NIEZGODNA

Niezgodna to podcast dla tych, którzy szukają: w życiu, w wierzę, w relacjach, w drodze.


Odcinki od najnowszych:

Niezgodna - dlaczego taka nazwa.
2021-07-20 14:49:13

Niezgodna to podcast dla tych, którzy szukają.  Zapraszam Cię do moich przestrzeni: https://www.instagram.com/nazaria.z.nazaretu/ https://www.facebook.com/nazariaznazaretu

Niezgodna to podcast dla tych, którzy szukają. 

Zapraszam Cię do moich przestrzeni:

https://www.instagram.com/nazaria.z.nazaretu/

https://www.facebook.com/nazariaznazaretu

CAMINO #17 Pożegnanie z Oceanem.
2020-01-19 01:20:11

Ocean. Ocean. Ocean. Kiedy wybierałam trasę caminową najważniejszy był dla mnie właśnie  Ocean. (Dlaczego był taki ważny może innym razem.) Nie sprawdzałam zbyt  wielu rzeczy na temat Camino (dlatego też wiele mnie po drodze  zaskakiwało), jednak to, żeby to była trasa przy Oceanie było dla mnie  najważniejsze. Niektórzy mówią, że przecież na del norte idzie się dużo  asfaltem i tego Oceanu jest mało. No nie wiem... może ja szłam inną  trasą ;) Kiedy po trzech tygodniach wędrówki z mnóstwem przygód, przyszedł czas,  żeby zacząć "schodzić w głąb lądu", postanowiłam pożegnać się z Oceanem.  I tu Pan Bóg zrobił mi przedziwnego "psikusa". Nigdy, naprawdę nigdy  nie spodziewałabym się, że to będzie tak wyglądać. Dotarłam do miasteczka Ribadeo, które było ostatnim punktem przy Oceanie na szlaku. Był to czas zdrowotnej przygody, kiedy próbowałam nabrać sił żywiąc się  gorzką czekoladą i herbatą. Dlatego też zdarzały się momenty, kiedy  musiałam ograniczyć podróż na nogach do minimum. Postanowiłam więc z  Ribadeo (skoro już i tak nie ma widoków na Ocean) część drogi przebyć  autobusem. Wszystko dokładnie sprawdziłam w przestworzach internetu i  elegancko zaplanowałam. Zostawiłam swoje rzeczy w albergue i poszłam  posiedzieć nad Oceanem jak to przy pożegnaniu wypada. Był mały wzrusz.  Było mi dobrze i ciepło na sercu, kiedy tak siedziałam i dumała o  spełniającym się marzeniu, o działaniu Dobrego Boga, o tym jak On to  układa, jak wiele w Drodze mi odsłonił, pokazał, przemienił.....  Spokojnie wróciłam na noc do albergue. (Tego dnia było nas 4 osoby w  całym schronisku, więc było naprawdę bardzo cicho). Następnego dnia  poszłam na przystanek odpowiednio wcześniej i tu czekała mnie  niespodzianka..... Okazało się, że jednak wielki wujek Google nie wie  wszystkiego. Autobus nie przyjechał. Na dworcu przez kolejną godzinę nie było żywej  duszy (co do nieżywej nie mam pewności). Kiedy w końcu jakaś przemiła  pani (większość ludzi w Hiszpanii jest po prostu przemiłych) pojawiła  się w okienku, postanowiłam wypytać co i jak. Pani nie mówiła po  angielsku, ale czym są kartki, plecak, muszla, nazwy miast - słowem da  się dogadać. Znalazła mi najbardziej optymalne połączenie do Lugo (gdzie  w tedy wydawało mi się z moim zdrowiem najsensowniej dojechać) i  wszystko bardzo przejrzyście zapisała. Okazało się, że mam cały dzień  czekania na autobus..... Usiadłam więc na ławce na dworcu i ku mojemu  zaskoczeniu, tym razem ta nieprzewidziana i całkowicie zmieniająca moje  plany sytuacja, w ogóle mnie nie zdenerwowała. Gdyby coś takie zdarzyło  się trzy tygodnie wcześniej, pewnie byłabym cała rozdygotana i nerwowo  szukała jakiś rozwiązań czy nie wiem czego jeszcze. Bałabym się, że  wszystko się wali. Krzyczałabym na Pana Boga, że się o mnie nie troszczy  i masa tym podobnych rzeczy. Droga zmieniła to wszystko ( i powiem wam w  sekrecie, że ta zmiana wciąż trwa). Tym razem zdjęłam plecak, usiadłam  na ławce, wypiłam jogurt i zapytałam się Pana Boga, co mam robić. Czy  chcę, żebym mimo małych sił ruszyła na nogach czy ma jeszcze inne  pomysły. I wtedy przyszło olśnienie: Ocean. O TAK! Do Oceanu z dworca  było jakieś 5 km. Dobry Bóg podarował mi cały dzień nad Oceanem.  Oceanem, z którym poprzedniego dnia tak rzewnie się pożegnałam. Dla mnie to było bardzo ważne.... i wyjątkowe.... taki uśmiech Taty....

Ocean. Ocean. Ocean.

Kiedy wybierałam trasę caminową najważniejszy był dla mnie właśnie  Ocean. (Dlaczego był taki ważny może innym razem.) Nie sprawdzałam zbyt  wielu rzeczy na temat Camino (dlatego też wiele mnie po drodze  zaskakiwało), jednak to, żeby to była trasa przy Oceanie było dla mnie  najważniejsze. Niektórzy mówią, że przecież na del norte idzie się dużo  asfaltem i tego Oceanu jest mało. No nie wiem... może ja szłam inną  trasą ;)

Kiedy po trzech tygodniach wędrówki z mnóstwem przygód, przyszedł czas,  żeby zacząć "schodzić w głąb lądu", postanowiłam pożegnać się z Oceanem.  I tu Pan Bóg zrobił mi przedziwnego "psikusa". Nigdy, naprawdę nigdy  nie spodziewałabym się, że to będzie tak wyglądać.

Dotarłam do miasteczka Ribadeo, które było ostatnim punktem przy Oceanie na szlaku.
Był to czas zdrowotnej przygody, kiedy próbowałam nabrać sił żywiąc się  gorzką czekoladą i herbatą. Dlatego też zdarzały się momenty, kiedy  musiałam ograniczyć podróż na nogach do minimum. Postanowiłam więc z  Ribadeo (skoro już i tak nie ma widoków na Ocean) część drogi przebyć  autobusem. Wszystko dokładnie sprawdziłam w przestworzach internetu i  elegancko zaplanowałam. Zostawiłam swoje rzeczy w albergue i poszłam  posiedzieć nad Oceanem jak to przy pożegnaniu wypada. Był mały wzrusz.  Było mi dobrze i ciepło na sercu, kiedy tak siedziałam i dumała o  spełniającym się marzeniu, o działaniu Dobrego Boga, o tym jak On to  układa, jak wiele w Drodze mi odsłonił, pokazał, przemienił.....  Spokojnie wróciłam na noc do albergue. (Tego dnia było nas 4 osoby w  całym schronisku, więc było naprawdę bardzo cicho). Następnego dnia  poszłam na przystanek odpowiednio wcześniej i tu czekała mnie  niespodzianka..... Okazało się, że jednak wielki wujek Google nie wie  wszystkiego.

Autobus nie przyjechał. Na dworcu przez kolejną godzinę nie było żywej  duszy (co do nieżywej nie mam pewności). Kiedy w końcu jakaś przemiła  pani (większość ludzi w Hiszpanii jest po prostu przemiłych) pojawiła  się w okienku, postanowiłam wypytać co i jak. Pani nie mówiła po  angielsku, ale czym są kartki, plecak, muszla, nazwy miast - słowem da  się dogadać. Znalazła mi najbardziej optymalne połączenie do Lugo (gdzie  w tedy wydawało mi się z moim zdrowiem najsensowniej dojechać) i  wszystko bardzo przejrzyście zapisała. Okazało się, że mam cały dzień  czekania na autobus..... Usiadłam więc na ławce na dworcu i ku mojemu  zaskoczeniu, tym razem ta nieprzewidziana i całkowicie zmieniająca moje  plany sytuacja, w ogóle mnie nie zdenerwowała. Gdyby coś takie zdarzyło  się trzy tygodnie wcześniej, pewnie byłabym cała rozdygotana i nerwowo  szukała jakiś rozwiązań czy nie wiem czego jeszcze. Bałabym się, że  wszystko się wali. Krzyczałabym na Pana Boga, że się o mnie nie troszczy  i masa tym podobnych rzeczy. Droga zmieniła to wszystko ( i powiem wam w  sekrecie, że ta zmiana wciąż trwa). Tym razem zdjęłam plecak, usiadłam  na ławce, wypiłam jogurt i zapytałam się Pana Boga, co mam robić. Czy  chcę, żebym mimo małych sił ruszyła na nogach czy ma jeszcze inne  pomysły. I wtedy przyszło olśnienie: Ocean. O TAK! Do Oceanu z dworca  było jakieś 5 km. Dobry Bóg podarował mi cały dzień nad Oceanem.  Oceanem, z którym poprzedniego dnia tak rzewnie się pożegnałam.
Dla mnie to było bardzo ważne.... i wyjątkowe.... taki uśmiech Taty....

CAMINO #16 Czas wracać czyli różne etapy Drogi.
2020-01-12 22:48:58

Droga, jak to droga miała swoje etapy. Jednak w tym wypadku nie były to  tylko etapy zewnętrzne ale i wewnętrzne. Najpierw był etap wielkiego  lęku. Później radości w zaufaniu. Czyli czas, kiedy niepewność tego co  mnie spotka, zamieniła się z lęku w zaufanie. Kiedy nie wiedziałam gdzie  będę spać, jak będą wyglądać kolejne kilometry i wiedziałam, że muszę  wybrać - albo się stresuję i boję albo ufam.  Następny etap, to etap  wolności.Ten był chyba najpiękniejszy. Gdzieś w między czasie był też  etap zmęczenia ciągłą zmianą. A po tych wszystkich etapach nadszedł etap  "czas wracać". Każdy z tych etapów charakteryzował się jakąś zmianą we mnie. Coś  pękało. Coś się rozwiązywało. Coś puszczało. W tym czasie Dobry Bóg  "zrobił" we mnie tak dużo, że chyba nie jestem w stanie tego wszystkiego  opisać. I dobrze pamiętam ten moment, kiedy siedziałam na ławce przy  plaży. Próbowała coś zjeść (bo był to czas kiedy głównie piłam gorzką  herbatę i ewentualnie jadłam ciemną czekoladę) i modliłam się chwilą.  Wtedy przyszła ta myśl: czas wracać. I nie chodziło tu o zniechęcenie.  Nie chodziło też o to, że teraz znajdę transport, zapakuję się i wyruszę  do Polski. Chodziło o to, że wszystko co się zadziewało od tego momentu  było wracaniem.... Od tego momentu byłam w Drodzę jeszcze prawie miesiąc. W "trybie  powrotu" doszłam do Santiago a później przejechałam pół Europy. Jednak  wszystko to, działo się układając moje Camino w jedną niesamowicie  spójną całość. Wracając nazwałam i posumowałam sobie to co już się dokonało. Zobaczyłam  jak wiele lęków pokonałam. Od bardzo małych (jak przechodzenie przez  most czy zbliżanie się do krawędzi skał) aż po dużo większe (jak  nawiązywanie nowych kontaktów bez znajomości języka, łapanie stopa w  środku niczego czy przekraczanie w sobie barier również tych  mentalnych). Wacając, ucieszyłam się odpowiedziami na pytania stawianymi  w Drodze. Zobaczyła do czego Pan wzywa mnie na dziś, na za chwilę i na  zawsze. Pogadałam z Nim o wyzwaniach, które przede mną stawia i  zgodziłam się na nie. Etap "czas wracać" był dla mnie najbardziej  spokojnym etapem. Może to trochę, jak w fazie "dojrzałe życie". Kiedy  widzisz co było, co jest dziś i z czym idziesz do przodu.

Droga, jak to droga miała swoje etapy. Jednak w tym wypadku nie były to  tylko etapy zewnętrzne ale i wewnętrzne. Najpierw był etap wielkiego  lęku. Później radości w zaufaniu. Czyli czas, kiedy niepewność tego co  mnie spotka, zamieniła się z lęku w zaufanie. Kiedy nie wiedziałam gdzie  będę spać, jak będą wyglądać kolejne kilometry i wiedziałam, że muszę  wybrać - albo się stresuję i boję albo ufam.  Następny etap, to etap  wolności.Ten był chyba najpiękniejszy. Gdzieś w między czasie był też  etap zmęczenia ciągłą zmianą. A po tych wszystkich etapach nadszedł etap  "czas wracać".

Każdy z tych etapów charakteryzował się jakąś zmianą we mnie. Coś  pękało. Coś się rozwiązywało. Coś puszczało. W tym czasie Dobry Bóg  "zrobił" we mnie tak dużo, że chyba nie jestem w stanie tego wszystkiego  opisać. I dobrze pamiętam ten moment, kiedy siedziałam na ławce przy  plaży. Próbowała coś zjeść (bo był to czas kiedy głównie piłam gorzką  herbatę i ewentualnie jadłam ciemną czekoladę) i modliłam się chwilą.  Wtedy przyszła ta myśl: czas wracać. I nie chodziło tu o zniechęcenie.  Nie chodziło też o to, że teraz znajdę transport, zapakuję się i wyruszę  do Polski. Chodziło o to, że wszystko co się zadziewało od tego momentu  było wracaniem....

Od tego momentu byłam w Drodzę jeszcze prawie miesiąc. W "trybie  powrotu" doszłam do Santiago a później przejechałam pół Europy. Jednak  wszystko to, działo się układając moje Camino w jedną niesamowicie  spójną całość.

Wracając nazwałam i posumowałam sobie to co już się dokonało. Zobaczyłam  jak wiele lęków pokonałam. Od bardzo małych (jak przechodzenie przez  most czy zbliżanie się do krawędzi skał) aż po dużo większe (jak  nawiązywanie nowych kontaktów bez znajomości języka, łapanie stopa w  środku niczego czy przekraczanie w sobie barier również tych  mentalnych). Wacając, ucieszyłam się odpowiedziami na pytania stawianymi  w Drodze. Zobaczyła do czego Pan wzywa mnie na dziś, na za chwilę i na  zawsze. Pogadałam z Nim o wyzwaniach, które przede mną stawia i  zgodziłam się na nie. Etap "czas wracać" był dla mnie najbardziej  spokojnym etapem. Może to trochę, jak w fazie "dojrzałe życie". Kiedy  widzisz co było, co jest dziś i z czym idziesz do przodu.

CAMINO #15 Przeszkody. Czyli cierpienie nie musi być ciężkie.
2020-01-02 23:07:20

Na Camino spotkać można różne ciekawostki. Jedną  z nich jest widoczna  na zdjęciu "furtka" (bramka czy jak to zwą), która jednocześnie  umożliwia przejście człowiekowi a uniemożliwia zwierzętom. W większości  miejsc na szlaku przejścia są tak zrobione, że pokonanie ich nie jest  problemem. Jednak ja czasami stawałam na przeciwko takiej o to  przeszkody. Jeśli jeszcze była wysoka, naprawdę wydawała się nie do  pokonania. Szczególnie z tak dużym plecakiem na plecach. Droga była dla mnie przestrzenią, gdzie spotykałam takie wydarzenia,  sytuacje, okoliczności - takie "furtki". Niby otwarte a jednak nie do  przejścia. Kiedy jesteś w Drodze nie możesz zrobić wiele. Możesz po  prostu to przejść. Wiele osób pyta czy Camino było dla mnie trudne? Czy spotkało mnie na  nim cierpienie? Tak Droga jest trudna. Jednak nigdy nie stała się dla  mnie trudem. I tego mnie nauczyła..... Trudności nie muszą być trudem. Kiedy przyszedł czas, że (z niewiadomych dla mnie do końca przyczyn)  wszystko we mnie odmówiło posłuszeństwa. Trzy dni temperatury takiej, że  ubierałam na siebie wszystko co miałam w plecaku. Gdy siedziałam ból  kręgosłupa był nie do zniesienia. Gdy się kładłam ból nóg był jeszcze  większy niż kręgosłupa. Gdy próbowałam znów usiąść, nie miałam siły  utrzymać się prosto. Żołądek, głowa... wysiadło mi dosłownie wszystko.  Sytuacja wyglądała naprawdę poważnie. A jednak będąc w jej centrum nie  była wstanie powiedzieć, że jest to cierpienie. Cierpienie, które np.  mogę ofiarować w jakieś intencji (jak przez wiele lat wydawało mi się że  powinno się robić). Droga zrzuciła ze mnie wiele ciężarów i chyba ten  cierpienia też. Trudności nie muszą być trudem... ZAPRASZAM na: wybieramniebo.blogspot.com
Na Camino spotkać można różne ciekawostki. Jedną  z nich jest widoczna  na zdjęciu "furtka" (bramka czy jak to zwą), która jednocześnie  umożliwia przejście człowiekowi a uniemożliwia zwierzętom. W większości  miejsc na szlaku przejścia są tak zrobione, że pokonanie ich nie jest  problemem. Jednak ja czasami stawałam na przeciwko takiej o to  przeszkody. Jeśli jeszcze była wysoka, naprawdę wydawała się nie do  pokonania. Szczególnie z tak dużym plecakiem na plecach. Droga była dla mnie przestrzenią, gdzie spotykałam takie wydarzenia,  sytuacje, okoliczności - takie "furtki". Niby otwarte a jednak nie do  przejścia. Kiedy jesteś w Drodze nie możesz zrobić wiele. Możesz po  prostu to przejść. Wiele osób pyta czy Camino było dla mnie trudne? Czy spotkało mnie na  nim cierpienie? Tak Droga jest trudna. Jednak nigdy nie stała się dla  mnie trudem. I tego mnie nauczyła..... Trudności nie muszą być trudem. Kiedy przyszedł czas, że (z niewiadomych dla mnie do końca przyczyn)  wszystko we mnie odmówiło posłuszeństwa. Trzy dni temperatury takiej, że  ubierałam na siebie wszystko co miałam w plecaku. Gdy siedziałam ból  kręgosłupa był nie do zniesienia. Gdy się kładłam ból nóg był jeszcze  większy niż kręgosłupa. Gdy próbowałam znów usiąść, nie miałam siły  utrzymać się prosto. Żołądek, głowa... wysiadło mi dosłownie wszystko.  Sytuacja wyglądała naprawdę poważnie. A jednak będąc w jej centrum nie  była wstanie powiedzieć, że jest to cierpienie. Cierpienie, które np.  mogę ofiarować w jakieś intencji (jak przez wiele lat wydawało mi się że  powinno się robić). Droga zrzuciła ze mnie wiele ciężarów i chyba ten  cierpienia też. Trudności nie muszą być trudem... ZAPRASZAM na: wybieramniebo.blogspot.com

CAMINO #14. Pan dał. Pan zabrał. Wielbię.
2020-01-01 16:04:49

Kiedy wyruszałam w Drogę miałam w  sobie dwa pragnienia. Pierwsze, aby mieć jak najmniej oczekiwań. Drugie,  aby jak najwięcej doświadczać Dobroci Boga. Pisałam o tym więcej we  wpisie "Kiedy początek zmienia się w Drogę". Jednak w miarę wchłaniania  nowej sytuacji i stawania się człowiekiem Drogi zobaczyłam jeszcze kilka  ważnych rzeczy. Droga daje przestrzeń a przestrzeń daje czas. Kiedy w przestrzeni Drogi  go odnalazłam, chciałam aby miało to przełożenie na wszystko czego będę w  Drodze doświadczać. Dzięki temu doświadczeniu zostało mi to do tej  pory. Daje czas. Daje czas sobie, innym, wydarzeniom, myślom,  refleksjom, modlitwie.... To mega uwalnia - polecam. Dlatego też kiedy  pojawiły się we mnie pytania, chciałam dawać im czas. Dać czas pytaniom i  dać czas odpowiedziom. Nie chciałam się zadowalać łatwymi wnioskami,  które mogłabym szybko wyciągnąć. No bo w końcu jestem nieco  inteligentna, a po za tym tyle razy już przerabiałam to w sobie..... I  to właśnie ta przestrzeń, ten czas przyniosły pytania i odpowiedzi,  których się totalnie niespodziewałam. Przyniosły też takie, których się  spodziewałam. Jednak tym razem były inne. Nie, jakieś tam wnioski  wysuniętę bo tak trzeba ale coś co naprawdę mnie stanowiło, co było  moje. Jednym z takich tematów był temat cierpienia. Kiedy przyszedł ten  moment, że trzeba było się z tym zmierzyć chciałam dać mu czas. Taki  moment jest chyba w każdej wędrówce i tej egzystencjalnej i tej  codziennej i tej duchowej i tej fizycznej. Zmęczenie, ból, samotność  drogi i wiele innych. Można udawać, że wszystko jest ok, że nie ma co  się przejmować - tylko po co udawać. No więc ja ze spokojem chciałam się  na to otworzyć. Ze spokojem zapytać się Boga i czekać co on z tym  zrobi. Nie prosiłam Go, żeby pozwolił mi zrozumieć sens cierpienia. Oto  może poproszę Go już po drugiej stronie bo nie łudzę się, póki co mój  rozum na to za mały jest. Chciałam, żeby pokazał mi moją drogę w  cierpieniu. Jaka ona jest dla mnie. Każdy może (i ma do tego pełne  prawo) mieć swój "sposób" na cierpienie. Ja pytałam się Boga jaki jest  mój. Coś już tam w życiu przeszłam. Jakiś już swój styl miałam. Jakoś  tam nauczyłam sobie radzić. Jednak teraz chciałam zobaczyć to realnie.  Nie życzeniowo. Nie tak jak mnie nauczyli albo (co gorsza) jak wypada. Pytanie trwało kilka dni i przychodzenie odpowiedzi trwało kilka dni. "Pan dał, Pan zabrał. Niech Imię Pana będzie błogosławione." - tak modli  się Hiob. I chodź wciąż z jego postacią, kompletnie nie umiem się  utożsamiać, to ten tekst jest totalnie mój. Nie umiem tego do końca  wytłumaczyć. Jednak w głębi siebie wiem, że to jest właśnie moja Droga.  Właśnie tak kształtowała się ona przez lata. Mierzyłam się z wieloma  niełatwymi sprawami w życiu. W tym kształtowała się ta Droga.  Kształtowała się w przedziwnym doświadczeniu Obecności Boga, nawet jak  jeszcze Go nie znałam. Kształtowała się w Wielbieniu a Wielbienie  rozszerza serce. Wielbienie stało się moim sposobem na życie. Kiedy wiele lat temu Bóg zapraszał mnie do tańca, towarzyszyła temu  wyjątkowa piosenka. "Kopciuszek" z musicalu "Metro". To ona, wciąż jest  dla mnie piosenką, która najlepiej opowiada o Miłości Bożej względem  mnie. Wszystko co mam otrzymałam od Niego. Wielbię. Gdy życie dookoła  mnie chciało mnie niszczyć - On wyciągał mnie delikatnie ale stanowczo.  Wielbię. Gdy sama nie wierzyłam sobie i Jemu a wszystko wydawało się  tracić sens - On był. Wielbię. Gdy obsypywał mnie najwspanialszym  doświadczeniem samego Siebie. Wielbię. Pan dał. Wielbię. Pan zabrał. Wielbię. Pan dał, Pan zabrał. Niech Imię Pana będzie uwielbione.

Kiedy wyruszałam w Drogę miałam w  sobie dwa pragnienia. Pierwsze, aby mieć jak najmniej oczekiwań. Drugie,  aby jak najwięcej doświadczać Dobroci Boga. Pisałam o tym więcej we  wpisie "Kiedy początek zmienia się w Drogę". Jednak w miarę wchłaniania  nowej sytuacji i stawania się człowiekiem Drogi zobaczyłam jeszcze kilka  ważnych rzeczy.

Droga daje przestrzeń a przestrzeń daje czas. Kiedy w przestrzeni Drogi  go odnalazłam, chciałam aby miało to przełożenie na wszystko czego będę w  Drodze doświadczać. Dzięki temu doświadczeniu zostało mi to do tej  pory. Daje czas. Daje czas sobie, innym, wydarzeniom, myślom,  refleksjom, modlitwie.... To mega uwalnia - polecam. Dlatego też kiedy  pojawiły się we mnie pytania, chciałam dawać im czas. Dać czas pytaniom i  dać czas odpowiedziom. Nie chciałam się zadowalać łatwymi wnioskami,  które mogłabym szybko wyciągnąć. No bo w końcu jestem nieco  inteligentna, a po za tym tyle razy już przerabiałam to w sobie..... I  to właśnie ta przestrzeń, ten czas przyniosły pytania i odpowiedzi,  których się totalnie niespodziewałam. Przyniosły też takie, których się  spodziewałam. Jednak tym razem były inne. Nie, jakieś tam wnioski  wysuniętę bo tak trzeba ale coś co naprawdę mnie stanowiło, co było  moje.

Jednym z takich tematów był temat cierpienia. Kiedy przyszedł ten  moment, że trzeba było się z tym zmierzyć chciałam dać mu czas. Taki  moment jest chyba w każdej wędrówce i tej egzystencjalnej i tej  codziennej i tej duchowej i tej fizycznej. Zmęczenie, ból, samotność  drogi i wiele innych. Można udawać, że wszystko jest ok, że nie ma co  się przejmować - tylko po co udawać. No więc ja ze spokojem chciałam się  na to otworzyć. Ze spokojem zapytać się Boga i czekać co on z tym  zrobi. Nie prosiłam Go, żeby pozwolił mi zrozumieć sens cierpienia. Oto  może poproszę Go już po drugiej stronie bo nie łudzę się, póki co mój  rozum na to za mały jest. Chciałam, żeby pokazał mi moją drogę w  cierpieniu. Jaka ona jest dla mnie. Każdy może (i ma do tego pełne  prawo) mieć swój "sposób" na cierpienie. Ja pytałam się Boga jaki jest  mój. Coś już tam w życiu przeszłam. Jakiś już swój styl miałam. Jakoś  tam nauczyłam sobie radzić. Jednak teraz chciałam zobaczyć to realnie.  Nie życzeniowo. Nie tak jak mnie nauczyli albo (co gorsza) jak wypada.

Pytanie trwało kilka dni i przychodzenie odpowiedzi trwało kilka dni.

"Pan dał, Pan zabrał. Niech Imię Pana będzie błogosławione." - tak modli  się Hiob. I chodź wciąż z jego postacią, kompletnie nie umiem się  utożsamiać, to ten tekst jest totalnie mój. Nie umiem tego do końca  wytłumaczyć. Jednak w głębi siebie wiem, że to jest właśnie moja Droga.  Właśnie tak kształtowała się ona przez lata. Mierzyłam się z wieloma  niełatwymi sprawami w życiu. W tym kształtowała się ta Droga.  Kształtowała się w przedziwnym doświadczeniu Obecności Boga, nawet jak  jeszcze Go nie znałam. Kształtowała się w Wielbieniu a Wielbienie  rozszerza serce. Wielbienie stało się moim sposobem na życie.

Kiedy wiele lat temu Bóg zapraszał mnie do tańca, towarzyszyła temu  wyjątkowa piosenka. "Kopciuszek" z musicalu "Metro". To ona, wciąż jest  dla mnie piosenką, która najlepiej opowiada o Miłości Bożej względem  mnie. Wszystko co mam otrzymałam od Niego. Wielbię. Gdy życie dookoła  mnie chciało mnie niszczyć - On wyciągał mnie delikatnie ale stanowczo.  Wielbię. Gdy sama nie wierzyłam sobie i Jemu a wszystko wydawało się  tracić sens - On był. Wielbię. Gdy obsypywał mnie najwspanialszym  doświadczeniem samego Siebie. Wielbię.

Pan dał. Wielbię. Pan zabrał. Wielbię.
Pan dał, Pan zabrał. Niech Imię Pana będzie uwielbione.

CAMINO #13 I don't have money czyli kasa na Camino.
2019-12-29 08:00:00

Wpadł mi do serca ostatnio pomysł wyruszenia w drogę ale nieco w innym  kierunku niż Santiago. Takie Camino ale do Manopello. Pomysł, myślę  sobie całkiem niezły więc zaczęłam trochę o nim mówić. I nagle  usłyszałam komentarz: "No ok... ale to będzie dużo droższe niż Camino".  Zbaraniałam. Ten komentarz kompletnie mnie zaskoczył. Ja na Camino nie  miałam kasy.  Marzyłam o Camino rzeczywiście kilka lat. Jednak z powodów różnorakich,  nie miałam możliwości odłożenia pieniędzy, tak aby w czasie drogi mieć  jakieś zabezpieczenie finansowe czy coś w tym stylu. Gdybym czekała na  taki moment, to myślę, że on by się nigdy nie wydarzył. Wydaje mi się,  że całkiem sporo ludzi jest w takiej sytuacji. Być może, też całkiem  sporo myśli sobie o tych wyruszających, że teraz nie wiadomo skąd mają  taką kasę, że mogą podróżować. Dlatego też piszę. Piszę o tym, że ja na  Camino nie miałam kasy - naprawdę. Nie chcę teraz opisywać poszczególnych dni i jak w czasie Drogi  rozkładał się mój brak kasy ale napiszę o kilku ciekawych  doświadczeniach. Będąc w Drodze z wielu rzeczy można zrezygnować, wiele  ograniczyć. Jednak przy największych ograniczeniach trzeba gdzieś spać i  coś jeść.Dlatego też, chyba największe doświadczenie Opatrzności dla  mnie, objawiało się właśnie w tych sferach. Noclegownia dla bezdomnych. Na Camino jest wiele albergue - czyli miejsc, gdzie można zatrzymać się  na noc. Część z nich to miejsca prywatne, część gminne lub parafialne.  Często z ich statusem wiążą się warunki jakie w nich panują oraz cena  czy też "ofiara" tzw. donativo. Planując trasę wybierałam te najtańsze  opcje. Jednak gdyby miała za każdym razem płacić za nocleg to w życiu  nie starczyło by mi pieniędzy. I tu spotkało mnie kilka niespodzianek  czyt. znaków Bożej Opatrzności. W kilku miejscach, w których spałam wprost usłyszałam, że mam nic nie  płacić. Do takich miejsc m.in. należało przypadkowo spotkane albergue,  gdzieś trochę dalej od drogi, w którym spało na 3 osoby. Tego dnia w  miasteczku było jakieś święto. Zostaliśmy zaproszeni do baru, ugoszczeni  i nie było mowy o jakimś rozliczaniu się. Innym razem w prywatnym  albergue spałam sama. Wspaniała pani gospodyni, z którą przegadałyśmy  cały wieczór (chociaż ona nie znała angielskiego a ja hiszpańskiego),  nie tylko przyjęła mnie w bardzo zimny dzień do ciepłego pokoju ale  również nakarmiła rano pysznym śniadaniem. Zdarzyły mi się też bardziej  ekstremalny momenty, jak spanie na dziedzińcu opuszczonego kościoła.  Jednak doświadczenie, które najbardziej zostało w moim jestestwie, to  nocleg w noclegowni dla bezdomnych. Było zimo, ponieważ całą noc musiało  być otwarte okno z powodu zbyt dużej intensywności różnych zapachów.  Była zimna woda do mycia i ciepła herbata. Bycie tam jedną noc nie jest  doświadczeniem łatwym czy nawet po prostu ciekawym, nie jest do  opowiadania. Jest do przeżycia...... Polecam

Wpadł mi do serca ostatnio pomysł wyruszenia w drogę ale nieco w innym  kierunku niż Santiago. Takie Camino ale do Manopello. Pomysł, myślę  sobie całkiem niezły więc zaczęłam trochę o nim mówić. I nagle  usłyszałam komentarz: "No ok... ale to będzie dużo droższe niż Camino".  Zbaraniałam. Ten komentarz kompletnie mnie zaskoczył. Ja na Camino nie  miałam kasy. 

Marzyłam o Camino rzeczywiście kilka lat. Jednak z powodów różnorakich,  nie miałam możliwości odłożenia pieniędzy, tak aby w czasie drogi mieć  jakieś zabezpieczenie finansowe czy coś w tym stylu. Gdybym czekała na  taki moment, to myślę, że on by się nigdy nie wydarzył. Wydaje mi się,  że całkiem sporo ludzi jest w takiej sytuacji. Być może, też całkiem  sporo myśli sobie o tych wyruszających, że teraz nie wiadomo skąd mają  taką kasę, że mogą podróżować. Dlatego też piszę. Piszę o tym, że ja na  Camino nie miałam kasy - naprawdę.

Nie chcę teraz opisywać poszczególnych dni i jak w czasie Drogi  rozkładał się mój brak kasy ale napiszę o kilku ciekawych  doświadczeniach. Będąc w Drodze z wielu rzeczy można zrezygnować, wiele  ograniczyć. Jednak przy największych ograniczeniach trzeba gdzieś spać i  coś jeść.Dlatego też, chyba największe doświadczenie Opatrzności dla  mnie, objawiało się właśnie w tych sferach.

Noclegownia dla bezdomnych.
Na Camino jest wiele albergue - czyli miejsc, gdzie można zatrzymać się  na noc. Część z nich to miejsca prywatne, część gminne lub parafialne.  Często z ich statusem wiążą się warunki jakie w nich panują oraz cena  czy też "ofiara" tzw. donativo. Planując trasę wybierałam te najtańsze  opcje. Jednak gdyby miała za każdym razem płacić za nocleg to w życiu  nie starczyło by mi pieniędzy. I tu spotkało mnie kilka niespodzianek  czyt. znaków Bożej Opatrzności.
W kilku miejscach, w których spałam wprost usłyszałam, że mam nic nie  płacić. Do takich miejsc m.in. należało przypadkowo spotkane albergue,  gdzieś trochę dalej od drogi, w którym spało na 3 osoby. Tego dnia w  miasteczku było jakieś święto. Zostaliśmy zaproszeni do baru, ugoszczeni  i nie było mowy o jakimś rozliczaniu się. Innym razem w prywatnym  albergue spałam sama. Wspaniała pani gospodyni, z którą przegadałyśmy  cały wieczór (chociaż ona nie znała angielskiego a ja hiszpańskiego),  nie tylko przyjęła mnie w bardzo zimny dzień do ciepłego pokoju ale  również nakarmiła rano pysznym śniadaniem. Zdarzyły mi się też bardziej  ekstremalny momenty, jak spanie na dziedzińcu opuszczonego kościoła.  Jednak doświadczenie, które najbardziej zostało w moim jestestwie, to  nocleg w noclegowni dla bezdomnych. Było zimo, ponieważ całą noc musiało  być otwarte okno z powodu zbyt dużej intensywności różnych zapachów.  Była zimna woda do mycia i ciepła herbata. Bycie tam jedną noc nie jest  doświadczeniem łatwym czy nawet po prostu ciekawym, nie jest do  opowiadania. Jest do przeżycia...... Polecam



CAMINO #12 Jestem wolnym człowiekiem.
2019-12-28 14:59:20

Moje wyruszenie na Camino wydarzało się w czasie wielkich zmian w moim  życiu. Ostatni raz tak życiowe decyzje podejmowałam 15 lat wcześniej.  Dlatego też, kiedy pierwszy raz usiadłam przy Panu w nowej  rzeczywistości zadałam Mu pytanie: "Kim ja właściwie jestem?". Przez  tyle lat wydawało mi się to oczywiste a teraz to co stanowiło o mojej  tożsamości przez 15 lat  zatrzymało się.... W takich momentach wiem, że  na odpowiedź warto poczekać. Dlatego też czas Camino, był doskonałym  momentem na wsłuchiwanie się w nią. Zanim Dobry Bóg zaczął szeptać do mojego serca prawdę o tym, kim jestem,  najpierw uwolnił je od kilku zbędnych balastów. Później drążąc w  temacie próbowałam ubrać to w różne słowa. Może po prostu jestem  umiłowanym dzieckiem Boga - nie to nie to. A może moją tożsamością jest  bycie Jego Oblubienicą - no w sumie coś w tym jest ale to wciąż nie to. I  nagle grom spadł. Nie były to żadne niezwykłe okoliczności. Po prostu  jeden z dni Drogi. Cisza, góry, Ocean i bach: "JESTEŚ WOLNYM  CZŁOWIEKIEM". Najpierw w uszach zabrzmiało to zdanie. Później rozwijało  się to we mnie pięknym uzasadnieniem tej prawdy. Rzeczywiście wolność była dla mnie od zawsze najważniejszą wartością.  Coś jakby powiedzieć: "Jest wiara, nadzieja, miłość i wolność.". Można  powiedzieć też, że te trzy warunkują tą czwartą lub, że bez tej czwartej  nie ma tych trzech. Nie mniej, ona zawsze była dla mnie ważna. Sama nie  wiem dlaczego. Może to trochę te lata '80 i '90. Takie pokolenie ;). Może to trochę  rodzina, nazwisko i pochodzenie ;). Nie wiem. Wiem jednak, że  rzeczywiście od najmłodszych lat o to walczyłam. Na swój nastoletni  sposób (nastoletniego trzynastolatka), walczyłam z wykluczaniem  społecznym. Najczęściej walka odbywała się w szkole, kiedy nauczyciele  prześladowali dzieciaki z dysfunkcyjnych rodzin. Tak więc ja -  wolnościowiec - dawałam odpisywać lekcje, albo pisałam dwie klasówki  (swoją i wykluczanego dziecka), żeby nie było, że znowu się nie nauczył.  No cóż są różne sposoby walki z systemem. Później zwiewałam z lekcji  (ale o tym nie mogę za dużo mówić, bo moi rodzice wciąż nie wiedzą). W  nieco starszym, rzeczywiście nastoletnim wieku wydawało mi się, że  trochę już się ustabilizowałam ale wtedy przyszedł czas redagowania  szkolnej gazetki, która w swoim tytule zawierała słowo "wolna". To tak  pół żartem, pół serio. Jednak rzeczywiście w Drodze, co raz bardziej docierało do mnie jak  wolność, która jest dla mnie wartością mnie określa. Jak ważne dla mnie  jest, kiedy jestem wolnym człowiekiem. Kiedy coś robię dlatego, że  wybieram a nie dlatego że muszę. Kiedy tylko będąc wolną czuje się  szczęśliwa. Kiedy ograniczenia systemowe mnie duszą. Nie mówię tu, że  każdy system jest zły. Wydaje mi się jednak, że nie jest zły dopóki  trzyma się Ewangelii czyli tego, że to szabat jest dla człowieka a nie  człowiek dla szabatu. Odkrycie swojej tożsamości jest niezwykle ważne. Serio. Wiem kim jestem.  Jestem wolnym człowiekiem. To zmienia wszystko. Nie chodzi już o  uwalnianie się od lęków, czy stereotypów. Nie chodzi o jakieś  "wyluzowanie". To znacznie więcej i głębiej. Wiem kim  jestem. Jestem wolnym człowiekiem.

Moje wyruszenie na Camino wydarzało się w czasie wielkich zmian w moim  życiu. Ostatni raz tak życiowe decyzje podejmowałam 15 lat wcześniej.  Dlatego też, kiedy pierwszy raz usiadłam przy Panu w nowej  rzeczywistości zadałam Mu pytanie: "Kim ja właściwie jestem?". Przez  tyle lat wydawało mi się to oczywiste a teraz to co stanowiło o mojej  tożsamości przez 15 lat  zatrzymało się.... W takich momentach wiem, że  na odpowiedź warto poczekać. Dlatego też czas Camino, był doskonałym  momentem na wsłuchiwanie się w nią.

Zanim Dobry Bóg zaczął szeptać do mojego serca prawdę o tym, kim jestem,  najpierw uwolnił je od kilku zbędnych balastów. Później drążąc w  temacie próbowałam ubrać to w różne słowa. Może po prostu jestem  umiłowanym dzieckiem Boga - nie to nie to. A może moją tożsamością jest  bycie Jego Oblubienicą - no w sumie coś w tym jest ale to wciąż nie to. I  nagle grom spadł. Nie były to żadne niezwykłe okoliczności. Po prostu  jeden z dni Drogi. Cisza, góry, Ocean i bach: "JESTEŚ WOLNYM  CZŁOWIEKIEM". Najpierw w uszach zabrzmiało to zdanie. Później rozwijało  się to we mnie pięknym uzasadnieniem tej prawdy.

Rzeczywiście wolność była dla mnie od zawsze najważniejszą wartością.  Coś jakby powiedzieć: "Jest wiara, nadzieja, miłość i wolność.". Można  powiedzieć też, że te trzy warunkują tą czwartą lub, że bez tej czwartej  nie ma tych trzech. Nie mniej, ona zawsze była dla mnie ważna. Sama nie  wiem dlaczego.

Może to trochę te lata '80 i '90. Takie pokolenie ;). Może to trochę  rodzina, nazwisko i pochodzenie ;). Nie wiem. Wiem jednak, że  rzeczywiście od najmłodszych lat o to walczyłam. Na swój nastoletni  sposób (nastoletniego trzynastolatka), walczyłam z wykluczaniem  społecznym. Najczęściej walka odbywała się w szkole, kiedy nauczyciele  prześladowali dzieciaki z dysfunkcyjnych rodzin. Tak więc ja -  wolnościowiec - dawałam odpisywać lekcje, albo pisałam dwie klasówki  (swoją i wykluczanego dziecka), żeby nie było, że znowu się nie nauczył.  No cóż są różne sposoby walki z systemem. Później zwiewałam z lekcji  (ale o tym nie mogę za dużo mówić, bo moi rodzice wciąż nie wiedzą). W  nieco starszym, rzeczywiście nastoletnim wieku wydawało mi się, że  trochę już się ustabilizowałam ale wtedy przyszedł czas redagowania  szkolnej gazetki, która w swoim tytule zawierała słowo "wolna". To tak  pół żartem, pół serio.

Jednak rzeczywiście w Drodze, co raz bardziej docierało do mnie jak  wolność, która jest dla mnie wartością mnie określa. Jak ważne dla mnie  jest, kiedy jestem wolnym człowiekiem. Kiedy coś robię dlatego, że  wybieram a nie dlatego że muszę. Kiedy tylko będąc wolną czuje się  szczęśliwa. Kiedy ograniczenia systemowe mnie duszą. Nie mówię tu, że  każdy system jest zły. Wydaje mi się jednak, że nie jest zły dopóki  trzyma się Ewangelii czyli tego, że to szabat jest dla człowieka a nie  człowiek dla szabatu.

Odkrycie swojej tożsamości jest niezwykle ważne. Serio. Wiem kim jestem.  Jestem wolnym człowiekiem. To zmienia wszystko. Nie chodzi już o  uwalnianie się od lęków, czy stereotypów. Nie chodzi o jakieś  "wyluzowanie". To znacznie więcej i głębiej.

Wiem kim  jestem. Jestem wolnym człowiekiem.

CAMINO #11 I am FREE.
2019-12-18 22:22:16

Po tygodniu wędrówki pierwsze zmęczenie zaczęło dawać się we znaki. I  to właśnie dzięki niemu Dobry Bóg zaczął otwierać mi oczy na  najważniejszą dla mnie zmianę jaka miała się we mnie dokonać. Ale po  kolei.... Po wieczornej Eucharystii (zawsze te momenty  szczególnie mnie wzruszały ale o tym jeszcze napiszę), po szalonym  przeskakiwaniu trzy metrowych fal, przyszedł czas na wieczorne  przesiadywanie. "Przesiadywanie" - chyba inaczej nie mogę tego nazwać.  To były jedne z moich ulubionych wieczorów, kiedy siadałam z tymi  kilkoma nowo poznanymi przyjaciółmi. W drodze spotkałam wielu ludzi, z  wieloma rozmawiałam i wiele tych rozmów było naprawdę takie "wow" ale  tylko z tymi kilkoma osobami, było mi jakoś tak - dobrze spędzać czas.  Tak więc, przesiedzieliśmy razem kilka wieczorów. Jakaś bagietka  (Hiszpanie do wszystkiego jedzą bagietki), humus, owoce, wino. Trochę  gadaliśmy, trochę milczeliśmy, trochę Józef grał na mini gitarze - nie  mylić z ukulele. (Chłopak specjalnie na Camino zrobił sobie gitarę,  tylko taką mini.) Podczas jednej z taki rozmów próbowałam zastanowić się  nad kolejnym dnie. W całej grupie tylko ja miałam z tym problem. Jechać  czy iść. Być herosem i przekraczać siebie, czy wyluzować i popływać w  Oceanie. Reszta po prostu szła a jak już nie chciała iść, to nie szła. A  ja, chociaż i tak już nieco stonowałam, to wciąż jakiś mini zarys  planów próbowałam zrobić. I wtedy Mari powiedziała zdanie, które stało  się mottem naszego Camino a dla mnie nie tylko Camino… YOU ARE FREE.  JUST GO. Te kilka słów Mari mówiła trochę z luzem,  trochę ze śmiechem. Dla mnie to było proroctwo. Jestem wolna. Mogę iść,  mogę jechać autobusem. Mogę dziś spać na plaży. Mogę przejść 5 km albo  50. To jak będzie wyglądał mój dzień zależy tylko ode mnie. Nie od jakiś  przewodników, rad innych pielgrzymów, czy nie wiem czego jeszcze. Te  kilka słów zrobiło coś w moim środku. Dziś wiem, że to był początek  mojego daru Camino. Dobry Bóg podprowadzał mnie do niego małymi krokami.  Zdejmował łuski z moich oczu po woli (najpierw błoto, nałożenie błota  na oczy itd. - kojarzycie tą opowieść z Ewangelii?). Te kilka słów rozpoczęło proces uwalniania..... Ja naprawdę nic nie muszę..... Jestem wolna.... Jest taka niezwykła piosenka Agnieszki Musiał: Wolnym tempem - polecam. " I założę buty nowe Które będą mnie prowadzić do odkrycia w sobie samej Moich nieodkrytych granic Wolnym tempem, naturalnym Znanym tylko moje głowie Będę śpiewać to co kocham Czy posłuchasz co opowiem? Ja jestem wolna"

Po tygodniu wędrówki pierwsze zmęczenie zaczęło dawać się we znaki. I  to właśnie dzięki niemu Dobry Bóg zaczął otwierać mi oczy na  najważniejszą dla mnie zmianę jaka miała się we mnie dokonać. Ale po  kolei....

Po wieczornej Eucharystii (zawsze te momenty  szczególnie mnie wzruszały ale o tym jeszcze napiszę), po szalonym  przeskakiwaniu trzy metrowych fal, przyszedł czas na wieczorne  przesiadywanie. "Przesiadywanie" - chyba inaczej nie mogę tego nazwać.  To były jedne z moich ulubionych wieczorów, kiedy siadałam z tymi  kilkoma nowo poznanymi przyjaciółmi. W drodze spotkałam wielu ludzi, z  wieloma rozmawiałam i wiele tych rozmów było naprawdę takie "wow" ale  tylko z tymi kilkoma osobami, było mi jakoś tak - dobrze spędzać czas.  Tak więc, przesiedzieliśmy razem kilka wieczorów. Jakaś bagietka  (Hiszpanie do wszystkiego jedzą bagietki), humus, owoce, wino. Trochę  gadaliśmy, trochę milczeliśmy, trochę Józef grał na mini gitarze - nie  mylić z ukulele. (Chłopak specjalnie na Camino zrobił sobie gitarę,  tylko taką mini.) Podczas jednej z taki rozmów próbowałam zastanowić się  nad kolejnym dnie. W całej grupie tylko ja miałam z tym problem. Jechać  czy iść. Być herosem i przekraczać siebie, czy wyluzować i popływać w  Oceanie. Reszta po prostu szła a jak już nie chciała iść, to nie szła. A  ja, chociaż i tak już nieco stonowałam, to wciąż jakiś mini zarys  planów próbowałam zrobić. I wtedy Mari powiedziała zdanie, które stało  się mottem naszego Camino a dla mnie nie tylko Camino… YOU ARE FREE.  JUST GO.

Te kilka słów Mari mówiła trochę z luzem,  trochę ze śmiechem. Dla mnie to było proroctwo. Jestem wolna. Mogę iść,  mogę jechać autobusem. Mogę dziś spać na plaży. Mogę przejść 5 km albo  50. To jak będzie wyglądał mój dzień zależy tylko ode mnie. Nie od jakiś  przewodników, rad innych pielgrzymów, czy nie wiem czego jeszcze.

Te  kilka słów zrobiło coś w moim środku. Dziś wiem, że to był początek  mojego daru Camino. Dobry Bóg podprowadzał mnie do niego małymi krokami.  Zdejmował łuski z moich oczu po woli (najpierw błoto, nałożenie błota  na oczy itd. - kojarzycie tą opowieść z Ewangelii?).

Te kilka słów rozpoczęło proces uwalniania..... Ja naprawdę nic nie muszę..... Jestem wolna....

Jest taka niezwykła piosenka Agnieszki Musiał: Wolnym tempem - polecam.

" I założę buty nowe

Które będą mnie prowadzić do odkrycia w sobie samej

Moich nieodkrytych granic

Wolnym tempem, naturalnym

Znanym tylko moje głowie

Będę śpiewać to co kocham

Czy posłuchasz co opowiem?

Ja jestem wolna"

CAMINO #10 Dla mojego Boga.
2019-12-08 00:21:58

Po kilku dniach wędrówki zdecydowanie znalazłam już swój rytm. Wstawałam  dość wcześnie w porównaniu z innymi (wbrew temu co słyszałam, na moim  Camino przed 7 rzadko kto się wygrzebywał ze śpiwora). Wypijałam kawę i  zjadałam małego rogalika. Wychodziłam grubo przed innymi, bo  wiedziałam, że chcę iść po woli i spokojnie. Kiedy zatrzymywałam się po  godzinie marszu na prawdziwe śniadanie, mijali mnie towarzyszę z noclegu i  tak o to, mogła spokojnie iść dalej spotykając naprawdę niewiele osób. Tego dnia wychodząc z Orio i zmierzając do przepięknego miasteczka Debe  pierwszy raz umówiłam się na spotkanie z "moją" ekipą. Od tej pory  spotykaliśmy się dość często. Zupełnie tylko nie wiem, kiedy i jak w  którymś momencie zaczęli się rozpływać i zniknęli. Tak to już na Camino  jest. Wśród tej ekipy była Maria z Brazylii, Hana - Czeszka z Londynu,  Józef z Portugalii, Kristen z Danii. W różnych miejscach mijałam się z  różnymi osobami. Na kilku noclegach spotkałam się ze wspaniałą parą  przyjaciół z Australii. Zachwycili mnie swoją prostotą, no i wiekiem -  oboje mieli 75 lat. Mnóstwo spotkań zostało w mojej pamięci. Bardzo  ważna była dla mnie wolność i akceptacja jaka jest na Camino. Nikt nie  krytykuje Cię za nic. Jesteś wolny. Czy chcesz iść kilometr czy sto -  twoja sprawa. Nie ma znaczenia w jakiego Boga wierzysz, jakim mówisz  językiem i jakie poglądy wyznajesz. Każdy jest otwarty na każdego. Taka  jest specyfika Camino. Dla mnie było to niezwykle otwierające. Spuściłam  trochę powietrza z mojego wiecznie napompowanego balonika tego, jaka  powinnam być. W jednej z rozmów Hana mówiła, że jest jej czasem trudno kondycyjnie z  powodu kręgosłupa. Włączyłam się do rozmowy mówiąc, że ja sama nie  wierzę, że daje radę maszerować tyle kilometrów z tym plecakiem. Dodałam  też, że co dziennie rano dziękuję Bogu, bo ode mnie (z moich sił) jest  tylko jeden kilometr, reszta jest od Boga. Niestety pod wpływem  zmęczenia pomyliłam się w angielskich słówkach używając "for" zamiast  "from". Z mojej odpowiedzi wynikało, że jeden kilometr każdego dnia jest  dla mnie a reszta dla Boga. Następnego dnia Hana mówi do mnie, że tak  myślała o tym, co mówiłam. Odnosząc się do tego, ona życzy mi, żeby na  koniec Camino jeden kilometr był dla mojego Boga a reszta dla mnie.  Kiedy to usłyszałam w mojej głowie pojawiła się przestrzeń na  ewangelizację. Hana była zdeklarowaną ateistką. Więc już sobie układałam  jak to jej powiem o wielkiej i bezwarunkowej miłości Jezusa. Jak jej  pokaże jakie to jest piękne i w ogóle. I zaczęłam. Mówię: "Wiesz, ja nie  mam z tym problemu. Dla mnie to jest taki...". Tu zawahałam się  szukając odpowiedniego słowa. Na co Hana dopowiedziała: "Balans". Ja  mówię: "Tak, balans". Hana powiedziała tylko: "Acha". I rozmowa była  skończona. Poczułam jak ktoś przykłada igłę do mojego balonika pychy  nawracania. Balonik pękł. A mi naprawdę chciało się śmiać z samej  siebie.

Po kilku dniach wędrówki zdecydowanie znalazłam już swój rytm. Wstawałam  dość wcześnie w porównaniu z innymi (wbrew temu co słyszałam, na moim  Camino przed 7 rzadko kto się wygrzebywał ze śpiwora). Wypijałam kawę i  zjadałam małego rogalika. Wychodziłam grubo przed innymi, bo  wiedziałam, że chcę iść po woli i spokojnie. Kiedy zatrzymywałam się po  godzinie marszu na prawdziwe śniadanie, mijali mnie towarzyszę z noclegu i  tak o to, mogła spokojnie iść dalej spotykając naprawdę niewiele osób.

Tego dnia wychodząc z Orio i zmierzając do przepięknego miasteczka Debe  pierwszy raz umówiłam się na spotkanie z "moją" ekipą. Od tej pory  spotykaliśmy się dość często. Zupełnie tylko nie wiem, kiedy i jak w  którymś momencie zaczęli się rozpływać i zniknęli. Tak to już na Camino  jest. Wśród tej ekipy była Maria z Brazylii, Hana - Czeszka z Londynu,  Józef z Portugalii, Kristen z Danii. W różnych miejscach mijałam się z  różnymi osobami. Na kilku noclegach spotkałam się ze wspaniałą parą  przyjaciół z Australii. Zachwycili mnie swoją prostotą, no i wiekiem -  oboje mieli 75 lat. Mnóstwo spotkań zostało w mojej pamięci. Bardzo  ważna była dla mnie wolność i akceptacja jaka jest na Camino. Nikt nie  krytykuje Cię za nic. Jesteś wolny. Czy chcesz iść kilometr czy sto -  twoja sprawa. Nie ma znaczenia w jakiego Boga wierzysz, jakim mówisz  językiem i jakie poglądy wyznajesz. Każdy jest otwarty na każdego. Taka  jest specyfika Camino. Dla mnie było to niezwykle otwierające. Spuściłam  trochę powietrza z mojego wiecznie napompowanego balonika tego, jaka  powinnam być.

W jednej z rozmów Hana mówiła, że jest jej czasem trudno kondycyjnie z  powodu kręgosłupa. Włączyłam się do rozmowy mówiąc, że ja sama nie  wierzę, że daje radę maszerować tyle kilometrów z tym plecakiem. Dodałam  też, że co dziennie rano dziękuję Bogu, bo ode mnie (z moich sił) jest  tylko jeden kilometr, reszta jest od Boga. Niestety pod wpływem  zmęczenia pomyliłam się w angielskich słówkach używając "for" zamiast  "from". Z mojej odpowiedzi wynikało, że jeden kilometr każdego dnia jest  dla mnie a reszta dla Boga. Następnego dnia Hana mówi do mnie, że tak  myślała o tym, co mówiłam. Odnosząc się do tego, ona życzy mi, żeby na  koniec Camino jeden kilometr był dla mojego Boga a reszta dla mnie.  Kiedy to usłyszałam w mojej głowie pojawiła się przestrzeń na  ewangelizację. Hana była zdeklarowaną ateistką. Więc już sobie układałam  jak to jej powiem o wielkiej i bezwarunkowej miłości Jezusa. Jak jej  pokaże jakie to jest piękne i w ogóle. I zaczęłam. Mówię: "Wiesz, ja nie  mam z tym problemu. Dla mnie to jest taki...". Tu zawahałam się  szukając odpowiedniego słowa. Na co Hana dopowiedziała: "Balans". Ja  mówię: "Tak, balans". Hana powiedziała tylko: "Acha". I rozmowa była  skończona. Poczułam jak ktoś przykłada igłę do mojego balonika pychy  nawracania. Balonik pękł. A mi naprawdę chciało się śmiać z samej  siebie.

CAMINO #09 Życie pełne niespodzienek.
2019-08-26 10:33:23

Kiedy wraz ze wschodem słońca, zasiadłam nad Oceanem żeby zjeść mój  pierwszy posiłek, podjęłam decyzję, że przestaje się śpieszyć. Zupełnie  nie wiem po co robiłam to do tej pory. Tego ranka obiecałam sobie, że  bardziej skupie się na drodze niż na celu (czyli dochodzeniu do  kolejnych miast). Wszystko dokoła było tak piękne. Postanowiłam ulec  temu urokowi zamiast stresować się czy oby na pewno starczy dla mnie  miejsca w kolejnych schroniskach. Tak, tak to były podrygi uwalnianego  serca. Póki co tyle w temacie, bo będzie on się rozwijał w Drodze niczym  serial sensacyjny.

Kiedy wraz ze wschodem słońca, zasiadłam nad Oceanem żeby zjeść mój  pierwszy posiłek, podjęłam decyzję, że przestaje się śpieszyć. Zupełnie  nie wiem po co robiłam to do tej pory. Tego ranka obiecałam sobie, że  bardziej skupie się na drodze niż na celu (czyli dochodzeniu do  kolejnych miast). Wszystko dokoła było tak piękne. Postanowiłam ulec  temu urokowi zamiast stresować się czy oby na pewno starczy dla mnie  miejsca w kolejnych schroniskach. Tak, tak to były podrygi uwalnianego  serca. Póki co tyle w temacie, bo będzie on się rozwijał w Drodze niczym  serial sensacyjny.

Informacja dotycząca prawa autorskich: Wszelka prezentowana tu zawartość podkastu jest własnością jego autora

Wyszukiwanie

Kategorie