia była nazywana Teresą Kurkowską. Kobiety nie mogły przebywać dłużej w domu Heleny Wrzosek w Zielonce k. Warszawy, bo ktoś zaczął grozić, że doniesie na Polkę. Kiedy zapadła decyzja, że Żydówki mogą zostać w Mirocicach, Marianna Wróblewska powiedziała córce, że przyjechała dalsza ciocia. I poprosiła ją, żeby zamieszkała z gośćmi i kuzynką, córką Heleny Wrzosek w starej, opuszczonej chałupie. We 4 spałyśmy w poprzek na starym łóżku. To była ta ciocia i koniec. A przez myśl mi nie przeszło, że to mogą być Żydzi. Zresztą, to była tajemnica, że nikt nie wiedział, że to byli Żydzi, tylko że przyjechała do Wróblewskich rodzina z Warszawy ¬– opowiada Marianna Grabowska. Żyło się bardzo biednie. Żywili się głównie chlebem i ziemniakami z mlekiem. Sonia Wisznia była nauczycielką. Zaproponowała nastoletniej Marysi zorganizowanie klasy, w której uczyłaby wiejskie dzieci. Zgromadziło się niespełna 10 osób. Sonia spędzała z nimi czas ucząc ich głównie matematyki, geografii i polskiego. Uczyła także religii – dodaje Marianna Grabowska: że Pan Jezus się urodził, cierpiał, prześladowany był. Ale o swojej wierze nie…chyba że coś tam wtrącone było, ale to dyskretnie. Wymyślała też gry i zabawy. Była dla mnie jak druga matka, bardzo dobrze nas rozumiała – dodaje Marianna Grabowska.
Po jakimś czasie brat powiedział Mariannie, że kobiety, z którymi mieszka są Żydówkami. Zabronił jej mówić o tym komukolwiek, przestrzegając, że mogą za to zginąć.
Sonia Wisznia biegle posługiwała się językiem niemieckim. Dzięki temu w połowie sierpnia 1944 roku uratowała Mirocice od pacyfikacji po tym, jak w zasadzce zginęło tam kilku Niemców. W trakcie spędu tłumaczyła Niemcom, że za zasadzkę jest odpowiedzialny rosyjski desant, a nie Polacy i bierze na siebie pełną odpowiedzialność za te słowa. Niemcom w wyniku kilkudniowego dochodzenia nie udało się podważyć jej słów, dzięki czemu mieszkańcy Mirocic nie zostali rozstrzelani i spaleni.
Kiedy przechodził front i Niemcy się wycofywali, Sonia Wisznia uklęknęła na podwórku i modliła się do Boga. Marianna Grabowska mówi, że do dziś ma ten obraz przed oczami: Jakaż to musiała być radość…wyrwała się z pięści śmierci…
Za pomoc Janeczce, Soni i Rinie, Marianna i Józef Wróblewscy oraz Helena Wrzosek otrzymali w 2012 roku Medal Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.

Takie było życie – Józefa Kobyłko i Alfreda Stolarczyk z d. Kobyłko. Kielce
2020-05-15 16:20:10

W Kielcach przez lata niewiele mówiło się o ratowaniu Żydów i do dziś ten temat nie doczekał się kompleksowych badań. Wiele takich historii nie zostało udokumentowanych, a rodziny nie otrzymały medalu Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Przykładem jest historia Józefy Kobyłko, która przed i w czasie wojny mieszkała na ul. Skrajnej. Po śmierci męża sama wychowywała dwoje dzieci: Alfredę i Gienka. Żyli bardzo biednie. W 1942 roku, gdy Niemcy wywieźli z kieleckiego getta kilkanaście tysięcy Żydów do obozu zagłady w Treblince, w Kielcach pozostało między 1 500, a 2000 Żydów, czyli ok 10%. Zostali oni skierowani do przymusowej pracy w obozach przy fabrykach. Z jednego z takich obozów uciekł ok 16-letni Adam Romankiewicz… To był 1943 rok. 12-letnia Alfreda, wychodząc z domu zobaczyła 3 młodych chłopców, uciekających przed Niemcami. Dwóch z nich zostało zastrzelonych. Trzeci zniknął jej z oczu. Niemcy szukali go wszędzie, przeprowadzając też rewizje w domach. Następnego dnia rano uciekinier zapukał do drzwi położonego na uboczu domu pani Józefy. Był nagi, cuchnący i ranny. Okazało się, że całą noc spędził w fekaliach, w ustępie zbudowanym przez Niemców. Nie znamy go, nie wiemy kto to jest…ale on tak prosił…państwo szanowne, przyjmijcie mnie…wzięliśmy go i był u nas ponad 8 miesięcy – wspomina Alfreda Stolarczyk. Adam był ranny i nie mógł chodzić. Pani Józefa zdobyła dla niego lekarstwo kontaktując się z Żydami, którzy byli przyprowadzani do pracy w hucie szkła. W domu było wtedy bardzo biednie. Brakowało opału, ubrań, a przede wszystkim jedzenia. Alfreda chodziła do kucharek, które gotowały w kuchniach dla Niemców i dla kolejarzy i znały jej mamę. Ukradkiem dawały jej zupę, która stanowiła wyżywienie dla całej rodziny, w tym dla ukrywanego. Już wtedy pani Józefa ciężko zachorowała. Wszystkie obowiązki, łącznie z opieką nad młodszym bratem spadły na nastoletnią Alfredę, która starała się zdobyć żywność i opał. Były straszne mrozy…30 stopni…nie miałam butów na nogi. Nie miał mi kto kupić. To pamiętam, że tak poszłam i sobie sukienką te nogi przykryłam, bo mi zmarzły…¬ale jedzenie przyniosłam i wszystko, co mieliśmy, to się z nim dzieliliśmy - wzrusza się pani Alfreda. Adam opuścił dom Józefy Kobyłko w 1944 roku. Gdy przechodził front, mama Alfredy i Gienka zmarła. Dzieci na kilka lat trafiły pod opiekę obcych rodzin. W tym czasie Adam próbował się z nimi skontaktować. Gdy 4 lata po wojnie 17-letnia Alfreda go odwiedziła, zaproponował jej wspólny wyjazd do Opola. Adam miał już wtedy żonę i małego synka. Jednak jego żona była w ciężkim stanie psychicznym po utracie rodziców, którzy zginęli w Oświęcimiu. Nie zajmowała się dzieckiem. Opiekę nad nim sprawowała Alfreda. Dziś wspomina: Adaś…on chciał się ze mną żenić. I żebym wyjechała z nim do Izraela. Ale ja mówię: Adasiu, ja mam jeszcze brata. Nie zostawię go tu samego. Po wyjeździe Adama do Izraela, rodziny przez pewien czas utrzymywały kontakt.
W Kielcach przez lata niewiele mówiło się o ratowaniu Żydów i do dziś ten temat nie doczekał się kompleksowych badań. Wiele takich historii nie zostało udokumentowanych, a rodziny nie otrzymały medalu Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Przykładem jest historia Józefy Kobyłko, która przed i w czasie wojny mieszkała na ul. Skrajnej. Po śmierci męża sama wychowywała dwoje dzieci: Alfredę i Gienka. Żyli bardzo biednie.
W 1942 roku, gdy Niemcy wywieźli z kieleckiego getta kilkanaście tysięcy Żydów do obozu zagłady w Treblince, w Kielcach pozostało między 1 500, a 2000 Żydów, czyli ok 10%. Zostali oni skierowani do przymusowej pracy w obozach przy fabrykach. Z jednego z takich obozów uciekł ok 16-letni Adam Romankiewicz…
To był 1943 rok. 12-letnia Alfreda, wychodząc z domu zobaczyła 3 młodych chłopców, uciekających przed Niemcami. Dwóch z nich zostało zastrzelonych. Trzeci zniknął jej z oczu. Niemcy szukali go wszędzie, przeprowadzając też rewizje w domach.
Następnego dnia rano uciekinier zapukał do drzwi położonego na uboczu domu pani Józefy. Był nagi, cuchnący i ranny. Okazało się, że całą noc spędził w fekaliach, w ustępie zbudowanym przez Niemców. Nie znamy go, nie wiemy kto to jest…ale on tak prosił…państwo szanowne, przyjmijcie mnie…wzięliśmy go i był u nas ponad 8 miesięcy – wspomina Alfreda Stolarczyk.
Adam był ranny i nie mógł chodzić. Pani Józefa zdobyła dla niego lekarstwo kontaktując się z Żydami, którzy byli przyprowadzani do pracy w hucie szkła. W domu było wtedy bardzo biednie. Brakowało opału, ubrań, a przede wszystkim jedzenia. Alfreda chodziła do kucharek, które gotowały w kuchniach dla Niemców i dla kolejarzy i znały jej mamę. Ukradkiem dawały jej zupę, która stanowiła wyżywienie dla całej rodziny, w tym dla ukrywanego.
Już wtedy pani Józefa ciężko zachorowała. Wszystkie obowiązki, łącznie z opieką nad młodszym bratem spadły na nastoletnią Alfredę, która starała się zdobyć żywność i opał. Były straszne mrozy…30 stopni…nie miałam butów na nogi. Nie miał mi kto kupić. To pamiętam, że tak poszłam i sobie sukienką te nogi przykryłam, bo mi zmarzły…¬ale jedzenie przyniosłam i wszystko, co mieliśmy, to się z nim dzieliliśmy - wzrusza się pani Alfreda.
Adam opuścił dom Józefy Kobyłko w 1944 roku. Gdy przechodził front, mama Alfredy i Gienka zmarła. Dzieci na kilka lat trafiły pod opiekę obcych rodzin. W tym czasie Adam próbował się z nimi skontaktować. Gdy 4 lata po wojnie 17-letnia Alfreda go odwiedziła, zaproponował jej wspólny wyjazd do Opola. Adam miał już wtedy żonę i małego synka. Jednak jego żona była w ciężkim stanie psychicznym po utracie rodziców, którzy zginęli w Oświęcimiu. Nie zajmowała się dzieckiem. Opiekę nad nim sprawowała Alfreda. Dziś wspomina: Adaś…on chciał się ze mną żenić. I żebym wyjechała z nim do Izraela. Ale ja mówię: Adasiu, ja mam jeszcze brata. Nie zostawię go tu samego. Po wyjeździe Adama do Izraela, rodziny przez pewien czas utrzymywały kontakt.

Przyjaciel do końca – Leon Śliwiński, Kielce/ Niwy
2020-05-15 16:18:20

Przed wojną i na początku okupacji Leonia i Bolesław Śliwińscy z 4 dzieci mieszkali przy ul. Leśnej w Kielcach. W tej samej kamienicy mieszkało żydowskie małżeństwo Friedmanów z dziećmi: Dawidem i Franią. Leon i Dawid byli w podobnym wieku i często spędzali wspólnie czas, bawiąc się na podwórku, grając w piłkę, np. w dwa ognie. Już wtedy nawiązała się między nimi przyjaźń, która przetrwała całe życie. W czasie okupacji rodzina Friedmanów trafiła do kieleckiego getta, natomiast Śliwińscy wyjechali do miejscowości Niwki w gminie Daleszyce. Było im ciężko się utrzymać. Leon pomagał rodzicom, wożąc np. chleb i mięso do Kielc na sprzedaż. Szmuglował też jedzenie do getta. Pewnego dnia spotkał tam Dawida Friedmana. Jego rodzice już wtedy nie żyli, wywiezieni i zamordowani w Treblince. Dawidem i jego siostrą opiekował się Mosze Rosenberg, który zaproponował Leonowi, że pomoże mu wydostać Dawida z getta. Leon uzyskał zgodę rodziców i w umówionym dniu, kiedy wartę mieli pełnić żydowscy strażnicy, pojechał po Dawida. „Rosenberg (…) zajął strażników rozmową i udało im się wydostać na zewnątrz. Jak wyszli z getta, to Dawid był cały siny…czy ze strachu, czy z zimna…Do Daleszyc przyjechali kolejką wąskotorową, która woziła drzewo. Dalej do domu męża i jego rodziców dotarli pieszo” – mówi Wanda Śliwińska, przywołując wspomnienia męża, Leona. To był 1943 rok. Ojciec Leona wyrobił Dawidowi fałszywą metrykę na nazwisko Zygmunt Śliwiński. Odtąd zamieszkali wszyscy razem w jednoizbowym domu, krytym strzechą: Leonia i Bolesław Śliwińscy, czworo ich dzieci oraz Dawid, który był przedstawiany jako bratanek Bolesława z Warszawy. Wojny nie przeżyła młodsza siostra Dawida, Frania. Była ukrywana wraz z grupą Żydów w domu Stefana Sawy. Zostali zastrzeleni przez partyzantów z oddziału „Barabasza”, którzy mieli dostać informację, że w tym domu ukrywają się niemieccy agenci. Dawid mieszkał z rodziną Śliwińskich w Niwkach Daleszyckich od 1943 roku do końca wojny. W 1947 roku wyjechał do Izraela. Na prośbę Leona w czasach PRL-u przyjaciele zerwali kontakt. Odnowili go w 1989 roku i odtąd, aż do śmierci Leona pisali do siebie listy. Leon z żoną Wandą odwiedzili też Dawida w Izraelu. Przyjaciel czekał na nich na lotnisku z tabliczką: „Zygmunt Śliwiński”, podkreślając, że do dziś pamięta swoją fałszywą tożsamość, która pomogła mu przetrwać wojnę u polskiej rodziny. Leon zmarł w 2012 roku. Jak zadzwoniłam do Dawida, to on płakał. Mówił: to ja powinienem pierwszy umrzeć, a nie on, bo on mi uratował życie ¬– wspomina Wanda Śliwińska. Zarówno Leon, jak i jego rodzice (Leonia i Bolesław) zostali odznaczeni medalem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Opowiadamy o Polakach: - Leon Śliwiński (syn) - Leonia Śliwińska (matka) - Bolesław Śliwiński (ojciec) Ukrywane osoby: - Dawid Friedman Opowiada: - Wanda Śliwińska (żona Leona) - Dorota Putowska (córka Leona Śliwińskiego)
Przed wojną i na początku okupacji Leonia i Bolesław Śliwińscy z 4 dzieci mieszkali przy ul. Leśnej w Kielcach. W tej samej kamienicy mieszkało żydowskie małżeństwo Friedmanów z dziećmi: Dawidem i Franią. Leon i Dawid byli w podobnym wieku i często spędzali wspólnie czas, bawiąc się na podwórku, grając w piłkę, np. w dwa ognie. Już wtedy nawiązała się między nimi przyjaźń, która przetrwała całe życie.
W czasie okupacji rodzina Friedmanów trafiła do kieleckiego getta, natomiast Śliwińscy wyjechali do miejscowości Niwki w gminie Daleszyce. Było im ciężko się utrzymać. Leon pomagał rodzicom, wożąc np. chleb i mięso do Kielc na sprzedaż. Szmuglował też jedzenie do getta. Pewnego dnia spotkał tam Dawida Friedmana. Jego rodzice już wtedy nie żyli, wywiezieni i zamordowani w Treblince. Dawidem i jego siostrą opiekował się Mosze Rosenberg, który zaproponował Leonowi, że pomoże mu wydostać Dawida z getta. Leon uzyskał zgodę rodziców i w umówionym dniu, kiedy wartę mieli pełnić żydowscy strażnicy, pojechał po Dawida.
„Rosenberg (…) zajął strażników rozmową i udało im się wydostać na zewnątrz. Jak wyszli z getta, to Dawid był cały siny…czy ze strachu, czy z zimna…Do Daleszyc przyjechali kolejką wąskotorową, która woziła drzewo. Dalej do domu męża i jego rodziców dotarli pieszo” – mówi Wanda Śliwińska, przywołując wspomnienia męża, Leona. To był 1943 rok. Ojciec Leona wyrobił Dawidowi fałszywą metrykę na nazwisko Zygmunt Śliwiński. Odtąd zamieszkali wszyscy razem w jednoizbowym domu, krytym strzechą: Leonia i Bolesław Śliwińscy, czworo ich dzieci oraz Dawid, który był przedstawiany jako bratanek Bolesława z Warszawy.
Wojny nie przeżyła młodsza siostra Dawida, Frania. Była ukrywana wraz z grupą Żydów w domu Stefana Sawy. Zostali zastrzeleni przez partyzantów z oddziału „Barabasza”, którzy mieli dostać informację, że w tym domu ukrywają się niemieccy agenci.
Dawid mieszkał z rodziną Śliwińskich w Niwkach Daleszyckich od 1943 roku do końca wojny. W 1947 roku wyjechał do Izraela. Na prośbę Leona w czasach PRL-u przyjaciele zerwali kontakt. Odnowili go w 1989 roku i odtąd, aż do śmierci Leona pisali do siebie listy. Leon z żoną Wandą odwiedzili też Dawida w Izraelu. Przyjaciel czekał na nich na lotnisku z tabliczką: „Zygmunt Śliwiński”, podkreślając, że do dziś pamięta swoją fałszywą tożsamość, która pomogła mu przetrwać wojnę u polskiej rodziny.
Leon zmarł w 2012 roku. Jak zadzwoniłam do Dawida, to on płakał. Mówił: to ja powinienem pierwszy umrzeć, a nie on, bo on mi uratował życie ¬– wspomina Wanda Śliwińska.
Zarówno Leon, jak i jego rodzice (Leonia i Bolesław) zostali odznaczeni medalem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.
Opowiadamy o Polakach:
- Leon Śliwiński (syn)
- Leonia Śliwińska (matka)
- Bolesław Śliwiński (ojciec)
Ukrywane osoby:
- Dawid Friedman
Opowiada:
- Wanda Śliwińska (żona Leona)
- Dorota Putowska (córka Leona Śliwińskiego)

Nie słowem, a czynem - ks. bp Szczepan Sobalkowski. Kielce
2020-05-15 16:16:20

W 1919 roku Szczepan Sobalkowski wstąpił do seminarium w Kielcach, a następnie, jako wybitny student, został wysłany do Innsbrucka, gdzie w 1924 roku otrzymał święcenia kapłańskie i uzyskał doktorat z teologii moralnej. Po powrocie do kraju był wykładowcą i wicerektorem kieleckiego seminarium duchownego. W czasie okupacji angażował się w konspirację. Był kapelanem Narodowych Sił Zbrojnych i AK oraz szefem kapelanów piątego okręgu kielecko-radomskiego, posługujących dla NSZ. Miał pseudonim „Andrzej Bobola”. Jako dyrektor gimnazjum biskupiego św. Stanisława Kostki, ks Szczepan Sobalkowski mieszkał w budynku obok szkoły. Podczas okupacji gimnazjum zostało zajęte przez niemiecką żandarmerię. To nie powstrzymało ks. Szczepana przed udzieleniem schronienia znajomemu żydowskiemu małżeństwu Walterów z Wielunia. To byli młodzi ludzie, na starcie wspólnego życia. Ksiądz Sobalkowski przygotowywał ich m.in. do przyjęcia chrztu – opowiada ks. Radosław Sobalkowski, krewny ks. Szczepana. W mieszkaniu ks. Szczepana, pod nosem SS-manów, małżeństwo przechowało się do 1942 roku. Jednak ks. Szczepan ze względu na swoje zaangażowanie w konspirację i posługę kapelana dla polskiego podziemia, zaczął się obawiać o bezpieczeństwo ukrywanych. Pewnej nocy przemycił ich do Miechowa, gdzie zostali ukryci przez miejscowego proboszcza, ks. Jana Widłaka. Tam Walterowie, wspierani przez ks. Szczepana, szczęśliwie doczekali końca wojny. Potem wyjechali do Szwajcarii, ale nadal utrzymywali kontakt z ks. Szczepanem. Kiedy za wierność Bogu, po latach cierpień w komunistycznych więzieniach, 3.06.1957 roku papież Pius XIII mianował ks. Szczepana biskupem pomocniczym diecezji kieleckiej, to ta rodzina w geście wdzięczności za ocalenie życia przysłała mu materiał na piękną, purpurową sutannę biskupią – opowiada ks. Radosław. Ks. Szczepan Sobalkowski był bratem jego dziadka. W rodzinnym domu ks. Radosława tata zawsze dbał o to, by pamięć o jego stryju przetrwała. Po doświadczeniu ciężkich, komunistycznych więzień ks. Szczepan Sobalkowski bardzo podupadł na zdrowiu. Dzień po przyjęciu sakry biskupiej, podczas mszy św. prymicyjnej na Jasnej Górze zmarł. W pomoc ludności żydowskiej podczas okupacji angażowało się wielu księży, łącznie z biskupem kieleckim Czesławem Kaczmarkiem. Księża udzielali schronienia tymczasowo lub przez dłuższy czas. Wydawali też fałszywe metryki urodzenia, które poświadczały chrzest i ułatwiały wyrobienie kenkarty. Jednak medalem Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata został odznaczony tylko jeden kapłan z województwa świętokrzyskiego, ks. Ignacy Życiński z diecezji sandomierskiej. Opowiadamy o Polakach: - ks. Szczepan Sobalkowski - ks. Jan Widłak Ukrywane osoby: - małżeństwo Walterów Opowiada: - ks. Radosław Sobalkowski (ks. Szczepan był bratem jego dziadka)
W 1919 roku Szczepan Sobalkowski wstąpił do seminarium w Kielcach, a następnie, jako wybitny student, został wysłany do Innsbrucka, gdzie w 1924 roku otrzymał święcenia kapłańskie i uzyskał doktorat z teologii moralnej. Po powrocie do kraju był wykładowcą i wicerektorem kieleckiego seminarium duchownego.
W czasie okupacji angażował się w konspirację. Był kapelanem Narodowych Sił Zbrojnych i AK oraz szefem kapelanów piątego okręgu kielecko-radomskiego, posługujących dla NSZ. Miał pseudonim „Andrzej Bobola”.
Jako dyrektor gimnazjum biskupiego św. Stanisława Kostki, ks Szczepan Sobalkowski mieszkał w budynku obok szkoły. Podczas okupacji gimnazjum zostało zajęte przez niemiecką żandarmerię. To nie powstrzymało ks. Szczepana przed udzieleniem schronienia znajomemu żydowskiemu małżeństwu Walterów z Wielunia. To byli młodzi ludzie, na starcie wspólnego życia. Ksiądz Sobalkowski przygotowywał ich m.in. do przyjęcia chrztu – opowiada ks. Radosław Sobalkowski, krewny ks. Szczepana. W mieszkaniu ks. Szczepana, pod nosem SS-manów, małżeństwo przechowało się do 1942 roku. Jednak ks. Szczepan ze względu na swoje zaangażowanie w konspirację i posługę kapelana dla polskiego podziemia, zaczął się obawiać o bezpieczeństwo ukrywanych. Pewnej nocy przemycił ich do Miechowa, gdzie zostali ukryci przez miejscowego proboszcza, ks. Jana Widłaka. Tam Walterowie, wspierani przez ks. Szczepana, szczęśliwie doczekali końca wojny. Potem wyjechali do Szwajcarii, ale nadal utrzymywali kontakt z ks. Szczepanem.
Kiedy za wierność Bogu, po latach cierpień w komunistycznych więzieniach, 3.06.1957 roku papież Pius XIII mianował ks. Szczepana biskupem pomocniczym diecezji kieleckiej, to ta rodzina w geście wdzięczności za ocalenie życia przysłała mu materiał na piękną, purpurową sutannę biskupią – opowiada ks. Radosław. Ks. Szczepan Sobalkowski był bratem jego dziadka. W rodzinnym domu ks. Radosława tata zawsze dbał o to, by pamięć o jego stryju przetrwała.
Po doświadczeniu ciężkich, komunistycznych więzień ks. Szczepan Sobalkowski bardzo podupadł na zdrowiu. Dzień po przyjęciu sakry biskupiej, podczas mszy św. prymicyjnej na Jasnej Górze zmarł.
W pomoc ludności żydowskiej podczas okupacji angażowało się wielu księży, łącznie z biskupem kieleckim Czesławem Kaczmarkiem. Księża udzielali schronienia tymczasowo lub przez dłuższy czas. Wydawali też fałszywe metryki urodzenia, które poświadczały chrzest i ułatwiały wyrobienie kenkarty. Jednak medalem Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata został odznaczony tylko jeden kapłan z województwa świętokrzyskiego, ks. Ignacy Życiński z diecezji sandomierskiej.
Opowiadamy o Polakach:
- ks. Szczepan Sobalkowski
- ks. Jan Widłak
Ukrywane osoby:
- małżeństwo Walterów
Opowiada:
- ks. Radosław Sobalkowski (ks. Szczepan był bratem jego dziadka)

Rodzina Przeniosłów. Cieszkowy, gmina Czarnocin
2020-05-15 16:14:02

Barbara Banach i Lucjan Kasperek spędzali u dziadków w Cieszkowach każde wakacje. To był czas pełen beztroski, radości i dziecięcych przygód. Z dziadkami mieli zawsze serdeczny kontakt, podobnie jak ich współmałżonkowie: Grzegorz Banach i Maria Kasperek. Dzięki temu dobrze poznali ich wojenną historię. Pewnej jesiennej, zimnej nocy w 1942 roku do drzwi Przeniosłów w Cieszkowach zapukali Sala i Abram Działoszyccy ze swoimi dziećmi, 8-letnią Reginą i 5-letnim Izaakiem. Rodzina mieszkała w Wiślicy, prowadziła sklep z tekstyliami i dobrze znała się z Marią i Janem Przeniosło. Polacy mimo obaw o życie swoje i pięciorga własnych dzieci, zdecydowali się przyjąć swoich żydowskich przyjaciół. Nie spodziewali się wtedy, że potrwa to 3 lata… Pod domem znajdowała się spiżarnia o długości ok 8 metrów i szerokości ok 1,5 m. Przeniosłowie wybudowali tam dodatkową ścianę, tworząc schowek. Jan przygotował wejście od strychu, przez specjalny właz, nad którym wisiało siano i plewy ze zboża. Wejść i wyjść można było po drabinie. Dzieci Działoszyckich na noc przychodziły do domu i spały wspólnie z dziećmi Przeniosłów w łóżkach – opowiada Lucjan Kasperek. Nikt nie wiedział o ukrywanych, nawet narzeczony jednej z córek Przeniosłów, który często przychodził do niej w odwiedziny. Trzeba było uważać na wszystko. Kiedy rodzina Przeniosłów była w polu, z komina nie mógł lecieć dym. W sklepie trzeba było uważać na ilość kupowanych produktów. Najtrudniejsze jednak były niemieckie kontrole, które zdarzały się wielokrotnie. Niemcy przyjeżdżali także pobierać kontyngenty. Wtedy sprytem wykazywała się babcia – przyznają zgodnie wnuki. Zagadywała Niemców, częstowała ich zsiadłym mlekiem, jabłkami, żeby jak najmniej czasu spędzili na kontrolowaniu obejścia. Pewnego razu, gdy przyjechali Niemcy, Izaak chorował na koklusz i bardzo kasłał. Gdy Niemcy byli w kuchni, ukrywani nie mogli wydać żadnego odgłosu. Ojciec tego dziecka, wówczas ok 6-letniego, zdecydował się, że jeśli nie będzie wyjścia to go udusi, żeby wszystkich uratować. Bo wiedział, że ratuje jeszcze córkę i żonę, i 7 osób z rodziny Przeniosło. I trzymał go zakneblowanego ręką, tylko trochę powietrza mu popuszczał. I dopiero na sygnał w ścianę zwolnił go, a był zdecydowany, że udusi własne dziecko…jedynego syna – opowiada ze wzruszeniem Grzegorz Banach. Rodzina żyła ze świadomością, że każdego dnia mogą zginąć. To był stres trudny do zniesienia. Pewnego dnia Jan i Maria, którzy byli już wycieńczeni ciągłym lękiem, zaproponowali Działoszyckim wszelkie wsparcie i jedzenie, i poprosili, aby opuścili ich dom. Wtedy podobno dzieci Działoszyckich uklękły przed dziadkiem i babcią, całowały w ręce: Panie Przeniosło, nie wyganiajcie nas! Nie wyganiajcie nas! Płakali. I dziadziuś powiedział: to dobrze, zginiemy wszyscy razem, ale was przetrzymamy – opowiada Grzegorz Banach. Działoszyccy dotrwali u Przeniosłów do końca wojny. W stodole i spiżarni czasowo ukrywało się jeszcze kilkanaścioro Żydów, w sumie ok 15 osób. Jan i Maria Przeniosło wraz z dziećmi: Anną, Stanisławem, Honoratą, Józefą i Władysławem zostali odznaczeni medalem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata w 1988 roku. Rodzina nadal utrzymuje kontakt z ukrywanymi.
Barbara Banach i Lucjan Kasperek spędzali u dziadków w Cieszkowach każde wakacje. To był czas pełen beztroski, radości i dziecięcych przygód. Z dziadkami mieli zawsze serdeczny kontakt, podobnie jak ich współmałżonkowie: Grzegorz Banach i Maria Kasperek. Dzięki temu dobrze poznali ich wojenną historię.
Pewnej jesiennej, zimnej nocy w 1942 roku do drzwi Przeniosłów w Cieszkowach zapukali Sala i Abram Działoszyccy ze swoimi dziećmi, 8-letnią Reginą i 5-letnim Izaakiem. Rodzina mieszkała w Wiślicy, prowadziła sklep z tekstyliami i dobrze znała się z Marią i Janem Przeniosło. Polacy mimo obaw o życie swoje i pięciorga własnych dzieci, zdecydowali się przyjąć swoich żydowskich przyjaciół. Nie spodziewali się wtedy, że potrwa to 3 lata…
Pod domem znajdowała się spiżarnia o długości ok 8 metrów i szerokości ok 1,5 m. Przeniosłowie wybudowali tam dodatkową ścianę, tworząc schowek. Jan przygotował wejście od strychu, przez specjalny właz, nad którym wisiało siano i plewy ze zboża. Wejść i wyjść można było po drabinie. Dzieci Działoszyckich na noc przychodziły do domu i spały wspólnie z dziećmi Przeniosłów w łóżkach – opowiada Lucjan Kasperek.
Nikt nie wiedział o ukrywanych, nawet narzeczony jednej z córek Przeniosłów, który często przychodził do niej w odwiedziny. Trzeba było uważać na wszystko. Kiedy rodzina Przeniosłów była w polu, z komina nie mógł lecieć dym. W sklepie trzeba było uważać na ilość kupowanych produktów. Najtrudniejsze jednak były niemieckie kontrole, które zdarzały się wielokrotnie. Niemcy przyjeżdżali także pobierać kontyngenty. Wtedy sprytem wykazywała się babcia – przyznają zgodnie wnuki. Zagadywała Niemców, częstowała ich zsiadłym mlekiem, jabłkami, żeby jak najmniej czasu spędzili na kontrolowaniu obejścia.
Pewnego razu, gdy przyjechali Niemcy, Izaak chorował na koklusz i bardzo kasłał. Gdy Niemcy byli w kuchni, ukrywani nie mogli wydać żadnego odgłosu. Ojciec tego dziecka, wówczas ok 6-letniego, zdecydował się, że jeśli nie będzie wyjścia to go udusi, żeby wszystkich uratować. Bo wiedział, że ratuje jeszcze córkę i żonę, i 7 osób z rodziny Przeniosło. I trzymał go zakneblowanego ręką, tylko trochę powietrza mu popuszczał. I dopiero na sygnał w ścianę zwolnił go, a był zdecydowany, że udusi własne dziecko…jedynego syna – opowiada ze wzruszeniem Grzegorz Banach.
Rodzina żyła ze świadomością, że każdego dnia mogą zginąć. To był stres trudny do zniesienia. Pewnego dnia Jan i Maria, którzy byli już wycieńczeni ciągłym lękiem, zaproponowali Działoszyckim wszelkie wsparcie i jedzenie, i poprosili, aby opuścili ich dom. Wtedy podobno dzieci Działoszyckich uklękły przed dziadkiem i babcią, całowały w ręce: Panie Przeniosło, nie wyganiajcie nas! Nie wyganiajcie nas! Płakali. I dziadziuś powiedział: to dobrze, zginiemy wszyscy razem, ale was przetrzymamy – opowiada Grzegorz Banach.
Działoszyccy dotrwali u Przeniosłów do końca wojny. W stodole i spiżarni czasowo ukrywało się jeszcze kilkanaścioro Żydów, w sumie ok 15 osób.
Jan i Maria Przeniosło wraz z dziećmi: Anną, Stanisławem, Honoratą, Józefą i Władysławem zostali odznaczeni medalem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata w 1988 roku. Rodzina nadal utrzymuje kontakt z ukrywanymi.

Będę żyć. Historia ukrywanej Anny Lewkowicz. Pawłowice.
2020-05-15 15:12:07

Ja nieraz sama nie wierzę, że to wszystko przeszłam. Po wojnie nie umiałam mówić…nie miałam głosu i mówiłam szeptem. Nie umiałam chodzić. Ale ta chęć do życia jest silniejsza od wszystkiego – mówi Anna Lewkowicz, uratowana z mamą i bratem w Pawłowicach, koło Pińczowa. Anna Lewkowicz urodziła się w 1936 roku. Jej mama pochodziła z Pińczowa, a tata z Wodzisławia. W 1942 r przed akcją wysiedlenia Żydów z Pińczowa, wraz z rodzicami i starszym bratem Wiktorem ukryła się u Juliana Laskowskiego, który pomógł im wydostać się z getta. Musieli często zmieniać kryjówki ze względu na ciągłe poszukiwania ukrywających się w okolicy Żydów. Przebywali m.in. w stajni, na strychu, w remizie, mendlach na polu i stodole. Nie wszyscy doczekali szczęśliwie końca wojny. W czasie poszukiwania kolejnej kryjówki dla rodziny, zginął ojciec Anny. Zastrzeleni zostali także jej kuzyni. Jednak ona wraz z mamą i bratem przeżyła, dzięki determinacji i poświęceniu Juliana Laskowskiego i jego siostry, Józefy Karbowniczek. To byli bohaterzy – mówi dziś Anna Lewkowicz – bez nich to wszystko nie mogło się zdarzyć. Nieraz myślę, jak ja bym postąpiła, gdybym miała kogoś przetrzymać. Nie wiem, czy bym to zrobiła¬. Wspomina, że w kryjówce, jako mała, kilkuletnia dziewczynka, spędzała czas marząc. Marzyła o lalce, wózku dla lalki, i że będzie jak królewna, którą wszyscy będą ratować i zaopiekują się nią. Rzeczywistość wyglądała jednak inaczej. Dni mijały na zabijaniu wszy. Cierpieli z głodu. Julek przynosił im raz w tygodniu chleby pieczone przez siostrę, ale to nie wystarczało. Dlatego Wiktor, starszy brat Anny zakradał się nocą i kradł buraki, i marchew z pól. Przynosił też wodę, nabierając ją ostrożnie ze studni czajnikiem spuszczanym na tzw. kulce, czyli kiju z hakiem, służącym do wyciągania wody. Anna Lewkowicz podkreśla, że pomoc Polaków była bezinteresowna i płynęła prosto z serca. To nie było za pieniądze! To nie było za pieniądze – powtarza. Bo ludzie myślą, ile wyście mu zapłacili. Jeśli ktoś mnie ratuje, to nie ma za to zapłaty, choćbym mu dała miliony… Ale on nie chciał żadnych pieniędzy. Anna Lewkowicz obecnie mieszka w Izraelu, ale od 1989 roku regularnie przyjeżdża do Polski, w rodzinne strony. Ja jestem Polka. Żydówka, ale dumna Polka – zaznacza.
Ja nieraz sama nie wierzę, że to wszystko przeszłam. Po wojnie nie umiałam mówić…nie miałam głosu i mówiłam szeptem. Nie umiałam chodzić. Ale ta chęć do życia jest silniejsza od wszystkiego – mówi Anna Lewkowicz, uratowana z mamą i bratem w Pawłowicach, koło Pińczowa.
Anna Lewkowicz urodziła się w 1936 roku. Jej mama pochodziła z Pińczowa, a tata z Wodzisławia. W 1942 r przed akcją wysiedlenia Żydów z Pińczowa, wraz z rodzicami i starszym bratem Wiktorem ukryła się u Juliana Laskowskiego, który pomógł im wydostać się z getta. Musieli często zmieniać kryjówki ze względu na ciągłe poszukiwania ukrywających się w okolicy Żydów. Przebywali m.in. w stajni, na strychu, w remizie, mendlach na polu i stodole.
Nie wszyscy doczekali szczęśliwie końca wojny. W czasie poszukiwania kolejnej kryjówki dla rodziny, zginął ojciec Anny. Zastrzeleni zostali także jej kuzyni. Jednak ona wraz z mamą i bratem przeżyła, dzięki determinacji i poświęceniu Juliana Laskowskiego i jego siostry, Józefy Karbowniczek. To byli bohaterzy – mówi dziś Anna Lewkowicz – bez nich to wszystko nie mogło się zdarzyć. Nieraz myślę, jak ja bym postąpiła, gdybym miała kogoś przetrzymać. Nie wiem, czy bym to zrobiła¬.
Wspomina, że w kryjówce, jako mała, kilkuletnia dziewczynka, spędzała czas marząc. Marzyła o lalce, wózku dla lalki, i że będzie jak królewna, którą wszyscy będą ratować i zaopiekują się nią. Rzeczywistość wyglądała jednak inaczej. Dni mijały na zabijaniu wszy. Cierpieli z głodu. Julek przynosił im raz w tygodniu chleby pieczone przez siostrę, ale to nie wystarczało. Dlatego Wiktor, starszy brat Anny zakradał się nocą i kradł buraki, i marchew z pól. Przynosił też wodę, nabierając ją ostrożnie ze studni czajnikiem spuszczanym na tzw. kulce, czyli kiju z hakiem, służącym do wyciągania wody.
Anna Lewkowicz podkreśla, że pomoc Polaków była bezinteresowna i płynęła prosto z serca. To nie było za pieniądze! To nie było za pieniądze – powtarza. Bo ludzie myślą, ile wyście mu zapłacili. Jeśli ktoś mnie ratuje, to nie ma za to zapłaty, choćbym mu dała miliony… Ale on nie chciał żadnych pieniędzy.
Anna Lewkowicz obecnie mieszka w Izraelu, ale od 1989 roku regularnie przyjeżdża do Polski, w rodzinne strony. Ja jestem Polka. Żydówka, ale dumna Polka – zaznacza.

Informacja dotycząca prawa autorskich: Wszelka prezentowana tu zawartość podkastu jest własnością jego autora

Wyszukiwanie

Kategorie