Podcast Kryminalny

W małych miasteczkach strasznie mieszkają straszni mieszczanie.
A wśród nich zbrodnie. Jedne popełniane z żądzy pieniądza, inne z pożądania lędźwi. W miasteczkach wszyscy szepcą, a nikt nie wie. Gadają, podjudzają jednych na drugich. Plują na zdradę, sami zdradzając, wzdrygają się na inność, sami uważając się za lepszych.
Lachno jest takim miasteczkiem. Tam zbrodnia nie jest codziennością, ale kiedy się wydarza, jest rodzinną tragedią.
Leon Pawlak, dziś sierżant, a wtedy początkujący posterunkowy uczący się fachu, opowiada o swojej codziennej służbie.
Jeśli masz ochotę na dreszczyk, posłuchaj

Kategorie:
Kryminalne

Odcinki od najnowszych:

ZAGINĘŁA w NOWY ROK. Znalezione CIAŁO nie należało do niej.
2021-12-30 19:49:05

Do wydarzenia, które dzisiaj opiszę, doszło w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia kilka lat temu. Dwa dni po nowym roku ojciec zgłosił zaginięcie swojej córki Ewy. Po jakimś czasie prawie wszystkie (nie tylko lokalne) gazety opublikowały opis zaginionej: Ewa ma tyle a tyle cm wzrostu, waży tyle a tyle kilogramów, ma rude włosy do ramion, owalną twarz, lekko skrzywioną przegrodę nosową oraz taki a taki tatuaż na stopie. Policja prosi o pomoc w ustaleniu miejsca pobytu zaginionej i o zgłoszenia od osób, które mają informacje o jej losie. Zgłaszać można się na Komisariat Policji lub dzwonić pod podany nr telefonu albo skontaktować się z dyżurnym tego komisariatu pod numerem takim a takim. Ewa zaginęła 1 stycznia. Tego dnia miała odebrać od swoich rodziców córkę, którą przekazała dziadkom pod opiekę, bo sama wybierała na zabawę sylwestrową. Zadzwoniła jeszcze krótko po północy, aby zapewnić, że niedługo będzie, ale się nie pojawiła. Jej matka próbowała kontaktować się z nią telefonicznie, lecz Ewa nie odbierała połączeń. Policja ustaliła do tego czasu, że Ewa nie spędzała nocy sylwestrowej z mężem, bo krótko przed imprezą pokłóciła się z nim. Źródła: https://tvn24.pl/magazyn-tvn24/w-celi-trzech-mezczyzn-ktory-zabil-sylwestrowa-zbrodnia-bez-kary,251,4372 https://lodz.wyborcza.pl/lodz/7,35136,24583171,ewy-k-ktorej-szukala-cala-lodz-odnaleziona-ukrywala-sie.html https://dzienniklodzki.pl/smiertelne-pobicie-w-lodzi-w-sylwestra-skazani-tylko-za-pobicie-mimo-ze-wsrod-nich-jest-zabojca/ar/c1-14745740 https://dzienniklodzki.pl/poszukiwania-ewy-k-zakonczone-policja-poinformowala-o-odnalezieniu-lodzianki/ar/13994837 https://wiadomosci.wp.pl/tajemnicze-zaginiecie-malzenstwa-z-lodzi-nie-ma-ich-od-nowego-roku-6362182949517441a https://expressilustrowany.pl/ewa-k-zniknela-po-morderstwie-przy-ul-niemcewicza-do-ktorego-doszlo-w-sylwestra/ar/13996549 https://lodz.se.pl/horror-w-lodzi-40-letni-robert-zginal-w-sylwestrowa-noc-od-ciosow-nozem-sprawca-odpowie-za-pobicie-aa-2kw2-1PHZ-uWNZ.html https://nowosci.com.pl/smiertelne-pobicie-w-sylwestra-w-lodzi-mezczyzna-nie-zyje-a-oskarzeni-odpowiadaja-za-pobicie-przed-lodzkim-sadem/ar/c1-14705309

Do wydarzenia, które dzisiaj opiszę, doszło w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia kilka lat temu. Dwa dni po nowym roku ojciec zgłosił zaginięcie swojej córki Ewy. Po jakimś czasie prawie wszystkie (nie tylko lokalne) gazety opublikowały opis zaginionej:

Ewa ma tyle a tyle cm wzrostu, waży tyle a tyle kilogramów, ma rude włosy do ramion, owalną twarz, lekko skrzywioną przegrodę nosową oraz taki a taki tatuaż na stopie. Policja prosi o pomoc w ustaleniu miejsca pobytu zaginionej i o zgłoszenia od osób, które mają informacje o jej losie. Zgłaszać można się na Komisariat Policji lub dzwonić pod podany nr telefonu albo skontaktować się z dyżurnym tego komisariatu pod numerem takim a takim.

Ewa zaginęła 1 stycznia. Tego dnia miała odebrać od swoich rodziców córkę, którą przekazała dziadkom pod opiekę, bo sama wybierała na zabawę sylwestrową. Zadzwoniła jeszcze krótko po północy, aby zapewnić, że niedługo będzie, ale się nie pojawiła. Jej matka próbowała kontaktować się z nią telefonicznie, lecz Ewa nie odbierała połączeń.

Policja ustaliła do tego czasu, że Ewa nie spędzała nocy sylwestrowej z mężem, bo krótko przed imprezą pokłóciła się z nim.


Źródła:

https://tvn24.pl/magazyn-tvn24/w-celi-trzech-mezczyzn-ktory-zabil-sylwestrowa-zbrodnia-bez-kary,251,4372

https://lodz.wyborcza.pl/lodz/7,35136,24583171,ewy-k-ktorej-szukala-cala-lodz-odnaleziona-ukrywala-sie.html

https://dzienniklodzki.pl/smiertelne-pobicie-w-lodzi-w-sylwestra-skazani-tylko-za-pobicie-mimo-ze-wsrod-nich-jest-zabojca/ar/c1-14745740

https://dzienniklodzki.pl/poszukiwania-ewy-k-zakonczone-policja-poinformowala-o-odnalezieniu-lodzianki/ar/13994837

https://wiadomosci.wp.pl/tajemnicze-zaginiecie-malzenstwa-z-lodzi-nie-ma-ich-od-nowego-roku-6362182949517441a

https://expressilustrowany.pl/ewa-k-zniknela-po-morderstwie-przy-ul-niemcewicza-do-ktorego-doszlo-w-sylwestra/ar/13996549

https://lodz.se.pl/horror-w-lodzi-40-letni-robert-zginal-w-sylwestrowa-noc-od-ciosow-nozem-sprawca-odpowie-za-pobicie-aa-2kw2-1PHZ-uWNZ.html

https://nowosci.com.pl/smiertelne-pobicie-w-sylwestra-w-lodzi-mezczyzna-nie-zyje-a-oskarzeni-odpowiadaja-za-pobicie-przed-lodzkim-sadem/ar/c1-14705309

Przebiśnieg (cz. 6.) - Powstanie Wielkopolskie - fabularyzowane słuchowisko
2021-12-27 15:37:57

Ogromny wpływ na wydarzenia, jakie zaszły wieczorem tego dnia, miały flagi. Jak psowate zaznaczają swoje terytorium, tak też ludzie, za pomocą flag właśnie, zaznaczali swoje. Polacy, poza własnymi, białoczerwonymi flagami, rozwieszali flagi znienawidzonej przez Niemców koalicji państw alianckich. Niemieckich Poznaniaków raziły w oczy poziome czerwone i białe pasy oraz pięćdziesiąt gwiazd na niebieskim tle flagi amerykańskich bankierów, drażniła ich konstrukcja czerwonego krzyża świętego Jerzego angielskich kupców i przecinającego go krzyża świętego Patryka pijanych Irlandczyków, wkomponowanych w biały krzyż świętego Andrzeja na niebieskim tle skąpych Szkotów. A jakby jeszcze mało było czerwieni, bieli i niebieskiego, powiewały też trójkolorowe flagi francuskich żabojadów. Nie powinno zatem dziwić, że niczym horda rozwścieczonych psów niemieccy samce alfa zaczęli zrywać te flagi z masztów przytwierdzonych do fasad domów, sklepów i słupów ulicznych latarni. Tak samo jak dziwić nie powinno, że rozsierdzało to polskich samców alfa, którzy nie tylko przepychali się z niemieckimi, ale na powrót te flagi przytwierdzali, gdzie ich zdaniem, było ich miejsce. I tak jedni flagi wieszali, aby zaznaczyć swój teren, a drudzy, ogarnięci frustracją i złością, te flagi zrywali. A im więcej zrywali, tym więcej flag wieszali ci pierwsi. A wraz z nowymi flagami, powiewającymi nad Poznaniem, rosła frustracja Niemieckich nacjonalistów. I rósł sprzeciw nacjonalistów polskich, kiedy one znikały. Tak więc flagi i złość pchnęły historię do przodu.

Ogromny wpływ na wydarzenia, jakie zaszły wieczorem tego dnia, miały flagi. Jak psowate zaznaczają swoje terytorium, tak też ludzie, za pomocą flag właśnie, zaznaczali swoje. Polacy, poza własnymi, białoczerwonymi flagami, rozwieszali flagi znienawidzonej przez Niemców koalicji państw alianckich. Niemieckich Poznaniaków raziły w oczy poziome czerwone i białe pasy oraz pięćdziesiąt gwiazd na niebieskim tle flagi amerykańskich bankierów, drażniła ich konstrukcja czerwonego krzyża świętego Jerzego angielskich kupców i przecinającego go krzyża świętego Patryka pijanych Irlandczyków, wkomponowanych w biały krzyż świętego Andrzeja na niebieskim tle skąpych Szkotów. A jakby jeszcze mało było czerwieni, bieli i niebieskiego, powiewały też trójkolorowe flagi francuskich żabojadów.

Nie powinno zatem dziwić, że niczym horda rozwścieczonych psów niemieccy samce alfa zaczęli zrywać te flagi z masztów przytwierdzonych do fasad domów, sklepów i słupów ulicznych latarni.

Tak samo jak dziwić nie powinno, że rozsierdzało to polskich samców alfa, którzy nie tylko przepychali się z niemieckimi, ale na powrót te flagi przytwierdzali, gdzie ich zdaniem, było ich miejsce.

I tak jedni flagi wieszali, aby zaznaczyć swój teren, a drudzy, ogarnięci frustracją i złością, te flagi zrywali. A im więcej zrywali, tym więcej flag wieszali ci pierwsi. A wraz z nowymi flagami, powiewającymi nad Poznaniem, rosła frustracja Niemieckich nacjonalistów. I rósł sprzeciw nacjonalistów polskich, kiedy one znikały.

Tak więc flagi i złość pchnęły historię do przodu.

Przebiśnieg (cz. 5.) - Powstanie Wielkopolskie - fabularyzowane słuchowisko
2021-12-26 07:00:00

Jak grom z jasnego nieba gruchnęła wieść, że do Poznania zmierza Ignacy Jan Paderewski, a w raz z nim generał Józef Haller ze swoją Błękitną Armią. Już prują do Gdańska przez smarkozielone wody Bałtyku na pokładzie okrętu bojowego Royal Navy. Już gotują się na uwolnienie Polaków z niemieckiego jarzma! Już ostrzą bagnety, czyszczą karabiny i wdziewają hełmy. Premier Paderewski ze swą czupryną siwych, choć niegdyś płomiennorudych włosów, stoi na dziobie okrętu Concordia. W czarnym futrze, którego poły powiewają na wietrze jak skrzydła drapieżnego ptaka. A przy nim, na gniadym koniu, na czystej krwi arabie (choć polskim!), siedzi dumny i wyprostowany generał. Spod swej błękitnej rogatywki z polskim orłem patrzy w dal wzrokiem przenikliwym, widząc już brzeg polskiej ziemi. Głaska wąs swój czarny i kozią bródkę na modę francuską. Oczy cieszy już sam widok polskiego generała Józefa Hallera von Hallenburg. Wygląda niczym książę, hetman polny albo co najmniej marszałek. Kołnierz munduru ma wysoki pod samą brodę, ozdobnie haftowany złotymi nićmi, guziki złote z orłem jagiellońskim, a na ramionach płaszcz błękitny obszyty grubym futrem. Szabla przy boku ze złotą rękojeścią, a na niej wygrawerowana inskrypcja „Za wolność naszą i waszą”. A za nimi, za przyszłym premierem Polski i marszałkiem, siedemdziesiąt siedem tysięcy żołnierzy polskich umundurowanych w jasnoniebieskie uniformy, z rogatywkami z daszkiem i orłem w koronie, uzbrojeni po zęby w broń palną i białą. L’Armée bleue – nazywali ją Francuzi: Błękitna Armia! Nikt na świecie nie widział takich żołnierzy. Niezwyciężeni żołnierze Hallera. Legendy mówiły o ich skuteczności i niezłomności. I każdy wyobrażał sobie, jak ta niebieska fala płynie. Jak zalewa najpierw Gdańsk, wyrywając go niemieckiemu zaborcy, a potem Wisłą, pod prąd, w górę rzeki. I zdobywa Grudziądz, a potem Bydgoszcz, i Toruń, a potem jeszcze kolejną falą ruszą na zachód, aby uwolnić Poznań. I oto wjeżdża generał na swoim gniadym rumaku do Poznania. Miasto wiwatuje! Owacje, zimne ognie, fajerwerki! Dziewice rzucają mu kwiaty pod nogi, białe i czerwone. Cały Poznań udekorowany jest w biało-czerwone flagi i proporce. Ludzie krzyczą i wiwatują. Niech żyje generał Haller! Niech żyje!

Jak grom z jasnego nieba gruchnęła wieść, że do Poznania zmierza Ignacy Jan Paderewski, a w raz z nim generał Józef Haller ze swoją Błękitną Armią. Już prują do Gdańska przez smarkozielone wody Bałtyku na pokładzie okrętu bojowego Royal Navy. Już gotują się na uwolnienie Polaków z niemieckiego jarzma! Już ostrzą bagnety, czyszczą karabiny i wdziewają hełmy.

Premier Paderewski ze swą czupryną siwych, choć niegdyś płomiennorudych włosów, stoi na dziobie okrętu Concordia. W czarnym futrze, którego poły powiewają na wietrze jak skrzydła drapieżnego ptaka. A przy nim, na gniadym koniu, na czystej krwi arabie (choć polskim!), siedzi dumny i wyprostowany generał. Spod swej błękitnej rogatywki z polskim orłem patrzy w dal wzrokiem przenikliwym, widząc już brzeg polskiej ziemi. Głaska wąs swój czarny i kozią bródkę na modę francuską.

Oczy cieszy już sam widok polskiego generała Józefa Hallera von Hallenburg. Wygląda niczym książę, hetman polny albo co najmniej marszałek. Kołnierz munduru ma wysoki pod samą brodę, ozdobnie haftowany złotymi nićmi, guziki złote z orłem jagiellońskim, a na ramionach płaszcz błękitny obszyty grubym futrem. Szabla przy boku ze złotą rękojeścią, a na niej wygrawerowana inskrypcja „Za wolność naszą i waszą”.

A za nimi, za przyszłym premierem Polski i marszałkiem, siedemdziesiąt siedem tysięcy żołnierzy polskich umundurowanych w jasnoniebieskie uniformy, z rogatywkami z daszkiem i orłem w koronie, uzbrojeni po zęby w broń palną i białą. L’Armée bleue – nazywali ją Francuzi: Błękitna Armia!

Nikt na świecie nie widział takich żołnierzy. Niezwyciężeni żołnierze Hallera. Legendy mówiły o ich skuteczności i niezłomności. I każdy wyobrażał sobie, jak ta niebieska fala płynie. Jak zalewa najpierw Gdańsk, wyrywając go niemieckiemu zaborcy, a potem Wisłą, pod prąd, w górę rzeki. I zdobywa Grudziądz, a potem Bydgoszcz, i Toruń, a potem jeszcze kolejną falą ruszą na zachód, aby uwolnić Poznań.

I oto wjeżdża generał na swoim gniadym rumaku do Poznania. Miasto wiwatuje! Owacje, zimne ognie, fajerwerki! Dziewice rzucają mu kwiaty pod nogi, białe i czerwone. Cały Poznań udekorowany jest w biało-czerwone flagi i proporce. Ludzie krzyczą i wiwatują. Niech żyje generał Haller! Niech żyje!

Przebiśnieg (cz. 4.) - Powstanie Wielkopolskie - fabularyzowane słuchowisko
2021-12-26 01:00:00

Ratajczak to nazwisko w Poznaniu bardzo dobrze znane. Chyba każdy słyszał o Franciszku, którego ulica przecina poznańską starówkę od placu Wolności aż po Aleje Niepodległości. Nieznane są jednak wspomnienia młodego Eryka Ratajczaka, syna Franciszka, w których ten opisywał dni poprzedzające wybuch Powstania Wielkopolskiego. Miał wtedy osiem, może dziesięć lat i jego odkrycia mogą wydawać się czasem banalne i oczywiste, ale były szczere. Nie przeciągając zatem, oddajmy mu głos: Byłem bardzo podekscytowany, kiedy z mamą i Cecylią wsiedliśmy do pociągu, bo jeszcze nigdy nie jechałem pociągiem. A mieszkaliśmy przecież blisko dworca i czasami chodziliśmy z kolegami na skarpę, żeby sobie popatrzeć na przejeżdżającą kolej żelazną. Pamiętam zwłaszcza te pociągi, które kilka lat temu, zanim poszedłem jeszcze do szkoły, jechały na zachód owieszone flagami i popisane kredą „Von Berlin über Köln nach Paris“ albo „Ausflug nach Paris”, czy też „Auf Wiedersehen auf dem Boulevard”. Czyli: Z Berlina, przez Kolonię do Paryża. Wycieczka do Paryża. Do zobaczenia na Bulwarach. A w każdym z tych pociągów jechali uśmiechnięci żołnierze i machali do nas z wagonów, i rzucali nam jakieś smakołyki. Nie rozumiałem wtedy, dlaczego mamie nie podobają się te pociągi. I dlaczego zabrania mi chodzić na skarpę, aby machać żołnierzom. Przejeżdżające przez Wanne wagony były przecież takie radosne. A połowa naszego miasteczka, zwłaszcza młode, bardzo piękne panie, też przychodziły, aby machać tym żołnierzom. Rozdawały im kwiatki i całowały czasem w usta. A my klaskaliśmy im wszyscy i śpiewaliśmy piosenki. Żołnierze, przejeżdżający przez Wanne, wyglądali, jakby jechali na jakąś wycieczkę. I pomyślałem wtedy, że kiedy ja dorosnę, też pojadę na taką wycieczkę. Takim samym radosnym pociągiem i będę machał do ludzi na dworcach. Ale mamie ten pomysł się nie spodobał. A kiedy tata też pojechał takim pociągiem do Paryża, mama się rozpłakała i od tego czasu płakała prawie bez przerwy.

Ratajczak to nazwisko w Poznaniu bardzo dobrze znane. Chyba każdy słyszał o Franciszku, którego ulica przecina poznańską starówkę od placu Wolności aż po Aleje Niepodległości. Nieznane są jednak wspomnienia młodego Eryka Ratajczaka, syna Franciszka, w których ten opisywał dni poprzedzające wybuch Powstania Wielkopolskiego. Miał wtedy osiem, może dziesięć lat i jego odkrycia mogą wydawać się czasem banalne i oczywiste, ale były szczere.

Nie przeciągając zatem, oddajmy mu głos:

Byłem bardzo podekscytowany, kiedy z mamą i Cecylią wsiedliśmy do pociągu, bo jeszcze nigdy nie jechałem pociągiem. A mieszkaliśmy przecież blisko dworca i czasami chodziliśmy z kolegami na skarpę, żeby sobie popatrzeć na przejeżdżającą kolej żelazną.

Pamiętam zwłaszcza te pociągi, które kilka lat temu, zanim poszedłem jeszcze do szkoły, jechały na zachód owieszone flagami i popisane kredą „Von Berlin über Köln nach Paris“ albo „Ausflug nach Paris”, czy też „Auf Wiedersehen auf dem Boulevard”. Czyli: Z Berlina, przez Kolonię do Paryża. Wycieczka do Paryża. Do zobaczenia na Bulwarach. A w każdym z tych pociągów jechali uśmiechnięci żołnierze i machali do nas z wagonów, i rzucali nam jakieś smakołyki.

Nie rozumiałem wtedy, dlaczego mamie nie podobają się te pociągi. I dlaczego zabrania mi chodzić na skarpę, aby machać żołnierzom. Przejeżdżające przez Wanne wagony były przecież takie radosne. A połowa naszego miasteczka, zwłaszcza młode, bardzo piękne panie, też przychodziły, aby machać tym żołnierzom. Rozdawały im kwiatki i całowały czasem w usta. A my klaskaliśmy im wszyscy i śpiewaliśmy piosenki.

Żołnierze, przejeżdżający przez Wanne, wyglądali, jakby jechali na jakąś wycieczkę. I pomyślałem wtedy, że kiedy ja dorosnę, też pojadę na taką wycieczkę. Takim samym radosnym pociągiem i będę machał do ludzi na dworcach. Ale mamie ten pomysł się nie spodobał. A kiedy tata też pojechał takim pociągiem do Paryża, mama się rozpłakała i od tego czasu płakała prawie bez przerwy.

Przebiśnieg (cz. 3.) - Powstanie Wielkopolskie - fabularyzowane słuchowisko
2021-12-25 23:00:00

Ojciec Antoniego, szewc Jan Andrzejewski, wydawał właśnie piękne buty pani Zweig, która zamówiła je była kilka tygodni wcześniej, zanim jej syn, Rudolf wrócił i okazało się, że ubyło mu nogi. – Takie protezy się w dzisiejszych czasach robi, pani Zweig – mówił szewc Andrzejewski – że nie będzie widać różnicy. Pod spodniami proteza będzie wyglądać jak noga. A buty na niej jak ulał. Pani Zweig dawała sobie robić buty u Andrzejewskiego od lat, zawsze też u niego je naprawiała. Dla siebie, dla męża, dla obu synów. Bo Rudolf miał także młodszego brata,. Oskara, który jeszcze chodził do gimnazjum i bardzo był oburzony na fakt zakończenia wojny, bo mu całe bohaterstwo umknęło. Czego Oskar jeszcze nie wiedział, a zapisane było już na kartach przeznaczenia, za dwadzieścia lat też miał założyć mundur niemiecki, ale służył już zupełnie innym Niemcom, innej polityce i innym zamiarom. Wróćmy jednak do roku 1918, do przedednia Wigilii, do zakładu szewca Andrzejewskiego, gdzie pani Zweig odbierała buty dla Rudolfa. Była przyniosła też rogala, które wypełniała białym makiem. Zresztą pani Zweig zawsze przychodziła z czymś słodkim do szewca Jana, jak nie z rogalem, to ze szneką z glancem albo windbeutlami ze schlagsahną. – Bóg pani zapłać – mawiał szewc. – Należy się panu coś od życia, skoro całymi dniami w ten ponurej komorze pan siedzisz, wśród smrodu kleju i papierosów. Bo i pan Jan palił jednego po drugim. Pani Zweig stała przed ladą, trzymając w obu dłoniach nowe buty, a przez jej twarz przemykały promienie radości i cienie smutku. Jej oczy szkliły się łzawo i nie wiedziała, czy cieszyć się, czy płakać nad losem syna. Pan Jan pamiętał Rudolfa, kiedy ten był jeszcze ejbrem i chodził do klasy razem z Piotrem. Był miłym i energicznym chłopcem, a i Piotr się chyba z nim przyjaźnił. Piotry był najstarszym synem pana Andrzejewskiego. Przed wojną terminował u ojca, uczył się zawodu i pomagał przy naprawie butów. To on był tym synem z szyldu nad zakładem „Andrzejewski i syn”. On miał przejąć zakład, kiedy szewc Jan odejdzie. Jednak los chciał inaczej. Kajzer chciał inaczej i powołał go na front, gdzie już w pierwszym miesiącu wojny Piotr odszedł. To było gdzieś pod Paryżem. Tydzień po jego śmierci dostali widokówkę, że u niego wszystko dobrze i na Święta wróci do domu. W zakładzie pojawiła się nagle pani Andzrejewska, wchodząc od zaplecza, od ich mieszkania, które znajdowało się zaraz za pracownią. – Dobry wieczór, pani Zweig – powiedziała. – Czy ja dobrze słyszę, że syn pani wrócił? – Kilka dni temu przyjechał – odparła z ulga na twarzy. – Jest ranny i bardzo zmęczony, ale żyje. – Chwała Bogu – powiedziała pani Andrzejewska i przeżegnała się. – My czekamy na Pawła – dodała po chwili. – Przetrzymują go gdzieś na Ukrainie. Podobno układają się z Wojskiem Polskim. Nie wiadomo kiedy ich puszczą. Przez mundur pruski nie chcą zwolnić – dodała jeszcze, a potem zamilkła, bo jakaś gula w gardle nie dała jej mówić dalej. Sześć lat temu, przed wojną, była ich siedmioro w trzech izbach kamienicy przy ulicy Strzeleckiej. Szewc Jan Andrzejewski, jego żona, matka jego żony i pięciu synów. Piotr odszedł, Paweł odszedł, a Przemysław, który z frontu wrócił, jest jak warzywo.

Ojciec Antoniego, szewc Jan Andrzejewski, wydawał właśnie piękne buty pani Zweig, która zamówiła je była kilka tygodni wcześniej, zanim jej syn, Rudolf wrócił i okazało się, że ubyło mu nogi.

– Takie protezy się w dzisiejszych czasach robi, pani Zweig – mówił szewc Andrzejewski – że nie będzie widać różnicy. Pod spodniami proteza będzie wyglądać jak noga. A buty na niej jak ulał.

Pani Zweig dawała sobie robić buty u Andrzejewskiego od lat, zawsze też u niego je naprawiała. Dla siebie, dla męża, dla obu synów. Bo Rudolf miał także młodszego brata,. Oskara, który jeszcze chodził do gimnazjum i bardzo był oburzony na fakt zakończenia wojny, bo mu całe bohaterstwo umknęło.

Czego Oskar jeszcze nie wiedział, a zapisane było już na kartach przeznaczenia, za dwadzieścia lat też miał założyć mundur niemiecki, ale służył już zupełnie innym Niemcom, innej polityce i innym zamiarom.

Wróćmy jednak do roku 1918, do przedednia Wigilii, do zakładu szewca Andrzejewskiego, gdzie pani Zweig odbierała buty dla Rudolfa. Była przyniosła też rogala, które wypełniała białym makiem. Zresztą pani Zweig zawsze przychodziła z czymś słodkim do szewca Jana, jak nie z rogalem, to ze szneką z glancem albo windbeutlami ze schlagsahną.

– Bóg pani zapłać – mawiał szewc.

– Należy się panu coś od życia, skoro całymi dniami w ten ponurej komorze pan siedzisz, wśród smrodu kleju i papierosów.

Bo i pan Jan palił jednego po drugim.

Pani Zweig stała przed ladą, trzymając w obu dłoniach nowe buty, a przez jej twarz przemykały promienie radości i cienie smutku. Jej oczy szkliły się łzawo i nie wiedziała, czy cieszyć się, czy płakać nad losem syna.

Pan Jan pamiętał Rudolfa, kiedy ten był jeszcze ejbrem i chodził do klasy razem z Piotrem. Był miłym i energicznym chłopcem, a i Piotr się chyba z nim przyjaźnił.

Piotry był najstarszym synem pana Andrzejewskiego. Przed wojną terminował u ojca, uczył się zawodu i pomagał przy naprawie butów. To on był tym synem z szyldu nad zakładem „Andrzejewski i syn”. On miał przejąć zakład, kiedy szewc Jan odejdzie. Jednak los chciał inaczej. Kajzer chciał inaczej i powołał go na front, gdzie już w pierwszym miesiącu wojny Piotr odszedł. To było gdzieś pod Paryżem. Tydzień po jego śmierci dostali widokówkę, że u niego wszystko dobrze i na Święta wróci do domu.

W zakładzie pojawiła się nagle pani Andzrejewska, wchodząc od zaplecza, od ich mieszkania, które znajdowało się zaraz za pracownią.

– Dobry wieczór, pani Zweig – powiedziała. – Czy ja dobrze słyszę, że syn pani wrócił?

– Kilka dni temu przyjechał – odparła z ulga na twarzy. – Jest ranny i bardzo zmęczony, ale żyje.

– Chwała Bogu – powiedziała pani Andrzejewska i przeżegnała się. – My czekamy na Pawła – dodała po chwili. – Przetrzymują go gdzieś na Ukrainie. Podobno układają się z Wojskiem Polskim. Nie wiadomo kiedy ich puszczą. Przez mundur pruski nie chcą zwolnić – dodała jeszcze, a potem zamilkła, bo jakaś gula w gardle nie dała jej mówić dalej.

Sześć lat temu, przed wojną, była ich siedmioro w trzech izbach kamienicy przy ulicy Strzeleckiej. Szewc Jan Andrzejewski, jego żona, matka jego żony i pięciu synów. Piotr odszedł, Paweł odszedł, a Przemysław, który z frontu wrócił, jest jak warzywo.

Przebiśnieg (cz. 2.)- Powstanie Wielkopolskie - fabularyzowane słuchowisko
2021-12-25 22:00:00

Ponury żniwiarz zabrał ze sobą z armii niemieckiej i rosyjskiej po jakieś dwa miliony męskich obywateli. Wśród nich było ze sto osiemdziesiąt tysięcy polskich młodzieńców, ale i dojrzałych mężczyzn. Ponad sto tysięcy odeszło w imię cara, ponad sześćdziesiąt w imię kajzera. Cesarz Austro-Węgier poświęcił na swoje niesnaski polityczne ponad milion swoich młodych obywateli. Wśród nich ponad dwieście tysięcy Polaków. Ale to takie czasy były, że nieporozumienia rodzinne (w tym przypadku niedogadywanie się kuzynów Wilusia i Mikołaja), rozwiązywano za pomocą obywateli, którzy nawet do końca nie wiedzieli, o co się biją. Wśród nich był i pradziadek Hipolit. Jak pamiętacie (mam nadzieję) z poprzedniego odcinka, Hipolit nie był kimś, kto sam wpadłby na pomysł, aby bić się kimś innym. Zwłaszcza z kimś obcym. Zresztą nie wiedząc tak naprawdę o co. I to przez cztery lata w brudzie, w ziemistych okopach, w zimnie, w smrodzie, wśród szczurów. A jednak nikt go o zdanie nie zapytał. Pewnego dnia kazjer wezwał go za pomocą niemieckiej biurokracji i kazał założyć na siebie za duży mundur oraz niewygodnie i kiepsko zszyte buty, które podziurawiły się przy pierwszych marszach, i wysłał na front, aby pradziadek Hipolit strzelał do ludzi, których nie zna i którzy mu nigdy niczego nie zrobili. Na swoje jednak szczęście nie zasilił statystyk poległych. W dzień zakończenia wojny figurował wśród blisko ośmiuset tysięcy rannych i kalek. I znowuż dla niego szczęśliwie należał do grupy rannych. Inaczej niż jego przyjaciel Rudolf. Ale oddam może głos dziadkowi. Wpis datowany na 13 grudnia 1918 roku.

Ponury żniwiarz zabrał ze sobą z armii niemieckiej i rosyjskiej po jakieś dwa miliony męskich obywateli. Wśród nich było ze sto osiemdziesiąt tysięcy polskich młodzieńców, ale i dojrzałych mężczyzn. Ponad sto tysięcy odeszło w imię cara, ponad sześćdziesiąt w imię kajzera. Cesarz Austro-Węgier poświęcił na swoje niesnaski polityczne ponad milion swoich młodych obywateli. Wśród nich ponad dwieście tysięcy Polaków. Ale to takie czasy były, że nieporozumienia rodzinne (w tym przypadku niedogadywanie się kuzynów Wilusia i Mikołaja), rozwiązywano za pomocą obywateli, którzy nawet do końca nie wiedzieli, o co się biją.

Wśród nich był i pradziadek Hipolit. Jak pamiętacie (mam nadzieję) z poprzedniego odcinka, Hipolit nie był kimś, kto sam wpadłby na pomysł, aby bić się kimś innym. Zwłaszcza z kimś obcym. Zresztą nie wiedząc tak naprawdę o co. I to przez cztery lata w brudzie, w ziemistych okopach, w zimnie, w smrodzie, wśród szczurów. A jednak nikt go o zdanie nie zapytał. Pewnego dnia kazjer wezwał go za pomocą niemieckiej biurokracji i kazał założyć na siebie za duży mundur oraz niewygodnie i kiepsko zszyte buty, które podziurawiły się przy pierwszych marszach, i wysłał na front, aby pradziadek Hipolit strzelał do ludzi, których nie zna i którzy mu nigdy niczego nie zrobili.

Na swoje jednak szczęście nie zasilił statystyk poległych. W dzień zakończenia wojny figurował wśród blisko ośmiuset tysięcy rannych i kalek. I znowuż dla niego szczęśliwie należał do grupy rannych. Inaczej niż jego przyjaciel Rudolf. Ale oddam może głos dziadkowi. Wpis datowany na 13 grudnia 1918 roku.

Piękny Władzio Mazurkiewicz - zbrodnie PRL Kronika Kryminalna Podcast
2021-11-29 05:14:34

Władek był człowiekiem, który podczas okupacji w podejrzanych i nielegalnych kasynach robił interesy z Niemcami, podczas likwidacji żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej handlował wszystkim, co głodni Żydzi sprzedawali, zwłaszcza rzeczami rzadkimi i drogocennymi, aż wreszcie w 1943 roku, wchodząc w posiadanie soli potasowej kwasu cyjanowodorowego, postanowił ją wykorzystać w najbardziej popularny dla miłośników historii kryminalnych sposób, aby w wyniku tego pozbawić ofiarę wszelkich oszczędności. Niemcy odeszli i nadchodzili radzieccy okupanci, więc Władek poczuł się zmuszony wrócić do tego procederu. Zmienił jednak narzędzie. Po pierwsze było mu trochę wstyd, że używa soli kwasu cyjanowodorowego, bo to podobno broń istot słabych, a po wtóre wraz z wycofywaniem się wojsk niemieckich, Władek wszedł w posiadanie Walter Modelu 9. Rozwiązywanie problemów miało być szybsze i bardziej efektywne, co przecież przez lata praktykowali niemieccy okupanci. Los postawił na drodze Władka niejakiego Brylskiego; faceta, który handlował walutami i drogocennym kruszcem. Brylski chciał kupić dolary, więc Władek od razu zaoferował mu swoje usługi. – A ile masz tych dolarów? – zapytał Brylski? – A ile ci trzeba? – odparł Władek. Brylski pokiwał głową, przyglądając się chwilę Władkowi, próbując odgadnąć jego intencje, ale ostatecznie się przyznał. – No ja mam 160 tysięcy złotych – powiedział. Władek miał renomę w półświatku, handlował walutą i cennymi artefaktami od lat i ludzie mu ufali. – 160 tysięcy nowych złotych? – zapytał Władek. – Czy 160 tysięcy młynerek. – Nowych, oczywiście, że nowych. Władek zagwizdał i zrobił duże oczy. – Aż tylu dolarów, to ja akurat nie mam – powiedział. – Ale znam księdza, który szukał kupca. Jak chcesz, możemy się zaraz do niego zabrać. Brylski zgodził się natychmiast. Wsiedli do samochodu Władka i ruszyli ku bielańskiemu klasztorowi. Było lato, 26 lipca 1945 roku. Mimo wszechobecnego pobojowiska, w sercach tliła się nadzieja, świat wyglądał pięknie, Polska budowała się na nowo. Rozmowa panów kleiła się całkiem nieźle, opowiadali sobie o swoich planach, rysowali pogodną, pełną nadziei przyszłość. W odruchu tego natchnienia, Władek pokazał gestem ręki południowe widoki. – Spójrz w prawo – zwrócił się do Brylskiego. – Widzisz? Stąd przy tak ładnej pogodzie jak dziś, widać nawet szczyty naszych polskich Tatr. Brylski odwrócił się i spojrzał na Tatry, których białe szczyty złociły się w lipcowym słońcu na tle błękitnego, czystego nieba. – Piękne – powiedział Brylski, tyłem do Władka. I były to jego ostatnie słowa.

Władek był człowiekiem, który podczas okupacji w podejrzanych i nielegalnych kasynach robił interesy z Niemcami, podczas likwidacji żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej handlował wszystkim, co głodni Żydzi sprzedawali, zwłaszcza rzeczami rzadkimi i drogocennymi, aż wreszcie w 1943 roku, wchodząc w posiadanie soli potasowej kwasu cyjanowodorowego, postanowił ją wykorzystać w najbardziej popularny dla miłośników historii kryminalnych sposób, aby w wyniku tego pozbawić ofiarę wszelkich oszczędności.

Niemcy odeszli i nadchodzili radzieccy okupanci, więc Władek poczuł się zmuszony wrócić do tego procederu. Zmienił jednak narzędzie. Po pierwsze było mu trochę wstyd, że używa soli kwasu cyjanowodorowego, bo to podobno broń istot słabych, a po wtóre wraz z wycofywaniem się wojsk niemieckich, Władek wszedł w posiadanie Walter Modelu 9. Rozwiązywanie problemów miało być szybsze i bardziej efektywne, co przecież przez lata praktykowali niemieccy okupanci.

Los postawił na drodze Władka niejakiego Brylskiego; faceta, który handlował walutami i drogocennym kruszcem. Brylski chciał kupić dolary, więc Władek od razu zaoferował mu swoje usługi.

– A ile masz tych dolarów? – zapytał Brylski?

– A ile ci trzeba? – odparł Władek.

Brylski pokiwał głową, przyglądając się chwilę Władkowi, próbując odgadnąć jego intencje, ale ostatecznie się przyznał.

– No ja mam 160 tysięcy złotych – powiedział. Władek miał renomę w półświatku, handlował walutą i cennymi artefaktami od lat i ludzie mu ufali.

– 160 tysięcy nowych złotych? – zapytał Władek. – Czy 160 tysięcy młynerek.

– Nowych, oczywiście, że nowych.

Władek zagwizdał i zrobił duże oczy.

– Aż tylu dolarów, to ja akurat nie mam – powiedział. – Ale znam księdza, który szukał kupca. Jak chcesz, możemy się zaraz do niego zabrać.

Brylski zgodził się natychmiast.

Wsiedli do samochodu Władka i ruszyli ku bielańskiemu klasztorowi. Było lato, 26 lipca 1945 roku. Mimo wszechobecnego pobojowiska, w sercach tliła się nadzieja, świat wyglądał pięknie, Polska budowała się na nowo. Rozmowa panów kleiła się całkiem nieźle, opowiadali sobie o swoich planach, rysowali pogodną, pełną nadziei przyszłość.

W odruchu tego natchnienia, Władek pokazał gestem ręki południowe widoki.

– Spójrz w prawo – zwrócił się do Brylskiego. – Widzisz? Stąd przy tak ładnej pogodzie jak dziś, widać nawet szczyty naszych polskich Tatr.

Brylski odwrócił się i spojrzał na Tatry, których białe szczyty złociły się w lipcowym słońcu na tle błękitnego, czystego nieba.

– Piękne – powiedział Brylski, tyłem do Władka. I były to jego ostatnie słowa.

Władysław Mazurkiewicz - elegancki morderca z Krakowa. Zbrodnie PRL Kronika Kryminalna Podcast
2021-11-22 06:00:00

Pod wysokimi, szarymi murami aresztu śledczego przy Montelupich szedł za rękę z mamą 11-letni Karol Kot – tak, to ten sam, o którym pomyśleliście. Jeśli zaś go nie kojarzycie, podepnę tu link. Wtedy jeszcze Karol nie wiedział, co będzie robił za siedem lat, ale tego dnia, kiedy przechodził pod tymi szarymi, wysokimi aż po same chmury murami aresztu, ścisnął mamę trochę mocniej za rękę. Ona dobrze rozumiała syna. Wiedział on, kto siedzi za tym ogromnym kamiennym ogrodzeniem, bo przecież cały Kraków od kilku miesięcy tylko o tym mówił. O największym zbrodnicielu powojennej Polski, któremu przypisywano aż siedem dusz. Karol śledził tę historię codziennie popołudniu w „Expressie Wieczornym”,  czytał też grubszy reportaż w tygodniku Świat pióra Lucjana Wolańskiego. Ale o dziwo, nie odczuwał strachu, ani lęku jak jego matka. Czuł jakiegoś rodzaju fascynację. Być może to tego dnia, kiedy ściskał mamę za rękę, przechodząc pod aresztem, zaczęła w nim kiełkować myśl, aby samemu kiedyś spróbować. W tej samej, mniej więcej, chwili, ze złego snu obudził się przedmiot zainteresowania prasy oraz mieszkańców Krakowa, a może i nawet całej Rzeczpospolitej Ludowej, Władysław Mazurkiewicz. Było mu zimno i chyba to przerwało jego płytki, nieprzyjemny sen na twardych deskach więziennej pryczy. Skulił się pod szorstkim pledem, próbując zmieścić pod nim całe ciało, ale ziąb styczniowego poranka przedostawał się przez każdą, najmniejszą nawet szczelinę więziennych murów. Każdy oddech Władka zamieniał się w ulotną mgiełkę. Cały był skostniały i przemarznięty. W jego głowie, na wciąż zamkniętych powiekach oczu, pozostawał obraz snu, z którym się obudził. Był w swoim domu rodzinnym, domu swojego ojca, choć przecież mieszkali w kamienicy, a ten dom, który mu się śnił, stał na wsi. Przez okno widział bezlistną, pochyloną przy samej ziemi wierzbę płaczącą, której witki ledwo kołysały się na wietrze. A jednak to był jego dom. Na kuchennym stole, przy którym siedział, zgasła nagle świeca i z jej knota ulatywała w górę wąska tasiemka szarego dymu. A on zaczął płakać. Miał dziewięć lat. Ojciec oznajmił mu właśnie, że jego matka, która porzuciła ich kilka lat temu, targnęła się właśnie na siebie. Władek pamięta tamten dzień. Pamięta swoje łzy i to, że nie odezwał się do ojca ani słowem. Nie wiedział, co powiedzieć. Nienawidził matki za to, że ich zostawiła. A teraz, kiedy odeszła na zawsze, znienawidził ją chyba jeszcze bardziej. Ale zarazem pękło mu serce, które do tej pory wciąż żyło nadzieją, że matka się opamięta i do nich wróci. We śnie siedział na krzesełku w kuchni, która była ich kuchnią, ale zarazem była jakąś kuchnią obcą, i patrzył na swoje nogi, które nie dosięgały gruntu i zwisały bezwiednie. Majtał nimi i przypatrywał się im uważnie. Widział je z góry, widział, że wiszą nad podłogą, że kołyszą się, próbując jej dotknąć. Tak jakby od tego dotknięcia, od postawienia nóg na podłodze, wszystko zależało. Wyciągał je do dołu, ale wciąż był za mały, aby postawić je na ziemi. I już, już miał dosięgnąć stopą podłogi, kiedy się obudził. Czyżby ten sen był proroczym i oznaczał, że dziś jest ten dzień? Że wyrok się wykona? Nie do końca chciał w to wierzyć, bo za dwa dni będzie miał urodziny, skończy 46 lat. I choć wiedział, że władza ludowa nie jest sentymentalna, lecz na wskroś pragmatyczna, to ciężko mu było sobie wyobrazić, że zdecydują stracić kogoś dwa dni przed jego urodzinami. To byłaby jednak podłość.

Pod wysokimi, szarymi murami aresztu śledczego przy Montelupich szedł za rękę z mamą 11-letni Karol Kot – tak, to ten sam, o którym pomyśleliście. Jeśli zaś go nie kojarzycie, podepnę tu link. Wtedy jeszcze Karol nie wiedział, co będzie robił za siedem lat, ale tego dnia, kiedy przechodził pod tymi szarymi, wysokimi aż po same chmury murami aresztu, ścisnął mamę trochę mocniej za rękę. Ona dobrze rozumiała syna. Wiedział on, kto siedzi za tym ogromnym kamiennym ogrodzeniem, bo przecież cały Kraków od kilku miesięcy tylko o tym mówił. O największym zbrodnicielu powojennej Polski, któremu przypisywano aż siedem dusz. Karol śledził tę historię codziennie popołudniu w „Expressie Wieczornym”,  czytał też grubszy reportaż w tygodniku Świat pióra Lucjana Wolańskiego. Ale o dziwo, nie odczuwał strachu, ani lęku jak jego matka. Czuł jakiegoś rodzaju fascynację. Być może to tego dnia, kiedy ściskał mamę za rękę, przechodząc pod aresztem, zaczęła w nim kiełkować myśl, aby samemu kiedyś spróbować.

W tej samej, mniej więcej, chwili, ze złego snu obudził się przedmiot zainteresowania prasy oraz mieszkańców Krakowa, a może i nawet całej Rzeczpospolitej Ludowej, Władysław Mazurkiewicz. Było mu zimno i chyba to przerwało jego płytki, nieprzyjemny sen na twardych deskach więziennej pryczy. Skulił się pod szorstkim pledem, próbując zmieścić pod nim całe ciało, ale ziąb styczniowego poranka przedostawał się przez każdą, najmniejszą nawet szczelinę więziennych murów. Każdy oddech Władka zamieniał się w ulotną mgiełkę. Cały był skostniały i przemarznięty.

W jego głowie, na wciąż zamkniętych powiekach oczu, pozostawał obraz snu, z którym się obudził. Był w swoim domu rodzinnym, domu swojego ojca, choć przecież mieszkali w kamienicy, a ten dom, który mu się śnił, stał na wsi. Przez okno widział bezlistną, pochyloną przy samej ziemi wierzbę płaczącą, której witki ledwo kołysały się na wietrze. A jednak to był jego dom. Na kuchennym stole, przy którym siedział, zgasła nagle świeca i z jej knota ulatywała w górę wąska tasiemka szarego dymu. A on zaczął płakać. Miał dziewięć lat. Ojciec oznajmił mu właśnie, że jego matka, która porzuciła ich kilka lat temu, targnęła się właśnie na siebie.

Władek pamięta tamten dzień. Pamięta swoje łzy i to, że nie odezwał się do ojca ani słowem. Nie wiedział, co powiedzieć. Nienawidził matki za to, że ich zostawiła. A teraz, kiedy odeszła na zawsze, znienawidził ją chyba jeszcze bardziej. Ale zarazem pękło mu serce, które do tej pory wciąż żyło nadzieją, że matka się opamięta i do nich wróci.

We śnie siedział na krzesełku w kuchni, która była ich kuchnią, ale zarazem była jakąś kuchnią obcą, i patrzył na swoje nogi, które nie dosięgały gruntu i zwisały bezwiednie. Majtał nimi i przypatrywał się im uważnie. Widział je z góry, widział, że wiszą nad podłogą, że kołyszą się, próbując jej dotknąć. Tak jakby od tego dotknięcia, od postawienia nóg na podłodze, wszystko zależało. Wyciągał je do dołu, ale wciąż był za mały, aby postawić je na ziemi. I już, już miał dosięgnąć stopą podłogi, kiedy się obudził.

Czyżby ten sen był proroczym i oznaczał, że dziś jest ten dzień? Że wyrok się wykona? Nie do końca chciał w to wierzyć, bo za dwa dni będzie miał urodziny, skończy 46 lat. I choć wiedział, że władza ludowa nie jest sentymentalna, lecz na wskroś pragmatyczna, to ciężko mu było sobie wyobrazić, że zdecydują stracić kogoś dwa dni przed jego urodzinami. To byłaby jednak podłość.



11.11 Prawdziwy Marsz Niepodległości || Kronika Kryminalna Podcast
2021-11-08 06:00:00

Drogie Słuchaczki i drodzy Słuchacze,   ci którzy słuchają mnie od dłuższego czasu wiedzą, że jedyną stałą na moim kanale, to ciągła zmiana. Nie inaczej będzie dzisiaj. Historia, którą Wam opowiem, pozwoliłem sobie zilustrować zabawną (mam nadzieję) animacja poklatkową. Choć przestrzegam, że pixar to to nie jest.   Więc zatem, jeśli słuchasz mnie na Spotify, proponuję tym razem zajrzeć na youtube. A jak już odwiedzisz mnie na youtube, to przy okazji zasubskrybuj tym tu przyciskiem w dole. 

Drogie Słuchaczki i drodzy Słuchacze,  

ci którzy słuchają mnie od dłuższego czasu wiedzą, że jedyną stałą na moim kanale, to ciągła zmiana. Nie inaczej będzie dzisiaj. Historia, którą Wam opowiem, pozwoliłem sobie zilustrować zabawną (mam nadzieję) animacja poklatkową. Choć przestrzegam, że pixar to to nie jest.  

Więc zatem, jeśli słuchasz mnie na Spotify, proponuję tym razem zajrzeć na youtube. A jak już odwiedzisz mnie na youtube, to przy okazji zasubskrybuj tym tu przyciskiem w dole. 

Zaduszki Zakrzewskich z Rzepina
2021-10-31 01:00:00

Śledczy zrekonstruowali wydarzenia, jakie miały miejsce w dzień zaduszny 1969 roku w Rzepinie. Była to niedziela, dzień do dniu Wszystkich Świętych. Rano wszyscy udali się do kościoła. Po mszy świętej Władysław wraz z żoną Krystyną pojechali do rodziców Krystyny, a reszta Lipów poszła na obiad. Po obiedzie Mieczysław musiał jeszcze pracować. To był ostatni dzień poboru podatków i spóźnialscy chłopi przychodzili jeszcze, aby uiścić opłatę. Zofia zajęła się zmywaniem naczyń, a seniorka Marianna usiadła opatulona kocem przy piecu w kuchni i wyglądała przez okno, drzemiąc i pogrążając się w swoich myślach. Około godziny 17:00 Mieczysław poszedł do sąsiada, oby odebrać od niego zaległą opłatę. Zamarudził tam trochę, bo sąsiad, wtedy jako jedyny w Rzepinie, miał odbiornik telewizyjny, no i postawił wódkę. Mieczysław umówiony był ze swoją młodziutką żoną u teściów, więc za długo nie mógł siedzieć u sąsiada, choć szkoda mu było porzucać telewizora i kolegów. Kiedy poszedł więc do żony, zaczął przebąkiwać, że to długi i ciężki dzień i że jest chyba zmęczony. Żona przyjęła te słowa z ulgą, bo też była wyczerpana i położyły się z matką spać. Było po 21:00. O tej porze Władysław w Krystyną już wrócili do domu. Babka spała, matka coś jeszcze cerowała. Ale wszyscy zbierali się już do snu. Tylko Mieczysław, pożegnawszy się z żoną, pobiegł na zad do sąsiada i kontynuował spożycie alkoholu wysokoprocentowego oraz oglądanie telewizji. Trwało to tak do 23:00. Zmęczony, lekko podchmielony wrócił do domu i rzucił się na łóżko, zdjąwszy z siebie tylko buty. Zasnął natychmiast. Nagle w środku nocy coś go przebudziło. Nie był pewien, czy to sen, czy rzeczywiście, coś się działo. Chwilę nasłuchiwał w ciemności, ale szybko zasnął. Po jakimś czasie znowu go coś obudziło. Miał wrażenie, że pies szczeka. Odwrócił się na bok i zakrył głowę poduszką. Po chwili znowu się przebudził, będąc święcie przekonanym, że usłyszał krzyk Zofii. Usiadł nawet na łóżku i próbował nasłuchiwać. Ale Zofia już nie krzyczała. Kiedy postanowił się położyć, oślepiło go światło latarki, a po chwili poczuł silne uderzenia, padające na niego ze wszystkich stron. – Dawaj forsę – usłyszał głos, co do którego nie był pewien, czy go zna. Wydawało mu się nawet, że wtedy nagle wytrzeźwiał. Krzyknął, ze nie ma, że wypłacił na poczcie, a wtedy uderzenia się nasiliły. Aż nagle przestano go bić. Zapadła cisza, z której wydobywał się jakby szept w izbie obok. Władek, pomyślał Mieczysław. Nie zdążył nawet krzyknąć, kiedy jeden z napastników wyskoczył do pokoju obok. Mieczysław usłyszał tylko odgłos uderzenia i kobiecy krzyk, który urwał się jak hejnał mariacki. Potem znowu zaczęli go bić i pytać o pieniądze. To chyba niekończący się ból sprawił, że Mieczysławowi wymsknęło się, że pieniądze są w sienniku matki. Któryś z napastników wybiegł, Mieczysław usłyszał uderzenie, jęk kobiety, a potem krzyk triumfu. Ostatnie, co zapamiętał, to uderzenie motyką w głowę. Napastnicy wtedy obłożyli dom suchą słomą, aby płomienie łatwiej to strawiły i podpalili dom. Źródła: Film dokumentalny "Zakrzewscy" z cyklu reportaży TVP2 §148 Kara śmierci Bestie zbrodnie i kary, Janusz Maciej Jastrzębski https://kielce.wyborcza.pl/kielce/7,115198,19254146,tajemnice-zbrodni-sprzed-lat-napadli-w-nocy-wymordowali-cala.html https://wiadomosci.onet.pl/na-tropie/z-zimna-krwia-rodzina-mordercow-z-polski/d8trg

Śledczy zrekonstruowali wydarzenia, jakie miały miejsce w dzień zaduszny 1969 roku w Rzepinie. Była to niedziela, dzień do dniu Wszystkich Świętych. Rano wszyscy udali się do kościoła. Po mszy świętej Władysław wraz z żoną Krystyną pojechali do rodziców Krystyny, a reszta Lipów poszła na obiad. Po obiedzie Mieczysław musiał jeszcze pracować. To był ostatni dzień poboru podatków i spóźnialscy chłopi przychodzili jeszcze, aby uiścić opłatę. Zofia zajęła się zmywaniem naczyń, a seniorka Marianna usiadła opatulona kocem przy piecu w kuchni i wyglądała przez okno, drzemiąc i pogrążając się w swoich myślach.

Około godziny 17:00 Mieczysław poszedł do sąsiada, oby odebrać od niego zaległą opłatę. Zamarudził tam trochę, bo sąsiad, wtedy jako jedyny w Rzepinie, miał odbiornik telewizyjny, no i postawił wódkę. Mieczysław umówiony był ze swoją młodziutką żoną u teściów, więc za długo nie mógł siedzieć u sąsiada, choć szkoda mu było porzucać telewizora i kolegów. Kiedy poszedł więc do żony, zaczął przebąkiwać, że to długi i ciężki dzień i że jest chyba zmęczony. Żona przyjęła te słowa z ulgą, bo też była wyczerpana i położyły się z matką spać. Było po 21:00.

O tej porze Władysław w Krystyną już wrócili do domu. Babka spała, matka coś jeszcze cerowała. Ale wszyscy zbierali się już do snu. Tylko Mieczysław, pożegnawszy się z żoną, pobiegł na zad do sąsiada i kontynuował spożycie alkoholu wysokoprocentowego oraz oglądanie telewizji. Trwało to tak do 23:00. Zmęczony, lekko podchmielony wrócił do domu i rzucił się na łóżko, zdjąwszy z siebie tylko buty. Zasnął natychmiast.

Nagle w środku nocy coś go przebudziło. Nie był pewien, czy to sen, czy rzeczywiście, coś się działo. Chwilę nasłuchiwał w ciemności, ale szybko zasnął. Po jakimś czasie znowu go coś obudziło. Miał wrażenie, że pies szczeka. Odwrócił się na bok i zakrył głowę poduszką. Po chwili znowu się przebudził, będąc święcie przekonanym, że usłyszał krzyk Zofii. Usiadł nawet na łóżku i próbował nasłuchiwać. Ale Zofia już nie krzyczała. Kiedy postanowił się położyć, oślepiło go światło latarki, a po chwili poczuł silne uderzenia, padające na niego ze wszystkich stron.

– Dawaj forsę – usłyszał głos, co do którego nie był pewien, czy go zna.

Wydawało mu się nawet, że wtedy nagle wytrzeźwiał. Krzyknął, ze nie ma, że wypłacił na poczcie, a wtedy uderzenia się nasiliły. Aż nagle przestano go bić. Zapadła cisza, z której wydobywał się jakby szept w izbie obok. Władek, pomyślał Mieczysław. Nie zdążył nawet krzyknąć, kiedy jeden z napastników wyskoczył do pokoju obok. Mieczysław usłyszał tylko odgłos uderzenia i kobiecy krzyk, który urwał się jak hejnał mariacki.

Potem znowu zaczęli go bić i pytać o pieniądze. To chyba niekończący się ból sprawił, że Mieczysławowi wymsknęło się, że pieniądze są w sienniku matki. Któryś z napastników wybiegł, Mieczysław usłyszał uderzenie, jęk kobiety, a potem krzyk triumfu.

Ostatnie, co zapamiętał, to uderzenie motyką w głowę.

Napastnicy wtedy obłożyli dom suchą słomą, aby płomienie łatwiej to strawiły i podpalili dom.


Źródła:

Film dokumentalny "Zakrzewscy" z cyklu reportaży TVP2 §148 Kara śmierci

Bestie zbrodnie i kary, Janusz Maciej Jastrzębski

https://kielce.wyborcza.pl/kielce/7,115198,19254146,tajemnice-zbrodni-sprzed-lat-napadli-w-nocy-wymordowali-cala.html

https://wiadomosci.onet.pl/na-tropie/z-zimna-krwia-rodzina-mordercow-z-polski/d8trg

Informacja dotycząca prawa autorskich: Wszelka prezentowana tu zawartość podkastu jest własnością jego autora

Wyszukiwanie

Kategorie