Bajkowy Podcast

Klasyczne i popularne bajki w sam raz dla Twojego dziecka, a może chcesz posłuchać razem z nim?


Odcinki od najnowszych:

BP #040 - Wszechwiedzący doktór
2019-11-23 07:00:19

Autor: Jacob i Wilhelm Grimm Tytuł: Wszechwiedzący doktór Czyta: Wojciech Strózik Był raz ubogi chłop nazwiskiem Rak, który, odstawiwszy do miasta furę drzewa na dwóch swoich osłach, sprzedał ją za dwa talary pewnemu doktorowi. Po wypłaceniu mu pieniędzy, doktór zasiadł właśnie do stołu. Zobaczył chłop, jak on sobie ładnie jadł i pił, i aż mu się serce ścisnęło na myśl, dlaczego by on także nie mógł być doktorem. Toteż zatrzymał się jeszcze przez chwilę i w końcu spytał się, czy nie mógł by być także doktorem. — O, mógłbyś — odrzecze doktór. — To stać się może bardzo prędko — rzekł doktór. — I cóż mam na to robić? — zapytał chłop. — Naprzód kup sobie abecadło takie, co to ma kogutka w środku; potem wóz swój i dwa osły zamień na pieniądze, za te pieniądze spraw sobie ubranie i wszystko, co dla lekarza jest niezbędne, następnie każ sobie wymalować szyld ze słowami: „Jestem doktór wszechwiedzący” i każ to przybić nade drzwiami. Chłop wykonał to wszystko jak najściślej. Gdy już teraz trochę popraktykował, ale jeszcze niezbyt wiele, pewnemu bogatemu panu skradziono dużo pieniędzy. Powiedział mu tedy ktoś, że istnieje doktór wszechwiedzący, że mieszka w takiej a takiej wiosce i że niezawodnie musi wiedzieć, co się stało z pieniędzmi. Okradziony pan kazał zaprząc konie do powozu, pojechał na wieś i zapytał chłopa, czy jest doktorem. Tak, to był on! — No to niech jedzie ze mną i niech odnajdzie skradzione pieniądze. — Owszem, pojadę! — rzekł na to chłop — ale i Kasia, żona moja, musi też pojechać ze mną. Pan zgodził się na to, kazał im obojgu wsiąść do powozu i razem z nimi pojechał. Gdy przybyli na dwór pański, zastali już stół nakryty, więc chłopa zaproszono do jadła. — Dobrze, ale i żona Kasia musi jeść także — odparł i wraz z żoną usiadł do stołu. Gdy pierwszy służący nadszedł z półmiskiem smacznej strawy, chłop potrącił babę i rzecze: — Kasiu, to był pierwszy! — a miał na myśli pierwszy półmisek jedzenia. Ale służący sądził, że chłop chciał przez to powiedzieć, że był to pierwszy złodziej, a że istotnie był złodziejem, przestraszył się i rzekł w kuchni do kolegów: — Ten doktór wie o wszystkim, biada nam! Powiedział o mnie, że byłem pierwszym. Drugi nie chciał wcale iść do jadalni, ale musiał. Gdy tedy wszedł z półmiskiem, znów chłop trąca żonę i mówi: — Patrz, Kasiu, to drugi! Lokaj również się zatrwożył i o mało nie zemdlał. Trzeciemu nie lepiej się powiodło. Chłop znowu rzekł: — Kasiu! to już trzeci! Czwarty musiał wnieść przykryty półmisek, a pan ozwał się do doktora, żeby pokazał swoją sztukę i odgadł, co jest na półmisku. A były to raki. Chłop popatrzył na półmisek, a nie umiejąc sobie poradzić, westchnął: — O, ja Rak nieszczęśliwy! Usłyszawszy te słowa, pan zawołał: — Skoro on to odgadł, to on wie także, gdzie są pieniądze. Ale lokaje mieli okropnego stracha. Skinęli przeto na chłopa, ażeby wyszedł do nich. Gdy się zbliżył, wszyscy czterej przyznali mu się do kradzieży pieniędzy, dodali również, że chętnie zwrócą skradzioną kwotę, a i jego hojnie wynagrodzą, byle ich tylko nie zdradził, bo to sprawa gardłowa. Poprowadzili go też do kryjówki, gdzie leżały pieniądze. Ale piąty lokaj skrobał w piecu i chciał słyszeć, czy też doktór więcej wie jeszcze. Ten zaś siedział, przewracał karty abecadła i szukał kogutka, a ponieważ go znaleźć nie mógł od razu, rzekł więc: — Jesteś tu jednak i musisz wyleźć! Ten, co skrobał w piecu, sądził, że chłop miał jego na myśli, odskoczył tedy od pieca i zawołał: — Ten człowiek wie wszystko! Teraz doktór wszechwiedzący pokazał panu, gdzie leżą pieniądze, ale nic nie mówił, kto ukradł. Dlatego też otrzymał dużo pieniędzy z obu stron w nagrodę i stał się sławnym człowiekiem.
Autor: Jacob i Wilhelm Grimm
Tytuł: Wszechwiedzący doktór
Czyta: Wojciech Strózik

Był raz ubogi chłop nazwiskiem Rak, który, odstawiwszy do miasta furę drzewa na dwóch swoich osłach, sprzedał ją za dwa talary pewnemu doktorowi. Po wypłaceniu mu pieniędzy, doktór zasiadł właśnie do stołu. Zobaczył chłop, jak on sobie ładnie jadł i pił, i aż mu się serce ścisnęło na myśl, dlaczego by on także nie mógł być doktorem. Toteż zatrzymał się jeszcze przez chwilę i w końcu spytał się, czy nie mógł by być także doktorem.
— O, mógłbyś — odrzecze doktór.
— To stać się może bardzo prędko — rzekł doktór.
— I cóż mam na to robić? — zapytał chłop.
— Naprzód kup sobie abecadło takie, co to ma kogutka w środku; potem wóz swój i dwa osły zamień na pieniądze, za te pieniądze spraw sobie ubranie i wszystko, co dla lekarza jest niezbędne, następnie każ sobie wymalować szyld ze słowami:
„Jestem doktór wszechwiedzący” i każ to przybić nade drzwiami.
Chłop wykonał to wszystko jak najściślej. Gdy już teraz trochę popraktykował, ale jeszcze niezbyt wiele, pewnemu bogatemu panu skradziono dużo pieniędzy. Powiedział mu tedy ktoś, że istnieje doktór wszechwiedzący, że mieszka w takiej a takiej wiosce i że niezawodnie musi wiedzieć, co się stało z pieniędzmi.
Okradziony pan kazał zaprząc konie do powozu, pojechał na wieś i zapytał chłopa, czy jest doktorem. Tak, to był on!
— No to niech jedzie ze mną i niech odnajdzie skradzione pieniądze.
— Owszem, pojadę! — rzekł na to chłop — ale i Kasia, żona moja, musi też pojechać ze mną.
Pan zgodził się na to, kazał im obojgu wsiąść do powozu i razem z nimi pojechał.
Gdy przybyli na dwór pański, zastali już stół nakryty, więc chłopa zaproszono do jadła.
— Dobrze, ale i żona Kasia musi jeść także — odparł i wraz z żoną usiadł do stołu.
Gdy pierwszy służący nadszedł z półmiskiem smacznej strawy, chłop potrącił babę i rzecze:
— Kasiu, to był pierwszy! — a miał na myśli pierwszy półmisek jedzenia.
Ale służący sądził, że chłop chciał przez to powiedzieć, że był to pierwszy złodziej, a że istotnie był złodziejem, przestraszył się i rzekł w kuchni do kolegów:
— Ten doktór wie o wszystkim, biada nam! Powiedział o mnie, że byłem pierwszym.
Drugi nie chciał wcale iść do jadalni, ale musiał. Gdy tedy wszedł z półmiskiem, znów chłop trąca żonę i mówi:
— Patrz, Kasiu, to drugi!
Lokaj również się zatrwożył i o mało nie zemdlał.
Trzeciemu nie lepiej się powiodło. Chłop znowu rzekł:
— Kasiu! to już trzeci!
Czwarty musiał wnieść przykryty półmisek, a pan ozwał się do doktora, żeby pokazał swoją sztukę i odgadł, co jest na półmisku. A były to raki.
Chłop popatrzył na półmisek, a nie umiejąc sobie poradzić, westchnął:
— O, ja Rak nieszczęśliwy!
Usłyszawszy te słowa, pan zawołał:
— Skoro on to odgadł, to on wie także, gdzie są pieniądze.
Ale lokaje mieli okropnego stracha. Skinęli przeto na chłopa, ażeby wyszedł do nich.
Gdy się zbliżył, wszyscy czterej przyznali mu się do kradzieży pieniędzy, dodali również, że chętnie zwrócą skradzioną kwotę, a i jego hojnie wynagrodzą, byle ich tylko nie zdradził, bo to sprawa gardłowa.
Poprowadzili go też do kryjówki, gdzie leżały pieniądze.
Ale piąty lokaj skrobał w piecu i chciał słyszeć, czy też doktór więcej wie jeszcze. Ten zaś siedział, przewracał karty abecadła i szukał kogutka, a ponieważ go znaleźć nie mógł od razu, rzekł więc:
— Jesteś tu jednak i musisz wyleźć!
Ten, co skrobał w piecu, sądził, że chłop miał jego na myśli, odskoczył tedy od pieca i zawołał:
— Ten człowiek wie wszystko!
Teraz doktór wszechwiedzący pokazał panu, gdzie leżą pieniądze, ale nic nie mówił, kto ukradł.
Dlatego też otrzymał dużo pieniędzy z obu stron w nagrodę i stał się sławnym człowiekiem.

BP #039 - Wilk i człowiek
2019-11-17 07:00:09

Autor: Jacob i Wilhelm Grimm Tytuł: Wilk i człowiek Czyta: Wojciech Strózik Lis pewnego razu opowiadał wilkowi o sile człowieka. Żadne zwierzę nie mogło mu się oprzeć i zwierzęta musiały używać podstępu, ażeby się odeń obronić. Na to odpowiedział wilk: —Gdybym się kiedykolwiek natknął na człowieka, to chciałbym się z nim zmierzyć. — Mogę ci to ułatwić, — rzekł lis: — przyjdź do mnie jutro z rana, to ci pokażę człowieka. Wilk stawił się o świcie, a lis wyprowadził go na drogę, po której codziennie chodził myśliwy. Z początku szedł drogą inwalida wojskowy. — Czy to człowiek? — zapytał wilk? — Nie! — odparł lis, — był nim dawniej. Potem szedł mały chłopiec do szkoły. — A ten, czy to człowiek? — Nie, ten dopiero ma być człowiekiem. Na koniec ukazał się myśliwy z dubeltówką na plecach i z nożem myśliwskim za pasem. I rzecze lis do wilka. — Widzisz, to idzie człowiek, z którym możesz się zmierzyć, ale ja co prędzej wrócę do nory. Wilk poszedł wprost na człowieka. Ten spostrzegł go i zawołał: — Szkoda, żem fuzji lotkami nie nabił! I z tymi słowy palnął śrutem wilkowi w oczy. Wilk skrzywił się niemiłosiernie, ale to go nie odstraszyło i wyszedł dalej. Wtedy myśliwy, wpakował mu drugi nabój. Wilk strawił ból i rzucił się na myśliwego. Wtedy ten wydobył noża i zadał mu parę ciosów z lewej i prawej strony, tak, że wilk, krwawiąc i krwawiąc, z rozpaczliwym wyciem wrócił do lisa. — I cóż, bracie wilku? — lis zapytał: — jakżeś sobie poradził z człowiekiem? — Ach, — odparł wilk, — nie wyobrażałem sobie tak mocnego człowieka. Zdjął on najprzód kij z pleców, dmuchnął nań i obrzucił mi czymś mordę. Strasznie mi to załaskotało. Potem jeszcze raz dmuchnął po kiju, a na nosie uczułem istny piorun z gradem, a gdy już byłem zupełnie blisko, wtedy wydobył sobie z ciała gołe żebro i tak mnie zaczął nim prać, że o mało nie padłem bez życia. — Widzisz, — rzecze lis, — tak to chwalcom bywa!
Autor: Jacob i Wilhelm Grimm
Tytuł: Wilk i człowiek
Czyta: Wojciech Strózik


Lis pewnego razu opowiadał wilkowi o sile człowieka. Żadne zwierzę nie mogło mu się oprzeć i zwierzęta musiały używać podstępu, ażeby się odeń obronić.
Na to odpowiedział wilk:
—Gdybym się kiedykolwiek natknął na człowieka, to chciałbym się z nim zmierzyć.
— Mogę ci to ułatwić, — rzekł lis: — przyjdź do mnie jutro z rana, to ci pokażę człowieka.
Wilk stawił się o świcie, a lis wyprowadził go na drogę, po której codziennie chodził myśliwy.
Z początku szedł drogą inwalida wojskowy.
— Czy to człowiek? — zapytał wilk?
— Nie! — odparł lis, — był nim dawniej.
Potem szedł mały chłopiec do szkoły.
— A ten, czy to człowiek?
— Nie, ten dopiero ma być człowiekiem.
Na koniec ukazał się myśliwy z dubeltówką na plecach i z nożem myśliwskim za pasem.
I rzecze lis do wilka.
— Widzisz, to idzie człowiek, z którym możesz się zmierzyć, ale ja co prędzej wrócę do nory.
Wilk poszedł wprost na człowieka.
Ten spostrzegł go i zawołał:
— Szkoda, żem fuzji lotkami nie nabił!
I z tymi słowy palnął śrutem wilkowi w oczy.
Wilk skrzywił się niemiłosiernie, ale to go nie odstraszyło i wyszedł dalej. Wtedy myśliwy, wpakował mu drugi nabój. Wilk strawił ból i rzucił się na myśliwego. Wtedy ten wydobył noża i zadał mu parę ciosów z lewej i prawej strony, tak, że wilk, krwawiąc i krwawiąc, z rozpaczliwym wyciem wrócił do lisa.
— I cóż, bracie wilku? — lis zapytał: — jakżeś sobie poradził z człowiekiem?
— Ach, — odparł wilk, — nie wyobrażałem sobie tak mocnego człowieka. Zdjął on najprzód kij z pleców, dmuchnął nań i obrzucił mi czymś mordę. Strasznie mi to załaskotało. Potem jeszcze raz dmuchnął po kiju, a na nosie uczułem istny piorun z gradem, a gdy już byłem zupełnie blisko, wtedy wydobył sobie z ciała gołe żebro i tak mnie zaczął nim prać, że o mało nie padłem bez życia.
— Widzisz, — rzecze lis, — tak to chwalcom bywa!

BP #038 - Trzej Bracia
2019-11-16 07:00:15

Autor: Jacob i Wilhelm Grimm Tytuł: Trzej Bracia Czyta: Wojciech Strózik Był raz człowiek, który miał trzech synów, a za całe mienie jeden dom, w którym mieszkał. Każdy z synów chętnie by objął ten dom po jego śmierci, ale ojciec zarówno kochał jednego, jak i drugiego. Sam nie wiedział, jak miał zrobić, ażeby żadnego nie skrzywdzić. Sprzedawać domu nie chciał, gdyż dom ten był jeszcze własnością jego przodków. Prawda, że mógłby był w ten sposób jednakowo synów obdzielić, ale przyszła mu inna myśl do głowy i rzecze: — Idźcie w świat i zmierzcie się; niech każdy z was nauczy się jakiego rzemiosła, a gdy wrócicie, to ten, który wykaże najlepszy rezultat swej pracy, dom po mnie obejmie. Synowie zgodzili się na to; starszy obrał sobie zawód kowala, średni golibrody, a najmłodszy fechmistrza, czyli szermierza. Następnie oznaczyli czas, w którym mają się zejść z powrotem i puścili się w drogę. Zdarzyło się tak, że każdy z nich dostał się do zdolnego majstra i mógł się dobrze w zawodzie swym wydoskonalić. Kowal musiał podkuwać konie króla i myślał sobie: „No, nic ci nie brakuje, będziesz miał dom”! Golibroda oskrobywał zarost samym wybrednym panom i także twierdził, że dom będzie jego własnością. Fechmistrz otrzymał niejedno cięcie, ale zaciskał zęby i wcale się nie zrażał, myśląc sobie: „Jeżeli cię byle cięcie zrazi, to domu nigdy nie dostaniesz”. Skoro więc termin oznaczony minął, bracia zeszli się znowu u ojca. Nie wiedzieli jednak, kiedy znajdą odpowiednią okazję do wykazania swoich talentów, siedzieli przeto razem i radzili. Gdy tak siedzą, nagle tuż obok leci zając przez pole. — Ach! — zawołał golibroda — ten się zjawia jak na zawołanie. Wziął kubek, mydło i rozbijał pianę dopóty, dopóki zając nie nadbiegł. Wtedy namydlił go w pełnym biegu i wygolił mu bródkę, nie zaciąwszy go ani razu. — To mi się podoba! — rzekł ojciec. Jeżeli tamci nie popiszą się lepiej, dom będzie twoim. Niedługo trwało, aż tu w pełnym galopie jedzie jakiś pan powozem. — No, teraz ojciec zobaczy, co ja umiem — zawołał kowal. Skoczył za powozem, oderwał koniowi, pędzącemu galopem, wszystkie cztery podkowy i w pełnym biegu przybił mu cztery nowe. — Ależ z ciebie zuch! — rzekł ojciec — wykonywasz swoje rzemiosło tak dobrze, jak twój brat swoje i doprawdy nie wiem, któremu z was dom oddać. Na to ozwał się trzeci: — Ojcze, pozwól i mnie się popisać! A że właśnie deszcz zaczął padać, fechmistrz obnażył swoją szpadę i krzyżową sztuką jął nią manewrować nad swoją głową tak, że ani jedna kropla nań nie spadła, gdy zaś deszcz się powiększył i stał się wreszcie tak ulewnym, jak gdyby ktoś na niebie ceber opróżniał, jął machać szpadą coraz mocniej i pozostał najzupełniej suchym, jak gdyby siedział pod dachem. Gdy ojciec to zobaczył, zdziwił się i rzekł: — Tyś się najlepiej wykształcił i dom należy do ciebie! Tamci obaj przystali na to, boć tak było poprzednio umówione, ale, że wszyscy trzej kochali się bardzo z sobą, zostali więc przeto razem, a każdy prowadził swoje rzemiosło. Że zaś byli majstrami co się zowie, przeto zarabiali dużo pieniędzy. I tak w zadowoleniu obopólnym dożyli późnej starości, a gdy jeden zachorował i umarł, to dwaj pozostali tak się tym zmartwili, że także pochorowali się wkrótce i pomarli. A ponieważ wszyscy trzej byli tak zręczni i tak się wzajem kochali, pochowano przeto razem we wspólnym grobie.
Autor: Jacob i Wilhelm Grimm
Tytuł: Trzej Bracia
Czyta: Wojciech Strózik


Był raz człowiek, który miał trzech synów, a za całe mienie jeden dom, w którym mieszkał.
Każdy z synów chętnie by objął ten dom po jego śmierci, ale ojciec zarówno kochał jednego, jak i drugiego.
Sam nie wiedział, jak miał zrobić, ażeby żadnego nie skrzywdzić. Sprzedawać domu nie chciał, gdyż dom ten był jeszcze własnością jego przodków. Prawda, że mógłby był w ten sposób jednakowo synów obdzielić, ale przyszła mu inna myśl do głowy i rzecze:
— Idźcie w świat i zmierzcie się; niech każdy z was nauczy się jakiego rzemiosła, a gdy wrócicie, to ten, który wykaże najlepszy rezultat swej pracy, dom po mnie obejmie.
Synowie zgodzili się na to; starszy obrał sobie zawód kowala, średni golibrody, a najmłodszy fechmistrza, czyli szermierza.
Następnie oznaczyli czas, w którym mają się zejść z powrotem i puścili się w drogę.
Zdarzyło się tak, że każdy z nich dostał się do zdolnego majstra i mógł się dobrze w zawodzie swym wydoskonalić. Kowal musiał podkuwać konie króla i myślał sobie: „No, nic ci nie brakuje, będziesz miał dom”!
Golibroda oskrobywał zarost samym wybrednym panom i także twierdził, że dom będzie jego własnością.
Fechmistrz otrzymał niejedno cięcie, ale zaciskał zęby i wcale się nie zrażał, myśląc sobie:
„Jeżeli cię byle cięcie zrazi, to domu nigdy nie dostaniesz”.
Skoro więc termin oznaczony minął, bracia zeszli się znowu u ojca. Nie wiedzieli jednak, kiedy znajdą odpowiednią okazję do wykazania swoich talentów, siedzieli przeto razem i radzili.
Gdy tak siedzą, nagle tuż obok leci zając przez pole.
— Ach! — zawołał golibroda — ten się zjawia jak na zawołanie.
Wziął kubek, mydło i rozbijał pianę dopóty, dopóki zając nie nadbiegł. Wtedy namydlił go w pełnym biegu i wygolił mu bródkę, nie zaciąwszy go ani razu.
— To mi się podoba! — rzekł ojciec. Jeżeli tamci nie popiszą się lepiej, dom będzie twoim.
Niedługo trwało, aż tu w pełnym galopie jedzie jakiś pan powozem.
— No, teraz ojciec zobaczy, co ja umiem — zawołał kowal. Skoczył za powozem, oderwał koniowi, pędzącemu galopem, wszystkie cztery podkowy i w pełnym biegu przybił mu cztery nowe.
— Ależ z ciebie zuch! — rzekł ojciec — wykonywasz swoje rzemiosło tak dobrze, jak twój brat swoje i doprawdy nie wiem, któremu z was dom oddać.
Na to ozwał się trzeci:
— Ojcze, pozwól i mnie się popisać!
A że właśnie deszcz zaczął padać, fechmistrz obnażył swoją szpadę i krzyżową sztuką jął nią manewrować nad swoją głową tak, że ani jedna kropla nań nie spadła, gdy zaś deszcz się powiększył i stał się wreszcie tak ulewnym, jak gdyby ktoś na niebie ceber opróżniał, jął machać szpadą coraz mocniej i pozostał najzupełniej suchym, jak gdyby siedział pod dachem.
Gdy ojciec to zobaczył, zdziwił się i rzekł:
— Tyś się najlepiej wykształcił i dom należy do ciebie!
Tamci obaj przystali na to, boć tak było poprzednio umówione, ale, że wszyscy trzej kochali się bardzo z sobą, zostali więc przeto razem, a każdy prowadził swoje rzemiosło.
Że zaś byli majstrami co się zowie, przeto zarabiali dużo pieniędzy.
I tak w zadowoleniu obopólnym dożyli późnej starości, a gdy jeden zachorował i umarł, to dwaj pozostali tak się tym zmartwili, że także pochorowali się wkrótce i pomarli.
A ponieważ wszyscy trzej byli tak zręczni i tak się wzajem kochali, pochowano przeto razem we wspólnym grobie.

BP #037 - Sny
2019-11-11 07:00:16

Autor: Maria Konopnicka Tytuł: Sny Czyta: Wojciech Strózik Już w łąkach wstają srebrne mgły, Zachodnia świeci zorza, Nad głową moją lecą sny, Z za góry gdzieś, z za morza… Jak złote ptaki lecą tak, Z wieczornym szumem w lesie, A każdy w złotych piórach swych Tęczowe barwy niesie. I z barw tęczowych zwija mi Przecudnej krasy baśnie, Jak gwiazda boża jasno lśni, Gdy wioska cicho zaśnie. Jak słodko roni lipa ta Swój szmer przeciągły, cichy, Jak wietrzyk w trawach cudnie gra, Kołysząc róż kielichy… Jak polem brzęczą aż do zórz Pszeniczne, złote kłosy, Jak cicho drzemią wpośród zbóż Bławatki pełne rosy… Jak śpiewa nocą jasny zdrój Swoją piosenkę szklaną, Jak noc królewski wdziewa strój, Gwiazdami szatę tkaną… Jak przed okienkiem mojem tuż Jaśminów pachną kwiaty, Jak wioską chodzi anioł stróż, I błogosławi chaty… I ja też składam z dłonią dłoń, I klękam do pacierzy, I w cichych modłach chylę skroń, Gdy dzwon zadzwoni z wieży… Dobranoc, miły dzionku ty! Dobranoc, wiosko droga! Niech noc ci błogie ześle sny, Pod strażą zaśnij Boga!
Autor: Maria Konopnicka
Tytuł: Sny
Czyta: Wojciech Strózik


Już w łąkach wstają srebrne mgły,
Zachodnia świeci zorza,
Nad głową moją lecą sny,
Z za góry gdzieś, z za morza…

Jak złote ptaki lecą tak,
Z wieczornym szumem w lesie,
A każdy w złotych piórach swych
Tęczowe barwy niesie.
I z barw tęczowych zwija mi

Przecudnej krasy baśnie,
Jak gwiazda boża jasno lśni,
Gdy wioska cicho zaśnie.
Jak słodko roni lipa ta
Swój szmer przeciągły, cichy,

Jak wietrzyk w trawach cudnie gra,
Kołysząc róż kielichy…
Jak polem brzęczą aż do zórz
Pszeniczne, złote kłosy,
Jak cicho drzemią wpośród zbóż

Bławatki pełne rosy…
Jak śpiewa nocą jasny zdrój
Swoją piosenkę szklaną,
Jak noc królewski wdziewa strój,
Gwiazdami szatę tkaną…

Jak przed okienkiem mojem tuż
Jaśminów pachną kwiaty,
Jak wioską chodzi anioł stróż,
I błogosławi chaty…
I ja też składam z dłonią dłoń,

I klękam do pacierzy,
I w cichych modłach chylę skroń,
Gdy dzwon zadzwoni z wieży…
Dobranoc, miły dzionku ty!
Dobranoc, wiosko droga!

Niech noc ci błogie ześle sny,
Pod strażą zaśnij Boga!

BP #036 - Mali Czarodzieje
2019-11-10 07:00:13

Autorzy: Jacob i Wilhelm Grimm Tytuł: Mali czarodzieje Tłumaczył: Bolesław Londyński Czytał: Wojciech Strózik Pewien szewc nie z własnej winy tak zubożał, że nic mu już nie zostało, jak tylko trochę skóry na jedną parę trzewików. Razu pewnego, wieczorem, przykrajał skórę i chciał nazajutrz z rana wziąć się do roboty, a że miał czyste sumienie, położył się przeto spokojnie do łóżka, Bogu się polecił i zasnął. Z rana, zmówiwszy pacierz, chciał zacząć robotę, patrzy, a tu na stole oba trzewiki stoją zupełnie wykończone. Zdziwił się i nie wiedział, co ma o tym sądzić. Wziął trzewiki do rąk, ażeby je z bliska obejrzeć; były wykonane tak porządnie, iż żaden ścieg nie był błędny; było to po prostu arcydzieło kunsztu szewskiego. Wkrótce potem znalazł się amator, a ponieważ trzewiki bardzo mu się spodobały, zapłacił przeto więcej niż zwykle, a szewc mógł za te pieniądze kupić skóry na dwie pary trzewików. Przykrajał je wieczorem i chciał nazajutrz wziąć się z zapałem do roboty, ale było to zbyteczne, gdyż wstawszy z łóżka, znalazł trzewiki gotowe, a i kupcy zjawili się też niebawem i dostał tyle pieniędzy, że mógł nabyć skóry na cztery pary trzewików. Te cztery pary nazajutrz z rana były także wykonane wzorowo i tak działo się ciągle. Cokolwiek przykrajał z wieczora, to było wykończone z rana, tak że znowu przybrał wygląd stateczny i wyszedł na porządnego człowieka. Pewnego wieczora przed samem Bożym Narodzeniem, przykrajawszy skórę, szewc rzekł do żony: — Jak myślisz? A może byśmy tej nocy nie spali, ażeby się przekonać, kto też przychodzi nam z taką pomocą? Żona przystała na ten projekt i obsadziła świecę; potem oboje schowali się w jednym z kątów pokoju za ubraniem, które tam wisiało. O samej północy przyszło czterech maluteńkich, ładniutkich, nagich mężczyzn, zasiadło do warsztatu szewca, wzięło w ręce przykrajaną skórę i jęło swymi paluszkami tak zręcznie i prędko kleić, zeszywać, przybijać i przyklepywać, iż szewc nie mógł oczu oderwać z podziwu. Nie przestali dopóty, dopóki wszystko nie było gotowe; po czym trzewiki zrobione postawili na stole i uciekli. Nazajutrz z rana rzecze majstrowa: — Ci mali ludzie zbogacili nas, trzeba im za to wdzięczność okazać. Biegają nadzy, nie okryci, więc musi im być zimno. Wiesz co? Ja uszyję dla nich koszulki, kurtki i spodeńki, a także zrobię dla każdego po parze pończoszek; zróbże ty dla każdego po parze trzewików. Szewc odparł: — Chętnie zgadzam się na to. I wieczorem, gdy skończyli wszystko, ułożyli prezenty na stole zamiast przykrajanej skóry i schowali się znowu, ażeby zobaczyć, jak się też mali ludzie zachowają. O północy zjawili się malcy i chcieli niezwłocznie przystąpić do pracy, gdy jednak zamiast skóry znaleźli piękne ubranka, zdziwili się zrazu, po czym jednak okazali nadzwyczajną radość. Ubrali się jak najpiękniej, śpiewając: „Może nie ładni chłopcy z nas? Więc szewstwo już porzucić czas! Z tymi słowy jęli klaskać w ręce, tańczyć, skakać po stołkach i ławkach. W końcu doskakali do drzwi. Od tego czasu już się nie pokazywali, ale szewcowi szło dobrze aż do końca życia i we wszystkim mu się powiodło, cokolwiek przedsięwziął.
Autorzy: Jacob i Wilhelm Grimm
Tytuł: Mali czarodzieje
Tłumaczył: Bolesław Londyński
Czytał: Wojciech Strózik

Pewien szewc nie z własnej winy tak zubożał, że nic mu już nie zostało, jak tylko trochę skóry na jedną parę trzewików. Razu pewnego, wieczorem, przykrajał skórę i chciał nazajutrz z rana wziąć się do roboty, a że miał czyste sumienie, położył się przeto spokojnie do łóżka, Bogu się polecił i zasnął.

Z rana, zmówiwszy pacierz, chciał zacząć robotę, patrzy, a tu na stole oba trzewiki stoją zupełnie wykończone. Zdziwił się i nie wiedział, co ma o tym sądzić. Wziął trzewiki do rąk, ażeby je z bliska obejrzeć; były wykonane tak porządnie, iż żaden ścieg nie był błędny; było to po prostu arcydzieło kunsztu szewskiego. Wkrótce potem znalazł się amator, a ponieważ trzewiki bardzo mu się spodobały, zapłacił przeto więcej niż zwykle, a szewc mógł za te pieniądze kupić skóry na dwie pary trzewików.

Przykrajał je wieczorem i chciał nazajutrz wziąć się z zapałem do roboty, ale było to zbyteczne, gdyż wstawszy z łóżka, znalazł trzewiki gotowe, a i kupcy zjawili się też niebawem i dostał tyle pieniędzy, że mógł nabyć skóry na cztery pary trzewików. Te cztery pary nazajutrz z rana były także wykonane wzorowo i tak działo się ciągle. Cokolwiek przykrajał z wieczora, to było wykończone z rana, tak że znowu przybrał wygląd stateczny i wyszedł na porządnego człowieka.

Pewnego wieczora przed samem Bożym Narodzeniem, przykrajawszy skórę, szewc rzekł do żony:

— Jak myślisz? A może byśmy tej nocy nie spali, ażeby się przekonać, kto też przychodzi nam z taką pomocą?

Żona przystała na ten projekt i obsadziła świecę; potem oboje schowali się w jednym z kątów pokoju za ubraniem, które tam wisiało.

O samej północy przyszło czterech maluteńkich, ładniutkich, nagich mężczyzn, zasiadło do warsztatu szewca, wzięło w ręce przykrajaną skórę i jęło swymi paluszkami tak zręcznie i prędko kleić, zeszywać, przybijać i przyklepywać, iż szewc nie mógł oczu oderwać z podziwu. Nie przestali dopóty, dopóki wszystko nie było gotowe; po czym trzewiki zrobione postawili na stole i uciekli.

Nazajutrz z rana rzecze majstrowa:

— Ci mali ludzie zbogacili nas, trzeba im za to wdzięczność okazać. Biegają nadzy, nie okryci, więc musi im być zimno. Wiesz co? Ja uszyję dla nich koszulki, kurtki i spodeńki, a także zrobię dla każdego po parze pończoszek; zróbże ty dla każdego po parze trzewików.

Szewc odparł:

— Chętnie zgadzam się na to.

I wieczorem, gdy skończyli wszystko, ułożyli prezenty na stole zamiast przykrajanej skóry i schowali się znowu, ażeby zobaczyć, jak się też mali ludzie zachowają.

O północy zjawili się malcy i chcieli niezwłocznie przystąpić do pracy, gdy jednak zamiast skóry znaleźli piękne ubranka, zdziwili się zrazu, po czym jednak okazali nadzwyczajną radość.

Ubrali się jak najpiękniej, śpiewając:
„Może nie ładni chłopcy z nas?
Więc szewstwo już porzucić czas!

Z tymi słowy jęli klaskać w ręce, tańczyć, skakać po stołkach i ławkach. W końcu doskakali do drzwi.

Od tego czasu już się nie pokazywali, ale szewcowi szło dobrze aż do końca życia i we wszystkim mu się powiodło, cokolwiek przedsięwziął.

BP #035 - Wierszyki od Pani Krysi
2019-11-09 00:09:30

Autor: Krystyna Grys Czyta: Wojciech Strózik Rak i żabka W wielkim stawie jak morze prawie. Mieszka samotny rak, -dlatego smutny tak. Nudzi się troszeczkę - chciałby mieć żoneczkę. Zakochał się w żabce, do uszka jej szepce. O rękę ją prosi, odmowy nie znosi. Lecz ona się dąsa. - Nie lubię cię w wąsach. Zgolić wąsy? Wielkie nieba, tu się zastanowić trzeba. A żabka dodaje jeszcze: -Starają się o mnie leszcze. Minęło czasu niewiele, spotkali się znów w niedzielę. Raczek modny niesłychanie, dziś czerwone ma ubranie. Żabusia cała w zieleni, piękna, aż w oczach się mieni. Chcieliby przejść się dziś, lecz im trudno razem iść. Ona skacze tylko w przód, taki jest jej dziwny chód. Raczek idzie, ale w tył jakby pokręcony był. Chociaż każde z nich się stara, niedobrana to jest para. Skąpa gęś Na podwórzu gęś Agata zwiedza czasem kawał świata. Choć zajmuje pół kurnika, kur i kaczek wręcz unika. Kryje skarby swe po kątach, bo wiadomo, że jest skąpa. Kiedyś przyszła kaczka licha i tak do sąsiadki wzdycha: -Bardzo chciałam prosić ciebie, gąsko ratuj nas w potrzebie. Choćby chlebek, choćby kasza, radość byłaby to nasza, gdybyś pomóc nam zechciała, do zjedzenia coś nam dała. Na to gęś odparła hardo: -Nic wam nie dam!- Głos brzmiał twardo. - I cóż z tego, żem bogata. Mam na utrzymaniu brata-. Przykra cisza tu zapada. Kaczka zasmucona, blada, zawiedziona bardzo srodze, idzie, płacze, szlocha w drodze. Tutaj dam wam myśl mą złotą: Z biednym dzielcie się z ochotą. Z obdarzania kogoś szczerze nikt radości nie odbierze. Lew i lwica Mieszka w buszu pewna lwica, grzywą męża się zachwyca. - Drogi mężu: piękna grzywa, ale jest coś trochę krzywa Już nożyczki ma i grzebień. - Będę teraz strzygła ciebie. Lwu się grzywa z trwogi jeży: - Tylko strzyż mnie jak należy. Chociaż strzygła go fachowo, mąż się ocknął z łysą głową. Lew zgniewany zęby szczerzy, własnym oczom wprost nie wierzy. - Jakżeś ty mnie oszpeciła! W lwa łysego zamieniła. I ze wstydu skrył się w buszu: - Nigdy stamtąd się nie ruszę. Dam tu radę, myśl zrozumiesz: „ Nie rób tego, co nie umiesz!”
Autor: Krystyna Grys
Czyta: Wojciech Strózik

Rak i żabka

W wielkim stawie
jak morze prawie.
Mieszka samotny rak,
-dlatego smutny tak.

Nudzi się troszeczkę
- chciałby mieć żoneczkę.
Zakochał się w żabce,
do uszka jej szepce.

O rękę ją prosi,
odmowy nie znosi.
Lecz ona się dąsa.
- Nie lubię cię w wąsach.

Zgolić wąsy? Wielkie nieba,
tu się zastanowić trzeba.
A żabka dodaje jeszcze:
-Starają się o mnie leszcze.

Minęło czasu niewiele,
spotkali się znów w niedzielę.
Raczek modny niesłychanie,
dziś czerwone ma ubranie.

Żabusia cała w zieleni,
piękna, aż w oczach się mieni.
Chcieliby przejść się dziś,
lecz im trudno razem iść.

Ona skacze tylko w przód,
taki jest jej dziwny chód.
Raczek idzie, ale w tył
jakby pokręcony był.

Chociaż każde z nich się stara,
niedobrana to jest para.



Skąpa gęś

Na podwórzu gęś Agata
zwiedza czasem kawał świata.
Choć zajmuje pół kurnika,
kur i kaczek wręcz unika.
Kryje skarby swe po kątach,
bo wiadomo, że jest skąpa.

Kiedyś przyszła kaczka licha
i tak do sąsiadki wzdycha:
-Bardzo chciałam prosić ciebie,
gąsko ratuj nas w potrzebie.

Choćby chlebek, choćby kasza,
radość byłaby to nasza,
gdybyś pomóc nam zechciała,
do zjedzenia coś nam dała.

Na to gęś odparła hardo:
-Nic wam nie dam!- Głos brzmiał twardo.
- I cóż z tego, żem bogata.
Mam na utrzymaniu brata-.

Przykra cisza tu zapada.
Kaczka zasmucona, blada,
zawiedziona bardzo srodze,
idzie, płacze, szlocha w drodze.

Tutaj dam wam myśl mą złotą:
Z biednym dzielcie się z ochotą.
Z obdarzania kogoś szczerze
nikt radości nie odbierze.


Lew i lwica

Mieszka w buszu pewna lwica,
grzywą męża się zachwyca.

- Drogi mężu: piękna grzywa,
ale jest coś trochę krzywa

Już nożyczki ma i grzebień.
- Będę teraz strzygła ciebie.

Lwu się grzywa z trwogi jeży:
- Tylko strzyż mnie jak należy.

Chociaż strzygła go fachowo,
mąż się ocknął z łysą głową.

Lew zgniewany zęby szczerzy,
własnym oczom wprost nie wierzy.

- Jakżeś ty mnie oszpeciła!
W lwa łysego zamieniła.

I ze wstydu skrył się w buszu:
- Nigdy stamtąd się nie ruszę.

Dam tu radę, myśl zrozumiesz:
„ Nie rób tego, co nie umiesz!”

BP #034 - Bajka
2019-11-03 06:00:16

Autor: Henryk Sienkiewicz Tytuł: Bajka Czyta: Wojciech Strózik Za górami, za morzami, w dalekiej krainie czarów, przy kolebce małej księżniczki zebrały się dobre wróżki ze swą królową na czele. I gdy otoczywszy księżniczkę patrzyły na uśpioną twarzyczkę dzieciny, królowa ich rzekła: — Niechaj każda z was obdarzy ją jakim cennym darem, wedle swej możności i chęci! Na to pierwsza wróżka, pochylając się nad uśpioną, wypowiedziała następujące słowa: — Ja daję ci czar piękności i mocą moją sprawię, że kto ujrzy twarz twoją, pomyśli, iż ujrzał cudny kwiat wiosenny. — Ja — rzekła druga — dam ci oczy przezrocze i głębokie jak toń wodna. — Ja dam ci powiewną i wysmukłą postać młodej palmy — ozwała się trzecia. — A ja — mówiła czwarta — dam ci wielki skarb złoty, dotychczas w ziemi ukryty. Królowa zamyśliła się przez chwilę, po czym, zwróciwszy się do wróżek, tak zaczęła mówić: — Piękność ludzi i kwiatów więdnie. Urocze oczy gasną wraz z młodością, a i w młodości często zaćmiewają się łzami. Wicher łamie palmy, a wiatr pochyla wysmukłe postacie. Złota kto nie rozdziela między ludźmi, ten budzi ich nienawiść, a kto je rozdzieli, temu pustka zostaje w skrzyni. Przeto nietrwałe są wasze dary. — Cóż jest trwałego w człowieku i czymże ty ją obdarzysz, o królowo nasza? — pytały wróżki. A na to królowa: — Ja jej dam dobroć. Słońce jest wspaniałe i jasne, ale gdyby nie ogrzewało ziemi, byłoby tylko martwo świecącą bryłą. Dobroć serca jest tym, czym ciepło słońca: ona daje życie… Piękność bez dobroci jest jako kwiat bez woni albo jak świątynia bez bóstwa. Oczy mogą podziwiać taką świątynię, ale dusza nie znajdzie w niej ukojenia. Bogactwo bez dobroci jest piastunką samolubstwa. Nawet miłość bez dobroci jest tylko ogniem, który pali i niszczy. Wiedzcie, że wasze dary mijają, a dobroć trwa; jest ona jak źródło, z którego im więcej wody wyczerpiesz, tym więcej ci jej napłynie. Więc dobroć — to jedyny skarb niewyczerpany. To rzekłszy królowa wróżek pochyliła się nad śpiącą dzieciną i dotknąwszy rękami jej serca rzekła: — Bądź dobrą!
Autor: Henryk Sienkiewicz
Tytuł: Bajka
Czyta: Wojciech Strózik


Za górami, za morzami, w dalekiej krainie czarów, przy kolebce małej księżniczki zebrały się dobre wróżki ze swą królową na czele.
I gdy otoczywszy księżniczkę patrzyły na uśpioną twarzyczkę dzieciny, królowa ich rzekła:
— Niechaj każda z was obdarzy ją jakim cennym darem, wedle swej możności i chęci!
Na to pierwsza wróżka, pochylając się nad uśpioną, wypowiedziała następujące słowa:
— Ja daję ci czar piękności i mocą moją sprawię, że kto ujrzy twarz twoją, pomyśli, iż ujrzał cudny kwiat wiosenny.
— Ja — rzekła druga — dam ci oczy przezrocze i głębokie jak toń wodna.
— Ja dam ci powiewną i wysmukłą postać młodej palmy — ozwała się trzecia.
— A ja — mówiła czwarta — dam ci wielki skarb złoty, dotychczas w ziemi ukryty.
Królowa zamyśliła się przez chwilę, po czym, zwróciwszy się do wróżek, tak zaczęła mówić:
— Piękność ludzi i kwiatów więdnie. Urocze oczy gasną wraz z młodością, a i w młodości często zaćmiewają się łzami. Wicher łamie palmy, a wiatr pochyla wysmukłe postacie. Złota kto nie rozdziela między ludźmi, ten budzi ich nienawiść, a kto je rozdzieli, temu pustka zostaje w skrzyni. Przeto nietrwałe są wasze dary.
— Cóż jest trwałego w człowieku i czymże ty ją obdarzysz, o królowo nasza? — pytały wróżki.
A na to królowa:
— Ja jej dam dobroć. Słońce jest wspaniałe i jasne, ale gdyby nie ogrzewało ziemi, byłoby tylko martwo świecącą bryłą. Dobroć serca jest tym, czym ciepło słońca: ona daje życie… Piękność bez dobroci jest jako kwiat bez woni albo jak świątynia bez bóstwa. Oczy mogą podziwiać taką świątynię, ale dusza nie znajdzie w niej ukojenia. Bogactwo bez dobroci jest piastunką samolubstwa. Nawet miłość bez dobroci jest tylko ogniem, który pali i niszczy. Wiedzcie, że wasze dary mijają, a dobroć trwa; jest ona jak źródło, z którego im więcej wody wyczerpiesz, tym więcej ci jej napłynie. Więc dobroć — to jedyny skarb niewyczerpany.
To rzekłszy królowa wróżek pochyliła się nad śpiącą dzieciną i dotknąwszy rękami jej serca rzekła:
— Bądź dobrą!

BP #033 - Złota Kaczka (Legendy warszawskie)
2019-11-02 06:00:17

Artur Oppman Legendy warszawskie Złota kaczka I Był sobie szewczyk warszawski. Nazywał się Lutek. Dobre było chłopczysko, wesołe, pracowite, ale biedne, jak ta mysz kościelna. Pracował ci on u majstra jednego, u majstra na Starym Mieście. Ale cóż? Majster, jak majster, grosz zbierał do grosza, z groszy ciułał talary i czerwońce, a u chłopaka bieda, aż piszczy. Niby to mu tam pożywienie dawał. Boże, zmiłuj się: wodzianka, kartofle — i tyle! I odział go, mówi się, ale ta przyodziewa spadała z Lutka, boć to stare łachy majstrowskie, co ledwo się kupy trzymały. Dość, że w takim sianie i pies by nie wytrzymał, a cóż dopiero człowiek! Gadają mu: Miej cierpliwość, mityguj się, będzie lepiej, poczekaj ino! Co to lepiej! Kiedy? Rok za rokiem mija, lata lecą, a tu wciąż nędza i nędza. Znudziło mu się. Uciec chce. Do wojska — powiada — pójdę, żołnierzem będę, może się ta nowy Napoljon gdzie zjawi, to, jak nic marszałkiem zostanę, jenerałem wielkim, mocarzem. No nic! cierpi jeszcze, czeka. Aż ci tu kiedyś na wieczorynkę poszedł do czeladnika jednego, co się niedawno wyzwolił i wiodło mu się niezgorzej, bo grenadierskie buty szył, dla gwardii, dla panów oficerów. Wieczorynka aż miło! Jedzą, piją, gawędzą. Ni z tego, ni z owego, o bajkach się zaczyna, o takich podaniach warszawskich. I mówi jeden stary szewc, kuternoga: — Ho! ho! u nas w Warszawie i o pieniądz łatwo i o sławę, tylko trza mieć odwagę i rozum we łbie, jak się patrzy. Zaciekawił się Lutek, pyta: — Mówcie, co takiego? — Ano nic — rzeknie kuternoga — na Ordynackiej, w podziemiach starego zamku, jest królewna taka, zaklęta w złotą kaczkę. Kto do niej trafi, kto ją przydybie — wygrał! Ona mu powie, jak skarby ogromne zdobyć, jak się stać możnym bogaczem, magnatem! — I gdzie to, mówicie? — Na Ordynackiej, w lochach starego zamczyska. — A kiedy? — W noc świętojańską. Zapamiętał to sobie nasz Lutek, a do nocy świętojańskiej trzy dni trzeba czekać, nie więcej. II Wieczór spadł na gwarną Warszawę, gwiaździsty, ciepły, czerwcowy. Na ulicy ludzi jak mrowia. Panienki takie śliczne spacerują, a przy nich kawaleria, młodzi panowie, a głównie — wojskowi. Tu ułan drugiego pułku, biały z granatem, tu strzelec konny gwardii w mundurze zielonym z żółtym, tu piechota liniowa, tu artylerzysta; hej! ostrogi dźwięczą, szable brzęczą, kity migają, aż lubo patrzeć! Idzie sobie nasz szewczyk Lutek Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, wszedł w Ordynacką, przeżegnał się: już blisko! Spuszcza się Tamką, bo tam właśnie jest wnijście do lochów ordynackiego zamczyska, idzie, lezie, ale mu coś niesporo. Nie to, żeby się bał: niech Bóg broni! nie lęka się on niczego; tylko tak jakoś, nie łacno mu, ze złym duchem może, wejść w komitywę. Ano trudno! Raz się zdecydował: wejść trzeba! Od Tamki, okienka nad ulicą dość nisko, szyb nie ma, ino kraty, ale taki chudzielec, jak wąż się przeciśnie. Jazda! Wdrapał się po wystających cegłach do okna, raz, dwa, trzy! W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! — Wlazł do wnętrza. Ciemno! zapalił świeczkę — idzie. Kurytarz długi, wąski, kręty, prowadzi niżej i niżej. Aż ci po kwadransie może takiej drogi wylazł szewczyk do piwnicy wielkiej, sklepionej, z jeziorkiem jakiemsiś pośrodku. Przy mdłym światełku świeczki łojowej, którą trzymał w ręku, obaczył Lutek owo jeziorko, — a na nim — Boże drogi! prawdę mówił szewc Kuternoga: złota kaczka pływa, piórkami szeleści. — Taś, taś! kaczuchno! I nagle — z kaczki czyni się przecudna dziewica: królewna. Włosy złote do ziemi, usta jak maliny, oczy jak gwiazdy, a buzia taka cudna, że — klękajcie narody! — Czego chcesz ode mnie, chłopczyku? — Jaśniewielmożna królewno — Lutek powiada, — nic ci ja nie chcę, ino zrobię to, co ty chcesz, abyś rozkazała. — Dobrze — odpowie księżniczka — tedy ci powiem! Uzyskasz skarby, jakich nikt na świecie nie ma i mieć nie będzie, panem będziesz, bogaczem, jeśli spełnisz co do joty to, co ci powiem. — Słucham, jaśniewielmożna! — Oto masz kieskę, w niej sto dukatów; przez dzień jutrzejszy musisz je wydać, ale tylko na potrzeby własne, dla siebie samego; nic ci z tego złota dać nikomu nie wolno, ni grosza, ni grosza! Pamiętaj. — Ha! ha! ha! — zaśmieje się Lutek — i cóż to trudnego? Będę jadł, będę pił, będę hulał! Wydam sto dukatów — a co potem? — A potem, skarby niezmierne otworem stać ci będą, kopalnie złota prawdziwe, bogactwa niezmierzone; ale pamiętaj: ni grosza nikomu! — Zgoda, królewno! daj kieskę! Księżniczka kieskę Lutkowi wręczyła, zaśmiała się jakoś dziwnie — i znikła. Strach przejął szewczyka. Ledwo się do okna dogramolił, wylazł na Tamkę i smyrgnął na Stare Miasto. III Nazajutrz dzień od rana samego puszcza się Lutek na miasto. Co tu robić najsampierw — myśli sobie — chyba się odziać, jak panicz. No, dobrze! racja! Poszedł na Świętojerską, do sklepów z odzieżą, kupił sobie kapelusz, ubranie, paletot. Szyk! Prawdziwy hrabia! Idzie, pogwizduje, laseczką macha, bo i laseczkę se sprawił, nie wie co robić dalej. Nie taka to łatwa sprawa wydać sto dukatów! Sto dukatów! Dla siebie samego! Ha! Trza pomyśleć! A że to była już jakaś dziesiąta godzina, jeść mu się kaducznie zachciało. Jeść i jeść. Młody, zdrowy, to i nic dziwnego, że głodny. Wstąpił do gospody. Każe sobie dać kiełbasy, kiszki, piwa, bułek. Je, je, aż mu się uszy trzęsą. Najadł się tak, że mu chyba na trzy dni wystarczy. — Co się należy? — Dwa złote. — Dwa złote? Nie więcej? — Dwa złote, paniczu, i przydałoby się z dziesięć groszy napiwku. Wydajże tu sto dukatów, bądź mądry! Ano trudno! Trza jakości ten pieniądz wydać. Pomyślimy! Sypie ci Lutek na wycieczkę za miasto. Pojechał końmi do Wilanowa. Bryczkę wynajął na poczcie, koni czwórka, pocztylion gra na trąbce. Uciecha. Przyjechał. Dał dukata odźwiernemu przy parku. Chodzi po ogrodzie. Napatrzył się, południe już minęło. Pora powracać! I znów jest w Warszawie. Co zrobić? Gdzie wydać pieniądze, boć wydał niespełna pięć dukatów? Spojrzał. Afisz na rogu: Teatr Narodowy. Nie ma co! Chodźmy do teatru. W teatrze zabawił się setnie. Nie był w nim nigdy. Bo i skądże? Rzecz droga: miejsce dwa złote. Wyśmiał się, ucieszył, wychodzi. Późna już pora. Czasu do wydania pieniędzy niewiele, a Bóg świadkiem — nie wie Lutek, co z nimi zrobić? Idzie, rozmyśla. Polak, ŻołnierzA gdy tak idzie, na rogu zaułka starzec stoi zgarbiony. — Panie — powiada — drugi dzień mija, gdy nic w ustach nie miałem. Starym żołnierz, paniczu, pod Sommosierrą byłem, pod Smoleńskiem, pod Moskwą, przy księciu Józefie pod Lipskiem — poratuj mnie! Pojrzy Lutek na starca: inwalida bez ręki, a na piersiach błyszczą mu wstążeczki orderowe: Legia honorowa i Virtuti militari. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął garść złota, dał starcowi. — Bóg–że ci zapłać, paniczu! Bóg ci zapłać! Będziesz szczęśliwy i bogaty! Błysnęło! zagrzmiało! Mignęła przed oczami Lutka księżniczka zaklęta. — Nie dotrzymałeś obietnicy, nie dla siebie wydałeś pieniądze! I znikła. Rozejrzy się szewczyk: dziad stoi, jak stał poprzednio — i rzecze: — Pieniądz, Praca, Szczęście, ZdrowieNie dukat, paniczu, daje szczęście, ino praca i zdrowie. Ten pieniądz wart coś, co zarobiony, a darmocha na złe idzie. Powrócił Lutek do domu rad i wesół. Ocknął się rankiem bez grosza w kieszeni. Wydał na siebie z dziesięć dukatów, a resztę oddał starcowi, ale też od tego czasu wiodło mu się, jak nigdy. Wyzwolił się wrychle[23] na czeladnika, niebawem majstrem został, ożenił się z panienką piękną i zacną, dzieci wychował — i żył długie lata w zdrowiu, w dostatku i w szczęściu. A o złotej kaczce słuch zaginął. I dzięki Bogu! Bo zła to musiała być boginka, kiedy za warunek stawiała: sobie, nie komu! Nie tak! Nie tak myśleć i czuć po polsku trzeba! My rządzimy się inaczej: naprzód biednemu, potem sobie! A wtedy każdej pracy Pan Bóg dopomoże.
Artur Oppman
Legendy warszawskie
Złota kaczka

I

Był sobie szewczyk warszawski. Nazywał się Lutek. Dobre było chłopczysko, wesołe, pracowite, ale biedne, jak ta mysz kościelna. Pracował ci on u majstra jednego, u majstra na Starym Mieście. Ale cóż? Majster, jak majster, grosz zbierał do grosza, z groszy ciułał talary i czerwońce, a u chłopaka bieda, aż piszczy.


Niby to mu tam pożywienie dawał. Boże, zmiłuj się: wodzianka, kartofle — i tyle! I odział go, mówi się, ale ta przyodziewa spadała z Lutka, boć to stare łachy majstrowskie, co ledwo się kupy trzymały. Dość, że w takim sianie i pies by nie wytrzymał, a cóż dopiero człowiek! Gadają mu: Miej cierpliwość, mityguj się, będzie lepiej, poczekaj ino!


Co to lepiej! Kiedy? Rok za rokiem mija, lata lecą, a tu wciąż nędza i nędza.


Znudziło mu się. Uciec chce. Do wojska — powiada — pójdę, żołnierzem będę, może się ta nowy Napoljon gdzie zjawi, to, jak nic marszałkiem zostanę, jenerałem wielkim, mocarzem.
No nic! cierpi jeszcze, czeka.

Aż ci tu kiedyś na wieczorynkę poszedł do czeladnika jednego, co się niedawno wyzwolił i wiodło mu się niezgorzej, bo grenadierskie buty szył, dla gwardii, dla panów oficerów. Wieczorynka aż miło! Jedzą, piją, gawędzą. Ni z tego, ni z owego, o bajkach się zaczyna, o takich podaniach warszawskich.
I mówi jeden stary szewc, kuternoga:
— Ho! ho! u nas w Warszawie i o pieniądz łatwo i o sławę, tylko trza mieć odwagę i rozum we łbie, jak się patrzy.
Zaciekawił się Lutek, pyta:
— Mówcie, co takiego?
— Ano nic — rzeknie kuternoga — na Ordynackiej, w podziemiach starego zamku, jest królewna taka, zaklęta w złotą kaczkę. Kto do niej trafi, kto ją przydybie — wygrał! Ona mu powie, jak skarby ogromne zdobyć, jak się stać możnym bogaczem, magnatem!
— I gdzie to, mówicie?
— Na Ordynackiej, w lochach starego zamczyska.
— A kiedy?
— W noc świętojańską.
Zapamiętał to sobie nasz Lutek, a do nocy świętojańskiej trzy dni trzeba czekać, nie więcej.

II

Wieczór spadł na gwarną Warszawę, gwiaździsty, ciepły, czerwcowy. Na ulicy ludzi jak mrowia. Panienki takie śliczne spacerują, a przy nich kawaleria, młodzi panowie, a głównie — wojskowi.

Tu ułan drugiego pułku, biały z granatem, tu strzelec konny gwardii w mundurze zielonym z żółtym, tu piechota liniowa, tu artylerzysta; hej! ostrogi dźwięczą, szable brzęczą, kity migają, aż lubo patrzeć!

Idzie sobie nasz szewczyk Lutek Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, wszedł w Ordynacką, przeżegnał się: już blisko!

Spuszcza się Tamką, bo tam właśnie jest wnijście do lochów ordynackiego zamczyska, idzie, lezie, ale mu coś niesporo.

Nie to, żeby się bał: niech Bóg broni! nie lęka się on niczego; tylko tak jakoś, nie łacno mu, ze złym duchem może, wejść w komitywę.

Ano trudno! Raz się zdecydował: wejść trzeba!

Od Tamki, okienka nad ulicą dość nisko, szyb nie ma, ino kraty, ale taki chudzielec, jak wąż się przeciśnie.

Jazda! Wdrapał się po wystających cegłach do okna, raz, dwa, trzy! W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! — Wlazł do wnętrza. Ciemno! zapalił świeczkę — idzie. Kurytarz długi, wąski, kręty, prowadzi niżej i niżej. Aż ci po kwadransie może takiej drogi wylazł szewczyk do piwnicy wielkiej, sklepionej, z jeziorkiem jakiemsiś pośrodku.

Przy mdłym światełku świeczki łojowej, którą trzymał w ręku, obaczył Lutek owo jeziorko, — a na nim — Boże drogi! prawdę mówił szewc Kuternoga: złota kaczka pływa, piórkami szeleści.

— Taś, taś! kaczuchno!

I nagle — z kaczki czyni się przecudna dziewica: królewna. Włosy złote do ziemi, usta jak maliny, oczy jak gwiazdy, a buzia taka cudna, że — klękajcie narody!
— Czego chcesz ode mnie, chłopczyku?
— Jaśniewielmożna królewno — Lutek powiada, — nic ci ja nie chcę, ino zrobię to, co ty chcesz, abyś rozkazała.
— Dobrze — odpowie księżniczka — tedy ci powiem! Uzyskasz skarby, jakich nikt na świecie nie ma i mieć nie będzie, panem będziesz, bogaczem, jeśli spełnisz co do joty to, co ci powiem.
— Słucham, jaśniewielmożna!
— Oto masz kieskę, w niej sto dukatów; przez dzień jutrzejszy musisz je wydać, ale tylko na potrzeby własne, dla siebie samego; nic ci z tego złota dać nikomu nie wolno, ni grosza, ni grosza! Pamiętaj.
— Ha! ha! ha! — zaśmieje się Lutek — i cóż to trudnego? Będę jadł, będę pił, będę hulał! Wydam sto dukatów — a co potem?
— A potem, skarby niezmierne otworem stać ci będą, kopalnie złota prawdziwe, bogactwa niezmierzone; ale pamiętaj: ni grosza nikomu!
— Zgoda, królewno! daj kieskę!
Księżniczka kieskę Lutkowi wręczyła, zaśmiała się jakoś dziwnie — i znikła.
Strach przejął szewczyka. Ledwo się do okna dogramolił, wylazł na Tamkę i smyrgnął na Stare Miasto.

III

Nazajutrz dzień od rana samego puszcza się Lutek na miasto. Co tu robić najsampierw — myśli sobie — chyba się odziać, jak panicz.
No, dobrze! racja! Poszedł na Świętojerską, do sklepów z odzieżą, kupił sobie kapelusz, ubranie, paletot. Szyk! Prawdziwy hrabia!

Idzie, pogwizduje, laseczką macha, bo i laseczkę se sprawił, nie wie co robić dalej.
Nie taka to łatwa sprawa wydać sto dukatów!
Sto dukatów! Dla siebie samego!
Ha! Trza pomyśleć!

A że to była już jakaś dziesiąta godzina, jeść mu się kaducznie zachciało. Jeść i jeść. Młody, zdrowy, to i nic dziwnego, że głodny.
Wstąpił do gospody. Każe sobie dać kiełbasy, kiszki, piwa, bułek.

Je, je, aż mu się uszy trzęsą. Najadł się tak, że mu chyba na trzy dni wystarczy.

— Co się należy?
— Dwa złote.
— Dwa złote? Nie więcej?
— Dwa złote, paniczu, i przydałoby się z dziesięć groszy napiwku.

Wydajże tu sto dukatów, bądź mądry! Ano trudno! Trza jakości ten pieniądz wydać. Pomyślimy!

Sypie ci Lutek na wycieczkę za miasto. Pojechał końmi do Wilanowa. Bryczkę wynajął na poczcie, koni czwórka, pocztylion gra na trąbce. Uciecha.
Przyjechał. Dał dukata odźwiernemu przy parku. Chodzi po ogrodzie. Napatrzył się, południe już minęło. Pora powracać! I znów jest w Warszawie. Co zrobić? Gdzie wydać pieniądze, boć wydał niespełna pięć dukatów?
Spojrzał. Afisz na rogu: Teatr Narodowy. Nie ma co! Chodźmy do teatru.
W teatrze zabawił się setnie. Nie był w nim nigdy. Bo i skądże? Rzecz droga: miejsce dwa złote.
Wyśmiał się, ucieszył, wychodzi.
Późna już pora. Czasu do wydania pieniędzy niewiele, a Bóg świadkiem — nie wie Lutek, co z nimi zrobić? Idzie, rozmyśla. Polak, ŻołnierzA gdy tak idzie, na rogu zaułka starzec stoi zgarbiony.
— Panie — powiada — drugi dzień mija, gdy nic w ustach nie miałem. Starym żołnierz, paniczu, pod Sommosierrą byłem, pod Smoleńskiem, pod Moskwą, przy księciu Józefie pod Lipskiem — poratuj mnie!
Pojrzy Lutek na starca: inwalida bez ręki, a na piersiach błyszczą mu wstążeczki orderowe: Legia honorowa i Virtuti militari.
Sięgnął do kieszeni, wyciągnął garść złota, dał starcowi.
— Bóg–że ci zapłać, paniczu! Bóg ci zapłać! Będziesz szczęśliwy i bogaty!
Błysnęło! zagrzmiało!
Mignęła przed oczami Lutka księżniczka zaklęta.
— Nie dotrzymałeś obietnicy, nie dla siebie wydałeś pieniądze!

I znikła.

Rozejrzy się szewczyk: dziad stoi, jak stał poprzednio — i rzecze:

— Pieniądz, Praca, Szczęście, ZdrowieNie dukat, paniczu, daje szczęście, ino praca i zdrowie. Ten pieniądz wart coś, co zarobiony, a darmocha na złe idzie.

Powrócił Lutek do domu rad i wesół. Ocknął się rankiem bez grosza w kieszeni. Wydał na siebie z dziesięć dukatów, a resztę oddał starcowi, ale też od tego czasu wiodło mu się, jak nigdy. Wyzwolił się wrychle[23] na czeladnika, niebawem majstrem został, ożenił się z panienką piękną i zacną, dzieci wychował — i żył długie lata w zdrowiu, w dostatku i w szczęściu.

A o złotej kaczce słuch zaginął. I dzięki Bogu! Bo zła to musiała być boginka, kiedy za warunek stawiała: sobie, nie komu!

Nie tak! Nie tak myśleć i czuć po polsku trzeba! My rządzimy się inaczej: naprzód biednemu, potem sobie!

A wtedy każdej pracy Pan Bóg dopomoże.

BP #032 - Bębniarz - Czarodziej serc
2019-10-26 21:16:41

Autor: Małgorzata Bartoszek Tytuł: Bębniarz - Czarodziej serc Czyta: Wojciech Strózik To opowieść o tym, że warto podążać za marzeniami. Czasami droga do ich spełnienia jest dłuższa, ale zawsze owocna w ciekawe doświadczenia i nowe przyjaźnie. Przyjmując cierpliwą i pokorną postawę wobec drogi ku realizacji pragnień nadajemy własnemu życiu głęboki sens, stajemy się inspiracją dla innych, cieszymy się życiem pełniej. Zapraszam do wspólnej drogi z małym Bębniarzem, który dzieli się z nami optymizmem, wypełnia nasze serca lekkością i dziecięcą radością... www.holistycznaostoja.pl
Autor: Małgorzata Bartoszek
Tytuł: Bębniarz - Czarodziej serc
Czyta: Wojciech Strózik

To opowieść o tym, że warto podążać za marzeniami. Czasami droga do ich spełnienia jest dłuższa,
ale zawsze owocna w ciekawe doświadczenia i nowe przyjaźnie.
Przyjmując cierpliwą i pokorną postawę wobec drogi ku realizacji pragnień nadajemy własnemu życiu głęboki sens, stajemy się inspiracją dla innych, cieszymy się życiem pełniej.
Zapraszam do wspólnej drogi z małym Bębniarzem, który dzieli się
z nami optymizmem, wypełnia nasze serca lekkością
i dziecięcą radością...



www.holistycznaostoja.pl

BP #031 - Mucha Natręciucha
2019-10-26 20:09:29

Autor: Krystyna Grys Tytuł: Mucha natręciucha Czyta: Wojciech Strózik Ledwo brzask, ledwo świt, mucha już przez okno smyk. Zobaczyła śpiącą Zosię. Bzyczy na nią: Obudź no się! Zosia rączką ją odgania, ale z muchy kawał drania. Bzyczy głośno pod sufitem i się z Zosi śmieje przy tym. Siada potem tuż przy uszku. Szepce Zosi: Wstań leniuszku. Teraz Zosi nosek szmera. F-r-r-u! Odfruwa już przechera. O! Na stole zupa z mleka, to śniadanie Zosi czeka. Mucha wszystko pięknie myje: Trąbkę, oczka oraz szyję. I skrzydełka – jak należy, wszystkie brudy na talerzyk. Znów na figle ma ochotę, i wymyśla nową psotę. Ciągle fruwa, wściekle bzyka, niczym jakaś furia dzika. Zosia mówi zagniewana: -Denerwujesz mnie od rana, wykąpałaś się w mej zupie, zaraz ci twój grzbiecik złupię. Ale mucha jej nie słucha i przez okno smyk. -Słychać tylko bzyk.
Autor: Krystyna Grys
Tytuł: Mucha natręciucha
Czyta: Wojciech Strózik


Ledwo brzask,
ledwo świt,
mucha już
przez okno smyk.

Zobaczyła śpiącą Zosię.
Bzyczy na nią: Obudź no się!
Zosia rączką ją odgania,
ale z muchy kawał drania.

Bzyczy głośno pod sufitem
i się z Zosi śmieje przy tym.
Siada potem tuż przy uszku.
Szepce Zosi: Wstań leniuszku.

Teraz Zosi nosek szmera.
F-r-r-u! Odfruwa już przechera.
O! Na stole zupa z mleka,
to śniadanie Zosi czeka.

Mucha wszystko pięknie myje:
Trąbkę, oczka oraz szyję.
I skrzydełka – jak należy,
wszystkie brudy na talerzyk.

Znów na figle ma ochotę,
i wymyśla nową psotę.
Ciągle fruwa, wściekle bzyka,
niczym jakaś furia dzika.

Zosia mówi zagniewana:
-Denerwujesz mnie od rana,
wykąpałaś się w mej zupie,
zaraz ci twój grzbiecik złupię.

Ale mucha
jej nie słucha
i przez okno smyk.
-Słychać tylko bzyk.

Informacja dotycząca prawa autorskich: Wszelka prezentowana tu zawartość podkastu jest własnością jego autora

Wyszukiwanie

Kategorie