Praskie Audiohistorie

Praskie Audiohistorie.
Podcast Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi.

Przez cały rok, w każdy wtorek, nadamy nowy odcinek podcastu “Praskie Audiohistorie”.
Będziemy mówić o historii i współczesności prawobrzeżnej Warszawy.
Posłuchasz wspomnień najstarszych prażan, z nagrań zgromadzonych w naszym muzealnym archiwum, dowiesz się, o czym i jak robimy wystawy.
Zdradzimy, czego kuratorzy nie pokazali na wystawie - do jakich materiałów dotarliśmy opracowując wybrany temat.
Czasem coś przeczytamy, coś dopowiemy, coś przypomnimy…
Żyj z nami dawnym i dzisiejszym życiem warszawskiej Pragi. Szukaj nas na muzeumpragi.pl, na kanałach Spotify, Google Podcasts i Apple Podcasts oraz na muzealnym Facebooku.

Podcast nagrywa Anna Mizikowska, kustosz Muzeum Warszawskiej Pragi

Partnerem Projektu jest Totalizator Sportowy. Jubileusz 65 Lat Totalizatora Sportowego.

Kategorie:
Historia

Odcinki od najnowszych:

Praskie Audiohistorie e25 Sensorycznie
2021-06-15 14:27:24

Anna Mizikowska: Od czasu do czasu w Muzeum Pragi proponujemy Państwu poznawanie prawobrzeżnej Warszawy poprzez zmysły: słuchu, dotyku, wzroku i węchu. W 2019 roku Karolina Jusińska zaprosiła Państwa na swoją wystawę „Praga sensorycznie” adresowaną głównie do rodzin z dziećmi i życzliwie przyjętą… Dziś Karolina opowie Państwu o jednym z symboli Pragi i zaproponuje kilka ćwiczeń z sensoryki, do wykonania - przez dzieci, ale i przez dorosłych - w konkretnym miejscu. Na przykład w czasie spaceru. Karolina Jusińska: Ta praska audiohistoria to próba opowiedzenia o mieście w sposób uważny, bez pośpiechu. Kiedy ostatnio mogliście sobie na coś takiego pozwolić? Bosą stopą, gołym okiem, wyostrzcie słuch, węch i na własną rękę zwiedzajcie sensorycznie warszawską Pragę. Zacznę od mojego ulubionego miejsca na Pradze, które budziło mój podziw kiedy byłam dzieckiem. Miejsce, o którym Wam dzisiaj opowiem, jest bardzo charakterystyczne, to miejsce z historią. Warszawska Katedra Metropolitalna św. Marii Magdaleny, czyli po prostu Cerkiew Św. Marii Magdaleny - perła architektury prawosławnej. Zbudowano ją kiedy Warszawa znajdowała się pod zaborem rosyjskim, w drugiej połowie XIX wieku, , wg projektu Mikołaja Syczewa, u zbiegu głównych ulic Pragi – dawnej Aleksandrowskiej (nazwanej na cześć cara Aleksandra II Romanowa i ul. Targowej. Jaka Aleksandrowska wiele i wielu z Was zapyta? Chodzi o dzisiejszą al. Solidarności. Zbiegiem lat zmieniała nazwę na Zygmuntowską, al. gen. K. Świerczewskiego, by na początku lat 90. przyjąć już dobrze Wam znaną nazwę al. Solidarności. Upamiętnia ona NSZZ „Solidarność”, stąd nazwa alei pisana jest w cudzysłowie. Wracając do cerkwi. Bliskość legendarnego Dworca Petersburskiego końcowej stacji Kolei Warszawsko-Petersburskiej i stacjonującego tutaj wojska rosyjskiego sprawiła, iż cerkiew stała się centrum życia religijnego społeczności prawosławnej w tej części miasta. Cerkiew założona została na planie krzyża greckiego orientowanego ołtarzem na wschód. Była pierwszą samodzielnie stojącą prawosławną świątynią Warszawy. Odwiedzający Warszawę w 1876 r. Fritz Wernicki napisał: „Do najpiękniejszych należy tylko jedyny oryginalny Kościół grecki, który znajduje się na Pradze pośród zieleni parkowej prawobrzeżnej Warszawy. W nim dopiero możemy nasycić oko najczystszym, najprawdziwszym, najpiękniejszym stylem bizantyjsko-rosyjskim”. Jeśli macie ochotę zobaczyć cerkiew, lub znajdziecie chwilę, by się obok niej zatrzymać, to mam dla Was małe ćwiczenie. Proszę Was o wysłuchanie zasad ćwiczenia, które dla Was przygotowaliśmy. Jeśli jesteście w pobliżu świątyni zadbajcie o swoje bezpieczeństwo i upewnijcie się, że nie stoicie na ścieżce rowerowej lub w zbyt bliskiej odległości od przystanku autobusowego. Stojąc frontalnie do wejścia głównego świątyni spróbujcie objąć wzrokiem cały budynek. W takiej pozycji w tym właśnie miejscu zamknijcie oczy i wsłuchajcie się w dźwięki miasta, które otaczają budowlę aurą miejskiego pośpiechu. Poczujcie ciężar swojego ciała i skierujcie go w dół. Zakotwiczcie się w tym miejscu tak mocno jak od niemal 150 lat trwa tutaj praska cierkiew. Odpowiedzcie sobie wewnętrznie na pytania. Co w tej chwili słyszycie? Czy potraficie odróżnić i nazwać dźwięki dochodzące do Was? Dajcie sobie czas na takie działania. Spróbujcie odszukać dźwięki, które wydają drzewa otaczające świątynię. Skupcie się tylko na tym. Czy jesteście w stanie wyłączyć inne odgłosy dochodzące z zewnątrz Was? Poświęćcie temu zadaniu chwilę czasu. Otwórzcie oczy. Jak się czuliście podczas tego ćwiczenia? Stojąc w tym samym miejscu, skierujcie oczy na wejście główne cerkwi. Rysujcie wzrokiem (od dołu ku górze) linie, tak jakbyście chcieli odrysować ręką każdy detal tego miejsca. Proste kreski, łuki, wzory. Czy kiedykolwiek patrzyliście na ten budynek tak szczegółowo? Teraz pokierujcie wzrok na szczyt budynku, wybierzcie jeden z położonych w najwyższym miejscu greckich krzyży, które wieńczą każdą z pięciu kopuły cerkwi. Kopuły te, zwane są cebulami. Kopuły są symbolem nieba, Boga i świętych. Pięć kopuł praskiej świątyni oznacza Chrystusa i czterech ewangelistów. Skierujcie swój wzrok z krzyży na najbliższy przedmiot czy detal umieszczony w pobliżu wejścia do soboru. Ciekawa jestem co wybraliście? Możecie powtórzyć to ćwiczenie kilka razy. Za każdym razem zmieńcie obiekt, na który patrzycie, pamiętając o zasadzie: raz patrzycie na punkt będący daleko lub wysoko, by później spojrzeć na coś, co jest bliżej Was. To świetne ćwiczenie dla oczu i doskonały sposób, by uważniej przyjrzeć się temu niememu świadkowi historii. Dostrzegliście dzwony? Z pierwszym dzwonami wiąże się ciekawa historia. Pod koniec II wojny światowej Niemcy postanowili je wykorzystać do produkcji pocisków. Dzwony okazały się tak duże i ciężkie, że aby je zdjąć, pocięto je na mniejsze fragmenty. Jednak surowiec z jakiego zostały odlane dzwony nie spełnił oczekiwań Niemców. Po wojnie zostały pospawane i postawiono je przed cerkwią. Jeśli nie będziecie mieć okazji, by zobaczyć wnętrze cerkwi to mam dla Was bardzo dobrą wiadomość. Na stronie Parafii www.katedra.org.pl można odbyć wirtualny spacer po świątyni. Bardzo, bardzo polecam. Budynek dzieli się na górną i dolną kaplicę. W tej dolnej części znajduje się wyposażenie z Soboru Aleksandra Newskiego, który mieścił się od 1912 r. na placu Saskich. Został rozebrany w latach dwudziestych XX wieku. Główną ikoną tej kaplicy jest podarowana przez mnichów z Athos kopia Iwerskiej Ikony Matki Bożej. To jedna z najbardziej znanych i czczonych ikon w Kościele prawosławnym. Na uwagę zasługuje wystrój wnętrza cerkwi, szczególnie trzyrzędowy, pozłacany ikonostas, czyli ozdobna, pokryta ikonami ściana, znajdująca się między miejscem ołtarzowym a nawą. Zachował się on niemal w niezmienionej formie. Uwagę zwracają również freski autorstwa Siergieja Winogronowa I to już wszystko na dziś…
Anna Mizikowska: Od czasu do czasu w Muzeum Pragi proponujemy Państwu poznawanie prawobrzeżnej Warszawy poprzez zmysły: słuchu, dotyku, wzroku i węchu.
W 2019 roku Karolina Jusińska zaprosiła Państwa na swoją wystawę „Praga sensorycznie” adresowaną głównie do rodzin z dziećmi i życzliwie przyjętą…
Dziś Karolina opowie Państwu o jednym z symboli Pragi i zaproponuje kilka ćwiczeń z sensoryki, do wykonania - przez dzieci, ale i przez dorosłych - w konkretnym miejscu. Na przykład w czasie spaceru.

Karolina Jusińska: Ta praska audiohistoria to próba opowiedzenia o mieście w sposób uważny, bez pośpiechu. Kiedy ostatnio mogliście sobie na coś takiego pozwolić?
Bosą stopą, gołym okiem, wyostrzcie słuch, węch i na własną rękę zwiedzajcie sensorycznie warszawską Pragę.
Zacznę od mojego ulubionego miejsca na Pradze, które budziło mój podziw kiedy byłam dzieckiem.
Miejsce, o którym Wam dzisiaj opowiem, jest bardzo charakterystyczne, to miejsce z historią.
Warszawska Katedra Metropolitalna św. Marii Magdaleny, czyli po prostu Cerkiew Św. Marii Magdaleny - perła architektury prawosławnej.
Zbudowano ją kiedy Warszawa znajdowała się pod zaborem rosyjskim, w drugiej połowie XIX wieku, , wg projektu Mikołaja Syczewa, u zbiegu głównych ulic Pragi – dawnej Aleksandrowskiej (nazwanej na cześć cara Aleksandra II Romanowa i ul. Targowej. Jaka Aleksandrowska wiele i wielu z Was zapyta? Chodzi o dzisiejszą al. Solidarności. Zbiegiem lat zmieniała nazwę na Zygmuntowską, al. gen. K. Świerczewskiego, by na początku lat 90. przyjąć już dobrze Wam znaną nazwę al. Solidarności. Upamiętnia ona NSZZ „Solidarność”, stąd nazwa alei pisana jest w cudzysłowie.
Wracając do cerkwi. Bliskość legendarnego Dworca Petersburskiego końcowej stacji Kolei Warszawsko-Petersburskiej i stacjonującego tutaj wojska rosyjskiego sprawiła, iż cerkiew stała się centrum życia religijnego społeczności prawosławnej w tej części miasta.
Cerkiew założona została na planie krzyża greckiego orientowanego ołtarzem na wschód. Była pierwszą samodzielnie stojącą prawosławną świątynią Warszawy. Odwiedzający Warszawę w 1876 r. Fritz Wernicki napisał: „Do najpiękniejszych należy tylko jedyny oryginalny Kościół grecki, który znajduje się na Pradze pośród zieleni parkowej prawobrzeżnej Warszawy. W nim dopiero możemy nasycić oko najczystszym, najprawdziwszym, najpiękniejszym stylem bizantyjsko-rosyjskim”.
Jeśli macie ochotę zobaczyć cerkiew, lub znajdziecie chwilę, by się obok niej zatrzymać, to mam dla Was małe ćwiczenie.
Proszę Was o wysłuchanie zasad ćwiczenia, które dla Was przygotowaliśmy. Jeśli jesteście w pobliżu świątyni zadbajcie o swoje bezpieczeństwo i upewnijcie się, że nie stoicie na ścieżce rowerowej lub w zbyt bliskiej odległości od przystanku autobusowego.
Stojąc frontalnie do wejścia głównego świątyni spróbujcie objąć wzrokiem cały budynek. W takiej pozycji w tym właśnie miejscu zamknijcie oczy i wsłuchajcie się w dźwięki miasta, które otaczają budowlę aurą miejskiego pośpiechu.
Poczujcie ciężar swojego ciała i skierujcie go w dół. Zakotwiczcie się w tym miejscu tak mocno jak od niemal 150 lat trwa tutaj praska cierkiew.
Odpowiedzcie sobie wewnętrznie na pytania. Co w tej chwili słyszycie? Czy potraficie odróżnić i nazwać dźwięki dochodzące do Was? Dajcie sobie czas na takie działania. Spróbujcie odszukać dźwięki, które wydają drzewa otaczające świątynię. Skupcie się tylko na tym. Czy jesteście w stanie wyłączyć inne odgłosy dochodzące z zewnątrz Was?
Poświęćcie temu zadaniu chwilę czasu.
Otwórzcie oczy. Jak się czuliście podczas tego ćwiczenia?
Stojąc w tym samym miejscu, skierujcie oczy na wejście główne cerkwi. Rysujcie wzrokiem (od dołu ku górze) linie, tak jakbyście chcieli odrysować ręką każdy detal tego miejsca. Proste kreski, łuki, wzory. Czy kiedykolwiek patrzyliście na ten budynek tak szczegółowo?

Teraz pokierujcie wzrok na szczyt budynku, wybierzcie jeden z położonych w najwyższym miejscu greckich krzyży, które wieńczą każdą z pięciu kopuły cerkwi. Kopuły te, zwane są cebulami. Kopuły są symbolem nieba, Boga i świętych. Pięć kopuł praskiej świątyni oznacza Chrystusa i czterech ewangelistów.
Skierujcie swój wzrok z krzyży na najbliższy przedmiot czy detal umieszczony w pobliżu wejścia do soboru.
Ciekawa jestem co wybraliście?
Możecie powtórzyć to ćwiczenie kilka razy. Za każdym razem zmieńcie obiekt, na który patrzycie, pamiętając o zasadzie: raz patrzycie na punkt będący daleko lub wysoko, by później spojrzeć na coś, co jest bliżej Was. To świetne ćwiczenie dla oczu i doskonały sposób, by uważniej przyjrzeć się temu niememu świadkowi historii.
Dostrzegliście dzwony? Z pierwszym dzwonami wiąże się ciekawa historia. Pod koniec II wojny światowej Niemcy postanowili je wykorzystać do produkcji pocisków. Dzwony okazały się tak duże i ciężkie, że aby je zdjąć, pocięto je na mniejsze fragmenty. Jednak surowiec z jakiego zostały odlane dzwony nie spełnił oczekiwań Niemców. Po wojnie zostały pospawane i postawiono je przed cerkwią.
Jeśli nie będziecie mieć okazji, by zobaczyć wnętrze cerkwi to mam dla Was bardzo dobrą wiadomość. Na stronie Parafii www.katedra.org.pl można odbyć wirtualny spacer po świątyni. Bardzo, bardzo polecam.
Budynek dzieli się na górną i dolną kaplicę. W tej dolnej części znajduje się wyposażenie z Soboru Aleksandra Newskiego, który mieścił się od 1912 r. na placu Saskich. Został rozebrany w latach dwudziestych XX wieku.
Główną ikoną tej kaplicy jest podarowana przez mnichów z Athos kopia Iwerskiej Ikony Matki Bożej. To jedna z najbardziej znanych i czczonych ikon w Kościele prawosławnym.
Na uwagę zasługuje wystrój wnętrza cerkwi, szczególnie trzyrzędowy, pozłacany ikonostas, czyli ozdobna, pokryta ikonami ściana, znajdująca się między miejscem ołtarzowym a nawą. Zachował się on niemal w niezmienionej formie. Uwagę zwracają również freski autorstwa Siergieja Winogronowa
I to już wszystko na dziś…

Praskie Audiohistorie e24 Bazar
2021-06-08 16:15:12

Anna Mizikowska: Dziś zapraszam Państwa do siedziby Muzeum Pragi na nowe słuchowisko ze zbiorów Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi. „Bazar Różyckiego Tam było wszystko”! [muzyka], [okrzyki przekupek], [szum bazaru] Małgorzata Majewska: - Wszystko można było dostać na Różyckim. I na kila i na metry, i na wagę, i na na łokcie, na wszystko. Nawet dziadka z babcią można było kupić… Joanna Mazurek: - Mówiło się Bazar Różyckiego na Pradze się mówiło, Dworzec Wileński wiadomo, że na Pradze, ZOO na Pradze, Kościół św. Floriana na Pradze, Szpital Przemienia na… znaczy tak się łączyło, jak ludzie… Magdalena Michalska: - Życie toczyło się na Pradze, Bazar Różyckiego, ten słynny, to było w ogóle miejsce marzeń, gdzie wszystko mogło dostać, wszystko można było zjeść, gdzie byli ludzie życzliwi, jedni drugim pomagali. A co to właściwie to był bazar, to jest właściwie centrum Pragi mieściło się na Bazarze Różyckiego. Tam wszystko było. I charakter miał specjalny ten bazar. Elżbieta Strzemińska: - To było okno na świat Pragi. Tam było wszystko. Kunegunda Sanir: - Naprawdę był magnesem przyciągającym tu wszystkich. Przez dziesiątki lat z powodu tego bazaru ludzie tu przyjeżdżali. Anna Mizikowska: 60 minut nagranych wspomnień prażan, godzinna wizyta na bazarze w czasach jego świetności… W ulicznym hałasie, przerywanym okrzykami przekupek, w gwarze targujących się klientów można usłyszeć niejedną historię. Na przykład tę: Andrzej Nowakowski: Były różne epizody takie, powiedzmy... Jak naloty organizowane przez Milicję na Bazar Różyckiego. Pamiętam jeden z takich, przychodziłem akurat tą ulicą Brzeską. To to, to co jedni milicjanci zabierali ze straganu - wtedy były te owoce cytrusowe na przykład - przenosili na samochody ciężarowe, żeby to niby do domu dziecka czy coś… To głównie widać było, jak z tych różnych skrzynek ci pozostali kradli, co mogli, po kieszeniach upychali sobie pomarańcze, banany, cytryny… I tak wyglądała, że tak powiem, rzeczywistość likwidowania spekulacji, bo tak to się nazywało wtedy… Prażanie i ich bazar… Pani kryjąca się pod pseudonimem Kunegunda Sanir zapamiętała stoisko: Kunegunda Sanir: Tam były wiklinowe rzeczy i tam też, pamiętam, ci właściciele to przez wiele, wiele lat mieli te stoiska z wikliną, z koszykami różnymi, z donicami, na kwiaty, ceramiczne takie rzeczy, do domu i na działki, i konewki były i szlaufy… Okazuje się, że w naszych zbiorach mamy nagranie Pani Ryszardy Zielińskiej, której babcia była właścicielką tego lub takiego samego stoiska: Ryszarda Zielińska: Babcia była przedsiębiorczą, handlową osobą… Miała różne interesy, rozliczne. Właśnie mówię, na bazarze Różyckiego, z tą wikliną, to było olbrzymie stoisko. Miała trzech synów, musiała jakoś ich trzymać w ryzach, bo to byli chuligani nie z tej ziemi… Mamy nawet bardzo zniszczone zdjęcie, na którym widać babcię pani Ryszardy w jej królestwie… Kunegunda Sanir wspomina też inną kupcową: Kunegunda Sanir: Chodziłam do tej pani od bardzo wielu lat. Bliżej Brzeskiej to było. Miała taką skrzynię wielką. I najpierw ona miała to tą skrzynię i swoje to stoisko tutaj, w okolicy właśnie jak drób i warzywa, od tej strony. gdzie teraz toaleta jest… To ona miała tą skrzynię i stare książki kupowała, sprzedawała… Pani Zosia. I bardzo ją z wielkim sentymentem wspominam. Przez wiele dziesiątków lat u niej kupowałam.. Najpierw, jak w szkole, no, jak znalazłam to, po prostu przechodząc natknęłam się, że stare książki... No i zaczęłam tak tam do niej chodzić. I właśnie w języku…, w innych językach obcych też miała, stare książki miała, jakieś o sztuce, i literaturę, i lektury, historyczne, mnóstwo miała we wszelkich rodzajach i gatunkach…. A potem miała w innym miejscu to ten swój punkt właśnie bliżej tam bramy przy Brzeskiej. Już w latach 1996... chyba, jak też no chodziłam, co pewien czas tam - też bardzo często do niej chodziłam oglądać, kupić coś - i potem pytałam… Skrzynia stała, ale ona już chyba nie żyła… Bo ona nie mieszkała tu, jeździła gdzieś chyba autobusem do domu... Już była w starszym wieku. Zawsze zadbana, elegancka starsza pani, siwa już... Zdradzę państwu, że tych akurat wspomnień w słuchowisku nie ma. Nie zmieściły się. Jest 60 minut innych opowieści: o pyzach, alejce złodziei, śledziach… W każdy czwartek wstęp wolny!
Anna Mizikowska: Dziś zapraszam Państwa do siedziby Muzeum Pragi na nowe słuchowisko ze zbiorów Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi. „Bazar Różyckiego Tam było wszystko”!
[muzyka], [okrzyki przekupek], [szum bazaru]
Małgorzata Majewska: - Wszystko można było dostać na Różyckim. I na kila i na metry, i na wagę, i na na łokcie, na wszystko. Nawet dziadka z babcią można było kupić…
Joanna Mazurek: - Mówiło się Bazar Różyckiego na Pradze się mówiło, Dworzec Wileński wiadomo, że na Pradze, ZOO na Pradze, Kościół św. Floriana na Pradze, Szpital Przemienia na… znaczy tak się łączyło, jak ludzie…
Magdalena Michalska: - Życie toczyło się na Pradze, Bazar Różyckiego, ten słynny, to było w ogóle miejsce marzeń, gdzie wszystko mogło dostać, wszystko można było zjeść, gdzie byli ludzie życzliwi, jedni drugim pomagali. A co to właściwie to był bazar, to jest właściwie centrum Pragi mieściło się na Bazarze Różyckiego. Tam wszystko było. I charakter miał specjalny ten bazar.
Elżbieta Strzemińska: - To było okno na świat Pragi. Tam było wszystko.
Kunegunda Sanir: - Naprawdę był magnesem przyciągającym tu wszystkich. Przez dziesiątki lat z powodu tego bazaru ludzie tu przyjeżdżali.
Anna Mizikowska: 60 minut nagranych wspomnień prażan, godzinna wizyta na bazarze w czasach jego świetności… W ulicznym hałasie, przerywanym okrzykami przekupek, w gwarze targujących się klientów można usłyszeć niejedną historię.
Na przykład tę:
Andrzej Nowakowski: Były różne epizody takie, powiedzmy... Jak naloty organizowane przez Milicję na Bazar Różyckiego. Pamiętam jeden z takich, przychodziłem akurat tą ulicą Brzeską. To to, to co jedni milicjanci zabierali ze straganu - wtedy były te owoce cytrusowe na przykład - przenosili na samochody ciężarowe, żeby to niby do domu dziecka czy coś… To głównie widać było, jak z tych różnych skrzynek ci pozostali kradli, co mogli, po kieszeniach upychali sobie pomarańcze, banany, cytryny… I tak wyglądała, że tak powiem, rzeczywistość likwidowania spekulacji, bo tak to się nazywało wtedy…
Prażanie i ich bazar… Pani kryjąca się pod pseudonimem Kunegunda Sanir zapamiętała stoisko:
Kunegunda Sanir: Tam były wiklinowe rzeczy i tam też, pamiętam, ci właściciele to przez wiele, wiele lat mieli te stoiska z wikliną, z koszykami różnymi, z donicami, na kwiaty, ceramiczne takie rzeczy, do domu i na działki, i konewki były i szlaufy…
Okazuje się, że w naszych zbiorach mamy nagranie Pani Ryszardy Zielińskiej, której babcia była właścicielką tego lub takiego samego stoiska:
Ryszarda Zielińska: Babcia była przedsiębiorczą, handlową osobą… Miała różne interesy, rozliczne. Właśnie mówię, na bazarze Różyckiego, z tą wikliną, to było olbrzymie stoisko. Miała trzech synów, musiała jakoś ich trzymać w ryzach, bo to byli chuligani nie z tej ziemi…
Mamy nawet bardzo zniszczone zdjęcie, na którym widać babcię pani Ryszardy w jej królestwie…
Kunegunda Sanir wspomina też inną kupcową:
Kunegunda Sanir: Chodziłam do tej pani od bardzo wielu lat. Bliżej Brzeskiej to było. Miała taką skrzynię wielką. I najpierw ona miała to tą skrzynię i swoje to stoisko tutaj, w okolicy właśnie jak drób i warzywa, od tej strony. gdzie teraz toaleta jest… To ona miała tą skrzynię i stare książki kupowała, sprzedawała… Pani Zosia. I bardzo ją z wielkim sentymentem wspominam. Przez wiele dziesiątków lat u niej kupowałam.. Najpierw, jak w szkole, no, jak znalazłam to, po prostu przechodząc natknęłam się, że stare książki... No i zaczęłam tak tam do niej chodzić. I właśnie w języku…, w innych językach obcych też miała, stare książki miała, jakieś o sztuce, i literaturę, i lektury, historyczne, mnóstwo miała we wszelkich rodzajach i gatunkach…. A potem miała w innym miejscu to ten swój punkt właśnie bliżej tam bramy przy Brzeskiej. Już w latach 1996... chyba, jak też no chodziłam, co pewien czas tam - też bardzo często do niej chodziłam oglądać, kupić coś - i potem pytałam… Skrzynia stała, ale ona już chyba nie żyła… Bo ona nie mieszkała tu, jeździła gdzieś chyba autobusem do domu... Już była w starszym wieku. Zawsze zadbana, elegancka starsza pani, siwa już...
Zdradzę państwu, że tych akurat wspomnień w słuchowisku nie ma. Nie zmieściły się. Jest 60 minut innych opowieści: o pyzach, alejce złodziei, śledziach…
W każdy czwartek wstęp wolny!

Praskie Audiohistorie e23 Fantasy na starej Pradze
2021-06-01 00:10:09

Co jakiś czas w Praskich Audiohistoriach polecam książkę o Pradze. Tym razem polecam zbiór opowiadań urban fantasy, fantazja miejska, science-fiction “Praskie opowieści” Tomasza Bocheńskiego, zlokalizowane w centrum starej Pragi, w okolicach Ząbkowskiej, Brzeskiej, bo stąd pochodzi autor… Książka ukazała się we wrześniu 2012 roku. Jeżeli kogoś z państwa zainteresuje, to jeden egzemplarz mamy u siebie w czytelni na Pradze, zapraszamy państwa, zawsze można wpaść, umówić się, przeczytać tę książkę. Natomiast ja państwu dzisiaj przeczytam kawałeczek jednego opowiadania. Mam nadzieję że państwa wciągnie i będziecie chcieli wiedzieć, co jest dalej… Cytat: No dobra, opowiem... Tego dnia, szanowna publiko, nie byłem w najlepszym nastroju. No wiecie, jak to jest, gdy was ukochana kopnie w dupę. Nie, miłe panie, ja niczego nie sugeruję... Opowiadać? Się robi. Właściwie standardowo po takim zdarzeniu powinienem się upić w trupa, a potem powtarzać zabieg aż do całkowitego zaniku sieci neuronów odpowiedzialnych za uczucia wyższe. Zyskałbym na dzielnicy wierne grono przyjaciół, trwały alkoholizm i wszystko byłoby git, czyli normalnie. Ja jednak postanowiłem być oryginalny. Taak... Kategorycznie odmówiłem chlania, budząc niepomierne zdumienie kolesiów; tacy byli współczujący, że chcieli stawiać, sądząc, że groszem nie śmierdzę, i ze zgrozą przyjęli odmowę. Ostatnio jeden kumpel zaniechał picia, a rano znaleźli nieboraka wiszącego na żyrandolu. Ząbkowska i nawet część Brzeskiej przypuszczały, że zmierzam w ślady wisielca. Cóż, ludzie na Szmulkach są w porządku, czasem jednak zbyt konserwatywnie podchodzą do świata. Jesteś nieszczęśliwy – napij się wódki. Szczęście cię rozpiera – stawiaj gołdę. Nie wiesz, czy jest tak, czy siak – walnij setę, rzecz się wyjaśni. A Maryjka zamieniła mnie na jednego palanta w garniturze: „Bo on nie pije tak jak ty”. Pewnie nie, a oprócz tego miał brykę i prowadził prywatny biznes. Jak mogłem z nim rywalizować? Powiedzcie. Ale postanowiłem zmienić coś w życiu. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to wyremontować chałupę. Umęczę się, myśli zajmę, a efekt pozytywny będzie. I postąpiłem jak w starym dowcipie o kupowaniu samochodów; pamiętacie: facet nabył dziurkowane rękawiczki i do nich dobierał limuzynę. Tak i ja, zwiedziwszy targ staroci na Kole, powróciłem z łupem. Dźwigałem dumny i prawie szczęśliwy aparat telefoniczny, gdzieś tak na oko z lat dwudziestych. Ździwko widzę w oczach przepięknych. Że telefon? Miła, jak go odczyściłem i ustawiłem w przedpokoju, to całe pomieszczenie aż blasku nabrało. Wysoki, srebrny, ze słuchawką wykładaną szlachetnym drewnem – jedyny sprzęt z klasą w całym zapuszczonym mieszkaniu. Komórki? No nie, bracie – wtedy, w połowie lat dziewięćdziesiątych, występowały rzadziej niż śnieg w maju. A drogie tak, że nawet nowy men Maryjki – Tadek w Garniturze, mocno się w łeb pusty drapał, czy zabawkę nabyć. Napatrzywszy się na telefon, ruszyłem do przesuwania gratów. Komody przepchnąć nie mogłem, trzeba było wybebeszyć ciężkiego grzmota. Skończyło się na tym, że zasiadłem na podłodze pośrodku pokoju, obłożony skarbami i pamiątkami rodzinnymi. A w lodówce znalazłem dwa browary. Piwo do sześciu sztuk to przecież nie alkohol. Nieprawdaż? I tak jakoś zrobiło mi się trochę lepiej. Z zapałem wertowałem albumy ze zdjęciami, coraz bardziej zagłębiając się w przeszłość. Nie rozpoznawałem twarzy, ale szczęściem fotografie opisano, i to dość skrupulatnie. Jedna fotka zaciekawiła mnie niezmiernie, aż wyjąłem sepiowy kartonik, by obejrzeć go dokładnie. Przodek w tużurku i sztuczkowych spodniach, gładko uczesany z przedziałkiem, siedział na krześle z powagą wpatrzony w obiektyw. Zdjęcie solidne, podklejone grubym kartonem, na plecach miało wyraźną pieczątkę: nazwisko fotografa, adres i numer telefonu. A nawet ręcznie wypisaną datę. Obracałem zdjęćko w palcach, nadsłuchując. Niestety, piękny aparat telefoniczny milczał przez cały wieczór. A ja, nie ukrywam, czekałem w napięciu. Może Maryjka zadzwoni? Nie ma mądrych w takiej sytuacji. Nic jednak poza wrzaskami dzieci na podwórku nie przerywało ciszy. Szarańcza gówniarzy ryła trawnik przed kapliczką, skąd całkiem niedawno ekshumowano szczątki pozostałe po powstańczym cmentarzyku. Każdy znaleziony guzik czy drobna moneta wywoływały nowy przypływ entuzjazmu. Skoro tak, ja zadzwonię, pomyślałem. Jednak gdy zimna słuchawka dotknęła ucha, stchórzyłem. Ale żeby ukryć to przed sobą samym, wykręciłem pięć cyfr zapisanych na zdjęciu. I czekałem na głos panienki kwitujący wybranie dawno nieistniejącej centrali drętwym tekstem: „Nie ma takiego numeru, nie ma takiego...”. – Allo? – świeży dziewczęcy sopran przyprawił mnie o opadnięcie szczęki i wytrzeszcz oczu. Lustro przy wieszaku ukazało obraz zdumionego kretyna. – A... allo? – sopranik mimo zniekształceń i „blaszanego” przydźwięku wyraźnie oddał niepewność dziewczęcia. Odchrząknąłem i wykrztusiłem: – Czy to zakład fotograficzny? – Taak... – śpiewnie przeciągnęła dziewczyna. – Niestety, już nieczynne. Nikogo nie ma. – Z duchem rozmawiam? Panno słodka! – zyskałem nieco na pewności, wchodząc w rolę klienta. – Ach nie – głos rozjaśnił uśmiech. – Z krwi i kości jestem. Jednak – dodała rzeczowo – zakład pracuje do siódmej wieczór. A teraz już... – Późno – wpadłem w słowo. – Przepraszam... – Taak. Ale nie tak bardzo... – Uśmiech ciągle trwał. – Cóż. Zadzwonię innym razem. – Proszę. Bo ja tu tylko mieszkam. – Dobrej nocy życzę. – Ja też. Stałem ze słuchawką przy uchu, urywany sygnał brzęczał bez końca. Zaciekawiła mnie „fotograficzna” panienka. Rozmawiając, czekała na odpowiedź, skupiona, nie drażnił jej natręt; nie spoglądała jednym okiem w telewizor czy gazetę. Takie rzeczy wyczuwa się przecież. A ja przez całe dwie minuty nie myślałem o Maryjce. Wykręciłem ponownie numer fotografa. – Allo? – Miła panno... Przepraszam... To znowu ja. – Tak? – głos zabrzmiał łagodnym zdziwieniem. – Chciałem zapytać... Czy mogę kiedyś zadzwonić? Zdziwienie urosło. – Przecież... – Do pani, madame – wyjaśniłem szybko. Cisza zupełna zaległa w słuchawce. – Proszę, błagam, do stópek przepięknych upadam – rzuciłem rymem „częstochowskim”. – A skąd wie, że przepiękne...? – Śmiech czaił się tuż pod powierzchnią słów. – Wie, wie. Inaczej być nie może, milady. – Ale pan śmiesznie mówi... – Więc zgoda? – Doobrze. Bywam tu wieczorami... – Pięknych snów życzę – powiedziałem. – Dziękuję – głosik zabrzmiał cienko, dziewczynkowato. I już jej nie było. Spałem jak dziecko. […] Rano, jak mówiłem, humor jakiś miałem lepszy. Do południa nieźle szarpnąłem robotą. Meble stanęły w ordynku pośrodku pokoi. Nawet zacząłem zmywać ściany. Wreszcie uznałem, że czas na obiad. Jak stałem, tak i wypadłem na dwór w poplamionym podkoszulku i porwanych sztanach. Kogo to obchodziło na Ząbkowskiej. Wracałem z zakupami przez podwórko, gdy wpadłem na Desanta. To kumpel jeszcze z podstawówki. Wojo odpękał w „Czerwonych Beretach”, stąd ksywa. Obaj mieliśmy kiepsko u dzielnicowego. Niejedną wspólną partaninę zrobiliśmy. A obalonych razem flaszek nie podejmuję się policzyć. Przybił piątkę, ale widzę, gościu coś niewyraźny. W oczy nie patrzy, z nogi na nogę przestępuje. – Co jest, Desant? – zagaiłem, bo pomiędzy nami tajemnic nie było. – Trouble Dżej Dżej – wyangielszczył się, miał ten zwyczaj. Jeden temat wirował mi we łbie, więc rzuciłem: – Kobita? Westchnął ciężko i przytaknął. Głupio zabrzmi, ale lepiej mi się zrobiło. Desant był twardy, skoro jego wzięło, i ja nie miałem powodu do wstydu. – Słuchaj – powiedziałem. – Wczoraj miałem taki przypadek. Nakręciłem numer 401-81 i... Wyobraź sobie, uzyskałem połączenie. Kumasz coś z tego? […] Coś musiało przeskoczyć i połączyło cię z zupełnie innym numerem. Te centrale to rzęchy. Dobra, muszę lecieć. Jak sprawę wyjaśnię, większą wódkę zrobimy – rzucił, już odchodząc. Nie kupiłem teorii Desanta. Dwa razy centralka się pomyliła? No i przecież dziewczyna mówiła, że to zakład fotograficzny. Ale niepewność pozostała. Toteż w domu natychmiast wybrałem numer fotografa. W słuchawce trwała głucha cisza, a potem rozbrzmiało bełkotliwe: „Nie ma takiego numeru”. Przestałem kręcić dopiero, gdy rozbolał mnie palec. Przez resztę dnia mimo intensywnego arbajtu czułem się nieswojo. Jakbym coś wartościowego stracił... I wiecie co? Wcale nie chodziło o Maryjkę. Mało razy rozmawiałeś z kimś omyłkowo, frajerze? – mówiłem do siebie, szpachlując dziury w ścianach, ale nie pomagało. Durne uczucie. Udało mi się przestać o tym myśleć, ale wtedy przed oczyma ujrzałem jak żywą Maryjkę – nagą w objęciach Tadka, który nawet przy tej okazji nie zdjął Garnituru. Tobie odpierdala, koleś, pomyślałem i o zmierzchu pobiegłem po flaszkę. Nie ma co się krzywić. Tak było. Nie ze wszystkim jeszcze uległem pokusie. Postawiłem flachę na szafce. Obok musztardówkę. W końcu ma się klasę – nie pijam z gwinta. Jednak zanim zerwałem nakrętkę, wziąłem metalowy kosz i wrzuciłem do niego wszystkie pamiątki po mojej kobicie: zdjęcia, pluszowego misia, jakieś listy, a nawet zaplątany w pościeli biustonosz. Potem całość polałem benzyną i rzuciłem zapałkę. Flacha błysnęła zachęcająco, odbijając płomienie. By odwlec chwilę upadku, wykręciłem znany mi już na pamięć numer. Po ostatniej cyfrze – rozbrzmiała szmerem zakłóceń cisza. Butelka wyszczerzyła się do mnie ironicznie. Nagle rozbrzmiał normalny sygnał, a potem usłyszałem srebrzysty sopran: – Allo? Flaszka łypnęła złowrogo niebieską etykietą. Ja zaś, pełen ulgi, przycisnąłem słuchawkę ramieniem i posłałem „Bałtyckiej” gest Kozakiewicza. – Witam i do nóżek upadam, przepraszam, jeżeli głupstwa gadam – rzuciłem z marszu. „Pomyłka” nie rozchichotała się, jakby to uczyniła moja była. – Aaa, to pan... – rzekła jakimś nieobecnym tonem. – Przeszkadzam? – Tak. To znaczy nie! Byłam zajęta, lecz już skończyłam. – Dzwoniłem w dzień... – Siedziałam na wykładach, potem w kawiarni... Bywam w zakładzie dopiero po zamknięciu... Ale – dodała – pan Janowski nic nie wspominał... – Nie mogłem się dodzwonić. – To woda na młyn pana Bronka, zawsze mówi,
Co jakiś czas w Praskich Audiohistoriach polecam książkę o Pradze. Tym razem polecam zbiór opowiadań urban fantasy, fantazja miejska, science-fiction “Praskie opowieści” Tomasza Bocheńskiego, zlokalizowane w centrum starej Pragi, w okolicach Ząbkowskiej, Brzeskiej, bo stąd pochodzi autor…
Książka ukazała się we wrześniu 2012 roku. Jeżeli kogoś z państwa zainteresuje, to jeden egzemplarz mamy u siebie w czytelni na Pradze, zapraszamy państwa, zawsze można wpaść, umówić się, przeczytać tę książkę.
Natomiast ja państwu dzisiaj przeczytam kawałeczek jednego opowiadania. Mam nadzieję że państwa wciągnie i będziecie chcieli wiedzieć, co jest dalej…
Cytat: No dobra, opowiem... Tego dnia, szanowna publiko, nie byłem w najlepszym nastroju. No wiecie, jak to jest, gdy was ukochana kopnie w dupę. Nie, miłe panie, ja niczego nie sugeruję... Opowiadać? Się robi. Właściwie standardowo po takim zdarzeniu powinienem się upić w trupa, a potem powtarzać zabieg aż do całkowitego zaniku sieci neuronów odpowiedzialnych za uczucia wyższe. Zyskałbym na dzielnicy wierne grono przyjaciół, trwały alkoholizm i wszystko byłoby git, czyli normalnie. Ja jednak postanowiłem być oryginalny. Taak... Kategorycznie odmówiłem chlania, budząc niepomierne zdumienie kolesiów; tacy byli współczujący, że chcieli stawiać, sądząc, że groszem nie śmierdzę, i ze zgrozą przyjęli odmowę. Ostatnio jeden kumpel zaniechał picia, a rano znaleźli nieboraka wiszącego na żyrandolu. Ząbkowska i nawet część Brzeskiej przypuszczały, że zmierzam w ślady wisielca. Cóż, ludzie na Szmulkach są w porządku, czasem jednak zbyt konserwatywnie podchodzą do świata. Jesteś nieszczęśliwy – napij się wódki. Szczęście cię rozpiera – stawiaj gołdę. Nie wiesz, czy jest tak, czy siak – walnij setę, rzecz się wyjaśni. A Maryjka zamieniła mnie na jednego palanta w garniturze: „Bo on nie pije tak jak ty”. Pewnie nie, a oprócz tego miał brykę i prowadził prywatny biznes. Jak mogłem z nim rywalizować? Powiedzcie. Ale postanowiłem zmienić coś w życiu. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to wyremontować chałupę. Umęczę się, myśli zajmę, a efekt pozytywny będzie. I postąpiłem jak w starym dowcipie o kupowaniu samochodów; pamiętacie: facet nabył dziurkowane rękawiczki i do nich dobierał limuzynę. Tak i ja, zwiedziwszy targ staroci na Kole, powróciłem z łupem. Dźwigałem dumny i prawie szczęśliwy aparat telefoniczny, gdzieś tak na oko z lat dwudziestych. Ździwko widzę w oczach przepięknych. Że telefon? Miła, jak go odczyściłem i ustawiłem w przedpokoju, to całe pomieszczenie aż blasku nabrało. Wysoki, srebrny, ze słuchawką wykładaną szlachetnym drewnem – jedyny sprzęt z klasą w całym zapuszczonym mieszkaniu. Komórki? No nie, bracie – wtedy, w połowie lat dziewięćdziesiątych, występowały rzadziej niż śnieg w maju. A drogie tak, że nawet nowy men Maryjki – Tadek w Garniturze, mocno się w łeb pusty drapał, czy zabawkę nabyć. Napatrzywszy się na telefon, ruszyłem do przesuwania gratów. Komody przepchnąć nie mogłem, trzeba było wybebeszyć ciężkiego grzmota. Skończyło się na tym, że zasiadłem na podłodze pośrodku pokoju, obłożony skarbami i pamiątkami rodzinnymi. A w lodówce znalazłem dwa browary. Piwo do sześciu sztuk to przecież nie alkohol. Nieprawdaż? I tak jakoś zrobiło mi się trochę lepiej. Z zapałem wertowałem albumy ze zdjęciami, coraz bardziej zagłębiając się w przeszłość. Nie rozpoznawałem twarzy, ale szczęściem fotografie opisano, i to dość skrupulatnie. Jedna fotka zaciekawiła mnie niezmiernie, aż wyjąłem sepiowy kartonik, by obejrzeć go dokładnie. Przodek w tużurku i sztuczkowych spodniach, gładko uczesany z przedziałkiem, siedział na krześle z powagą wpatrzony w obiektyw. Zdjęcie solidne, podklejone grubym kartonem, na plecach miało wyraźną pieczątkę: nazwisko fotografa, adres i numer telefonu. A nawet ręcznie wypisaną datę. Obracałem zdjęćko w palcach, nadsłuchując. Niestety, piękny aparat telefoniczny milczał przez cały wieczór. A ja, nie ukrywam, czekałem w napięciu. Może Maryjka zadzwoni? Nie ma mądrych w takiej sytuacji. Nic jednak poza wrzaskami dzieci na podwórku nie przerywało ciszy. Szarańcza gówniarzy ryła trawnik przed kapliczką, skąd całkiem niedawno ekshumowano szczątki pozostałe po powstańczym cmentarzyku. Każdy znaleziony guzik czy drobna moneta wywoływały nowy przypływ entuzjazmu. Skoro tak, ja zadzwonię, pomyślałem. Jednak gdy zimna słuchawka dotknęła ucha, stchórzyłem. Ale żeby ukryć to przed sobą samym, wykręciłem pięć cyfr zapisanych na zdjęciu. I czekałem na głos panienki kwitujący wybranie dawno nieistniejącej centrali drętwym tekstem: „Nie ma takiego numeru, nie ma takiego...”.
– Allo? – świeży dziewczęcy sopran przyprawił mnie o opadnięcie szczęki i wytrzeszcz oczu. Lustro przy wieszaku ukazało obraz zdumionego kretyna. – A... allo? – sopranik mimo zniekształceń i „blaszanego” przydźwięku wyraźnie oddał niepewność dziewczęcia. Odchrząknąłem i wykrztusiłem: – Czy to zakład fotograficzny? – Taak... – śpiewnie przeciągnęła dziewczyna. – Niestety, już nieczynne. Nikogo nie ma. – Z duchem rozmawiam? Panno słodka! – zyskałem nieco na pewności, wchodząc w rolę klienta. – Ach nie – głos rozjaśnił uśmiech. – Z krwi i kości jestem. Jednak – dodała rzeczowo – zakład pracuje do siódmej wieczór. A teraz już... – Późno – wpadłem w słowo. – Przepraszam... – Taak. Ale nie tak bardzo... – Uśmiech ciągle trwał. – Cóż. Zadzwonię innym razem. – Proszę. Bo ja tu tylko mieszkam. – Dobrej nocy życzę. – Ja też. Stałem ze słuchawką przy uchu, urywany sygnał brzęczał bez końca. Zaciekawiła mnie „fotograficzna” panienka. Rozmawiając, czekała na odpowiedź, skupiona, nie drażnił jej natręt; nie spoglądała jednym okiem w telewizor czy gazetę. Takie rzeczy wyczuwa się przecież. A ja przez całe dwie minuty nie myślałem o Maryjce. Wykręciłem ponownie numer fotografa. – Allo? – Miła panno... Przepraszam... To znowu ja. – Tak? – głos zabrzmiał łagodnym zdziwieniem. – Chciałem zapytać... Czy mogę kiedyś zadzwonić? Zdziwienie urosło. – Przecież... – Do pani, madame – wyjaśniłem szybko. Cisza zupełna zaległa w słuchawce. – Proszę, błagam, do stópek przepięknych upadam – rzuciłem rymem „częstochowskim”. – A skąd wie, że przepiękne...? – Śmiech czaił się tuż pod powierzchnią słów. – Wie, wie. Inaczej być nie może, milady. – Ale pan śmiesznie mówi... – Więc zgoda? – Doobrze. Bywam tu wieczorami... – Pięknych snów życzę – powiedziałem. – Dziękuję – głosik zabrzmiał cienko, dziewczynkowato. I już jej nie było. Spałem jak dziecko. […] Rano, jak mówiłem, humor jakiś miałem lepszy. Do południa nieźle szarpnąłem robotą. Meble stanęły w ordynku pośrodku pokoi. Nawet zacząłem zmywać ściany. Wreszcie uznałem, że czas na obiad. Jak stałem, tak i wypadłem na dwór w poplamionym podkoszulku i porwanych sztanach. Kogo to obchodziło na Ząbkowskiej. Wracałem z zakupami przez podwórko, gdy wpadłem na Desanta. To kumpel jeszcze z podstawówki. Wojo odpękał w „Czerwonych Beretach”, stąd ksywa. Obaj mieliśmy kiepsko u dzielnicowego. Niejedną wspólną partaninę zrobiliśmy. A obalonych razem flaszek nie podejmuję się policzyć. Przybił piątkę, ale widzę, gościu coś niewyraźny. W oczy nie patrzy, z nogi na nogę przestępuje. – Co jest, Desant? – zagaiłem, bo pomiędzy nami tajemnic nie było. – Trouble Dżej Dżej – wyangielszczył się, miał ten zwyczaj. Jeden temat wirował mi we łbie, więc rzuciłem: – Kobita? Westchnął ciężko i przytaknął. Głupio zabrzmi, ale lepiej mi się zrobiło. Desant był twardy, skoro jego wzięło, i ja nie miałem powodu do wstydu.
– Słuchaj – powiedziałem. – Wczoraj miałem taki przypadek. Nakręciłem numer 401-81 i... Wyobraź sobie, uzyskałem połączenie. Kumasz coś z tego? […] Coś musiało przeskoczyć i połączyło cię z zupełnie innym numerem. Te centrale to rzęchy. Dobra, muszę lecieć. Jak sprawę wyjaśnię, większą wódkę zrobimy – rzucił, już odchodząc. Nie kupiłem teorii Desanta. Dwa razy centralka się pomyliła? No i przecież dziewczyna mówiła, że to zakład fotograficzny. Ale niepewność pozostała. Toteż w domu natychmiast wybrałem numer fotografa. W słuchawce trwała głucha cisza, a potem rozbrzmiało bełkotliwe: „Nie ma takiego numeru”. Przestałem kręcić dopiero, gdy rozbolał mnie palec. Przez resztę dnia mimo intensywnego arbajtu czułem się nieswojo. Jakbym coś wartościowego stracił... I wiecie co? Wcale nie chodziło o Maryjkę. Mało razy rozmawiałeś z kimś omyłkowo, frajerze? – mówiłem do siebie, szpachlując dziury w ścianach, ale nie pomagało. Durne uczucie. Udało mi się przestać o tym myśleć, ale wtedy przed oczyma ujrzałem jak żywą Maryjkę – nagą w objęciach Tadka, który nawet przy tej okazji nie zdjął Garnituru. Tobie odpierdala, koleś, pomyślałem i o zmierzchu pobiegłem po flaszkę. Nie ma co się krzywić. Tak było. Nie ze wszystkim jeszcze uległem pokusie. Postawiłem flachę na szafce. Obok musztardówkę. W końcu ma się klasę – nie pijam z gwinta. Jednak zanim zerwałem nakrętkę, wziąłem metalowy kosz i wrzuciłem do niego wszystkie pamiątki po mojej kobicie: zdjęcia, pluszowego misia, jakieś listy, a nawet zaplątany w pościeli biustonosz. Potem całość polałem benzyną i rzuciłem zapałkę. Flacha błysnęła zachęcająco, odbijając płomienie. By odwlec chwilę upadku, wykręciłem znany mi już na pamięć numer. Po ostatniej cyfrze – rozbrzmiała szmerem zakłóceń cisza. Butelka wyszczerzyła się do mnie ironicznie. Nagle rozbrzmiał normalny sygnał, a potem usłyszałem srebrzysty sopran: – Allo? Flaszka łypnęła złowrogo niebieską etykietą. Ja zaś, pełen ulgi, przycisnąłem słuchawkę ramieniem i posłałem „Bałtyckiej” gest Kozakiewicza. – Witam i do nóżek upadam, przepraszam, jeżeli głupstwa gadam – rzuciłem z marszu. „Pomyłka” nie rozchichotała się, jakby to uczyniła moja była. – Aaa, to pan... – rzekła jakimś nieobecnym tonem. – Przeszkadzam? – Tak. To znaczy nie! Byłam zajęta, lecz już skończyłam. – Dzwoniłem w dzień... – Siedziałam na wykładach, potem w kawiarni... Bywam w zakładzie dopiero po zamknięciu... Ale – dodała – pan Janowski nic nie wspominał... – Nie mogłem się dodzwonić. – To woda na młyn pana Bronka, zawsze mówi,

Praskie Audiohistorie e22 Obozy harcerskie
2021-05-25 00:10:11

Anna Mizikowska: Nie wiem, jak Państwo, ale ja coraz częściej myślę o wakacjach. Ciekawe, w ilu domach na Pradze dzieci przekonują właśnie rodziców, żeby je puścić na obóz harcerski? A może dziś to rodzice przekonują „pojedź!”? Kilkoro harcerzy z praskich drużyn podzieliło się z naszym Archiwum Historii Mówionej wspomnieniami ze swoich pierwszych obozów. Stefan Romanowski i Bogumiła Sajkowska opowiadają o czasach tuż po II wojnie światowej: Stefan Romanowski, AHM: Na 1 obozie, który tak wspomniałem, to też było ciekawe. To były inne czasy. Było nas 40, podjechała ciężarówka, tylko taka, jak dawniej była, to już jej nie ujrzycie, takie radzieckie. Ładowaliśmy sprzęt, ile można, nie było namiotów, mieliśmy jeden malutki namiot. Pytanie, jak pojechaliśmy na obóz, to za chwilę. Ileś tam tego sprzętu załadowaliśmy, swoje plecaki, swoje osobiste wyposażenie, 40 wsiadło potem i tak jak to na filmach możecie to oglądać wojennych, tak się jechało. Dzisiaj to by pozabijali, policja by pozabijała, i kierowcę i nas wszystkich. Na obóz pod Piaseczno. A pod Piasecznem mieliśmy w takim ośrodku, w gospodarstwie prowadzonym przez zakonnice, a naszym lokum była potężna stodoła i myśmy w tej stodole. A tak pokazowy mieliśmy taki maleńki namiocik z pałatek zorganizowany, stół był wykopany ziemny. Z tym, że ja tam byłem tylko oboźnym. A komendantem moim obozu, bo ja miałem wtedy, nie miałem 18 lat, miałem 17,5. Był phm. Jan Cichosz, ksiądz. Obóz trwał 2 tygodnie, ale ksiądz, i komendant i ksiądz Cichosz był 1 dzień na obozie, a ja pozostałych 13 prowadziłem samodzielnie. Co ciekawego stamtąd. Przeżycia różne, jak to harcerskie, zajęcia. Ale mieliśmy taką jedną bardzo ciekawą noc. Nie wiem, czy państwo wiecie, był taki okres zaraz po wojnie, jak nasi wyzwoliciele pędzili całe stada krów z zachodu aż do Związku Radzieckiego. Przyszła taka jedna noc, że 250 krów, zatrzymali się w tym folwarku, gospodarstwie. Wtedy nas nawet z tej stodoły powyrzucali, musieliśmy iść gdzie indziej, bo oni musieli zabezpieczyć. Taka przygoda była, charakterystyczna na ówczesne czasy. Bogumiła Sajkowska, AHM: Wstyd mi jest, ale nie pamiętam, jaka to była drużyna. Od pani Rzeszotarskiej byłyśmy na obozie w Jaszczurówkach, to było zaraz po wojnie, to było bardzo siermiężnie, niektóre namioty były z Unry, a te polówki były takie fajne rozkładane, takie z drewnianymi, takie naciągane drewniane. Też były z Unry. Oczywiście odrębnie były drużyny żeńskie i drużyny męskie i obozy były też odrębne i ja byłam dzieckiem obozu. Ja spałam w odrębnym namiocie, w takim namiocie, niby tym PCK i czerwony krzyż był na wierzchu, ale nikogo nie było w nim. Ja tam spałam, jako dziecko tego obozu. I te cholerne chłopaki mnie ukradli razem z tym łóżkiem. No i moi mili, ja się w ogóle nie obudziłam. No tak. Zanieśli mnie do obozu do siebie, jak ja otworzyłam oczy, to ja byłam zupełnie nie tam, gdzie powinnam być. Ale nasze dziewczyny się postarały, podkradły chłopakom, ukradły raz to totem poszedł, a drugi raz nie wiem, coś tam jeszcze i była uroczysta wymiana. Ja była ta uroczysta wymiana pamiętam, takimi, za co leśniczy strasznie się gniewał, bo mu połamali gałęzie w jakimś świerku czy coś, taką linię demarkacyjną zrobili no i oni mnie z jednej strony nieśli na tym łóżku, ja musiałam leżeć w tym łóżku oczywiście, a tutaj z drugiej strony tej strony tej elegancko i taka była wymiana. To jest nie do zapomnienia. To się będzie pamiętało zawsze. A widzicie, jaka była drużyna nie pamiętam. Anna Mizikowska: Na porządnym obozie musi być chłopak, do którego się wzdycha… I trzeba się czegoś nauczyć… Barbara Prószyńska wspomina obóz harcerski z 1956 roku: Moja przyjaciółka już się zapisała i ja też. I pojechałyśmy już w sierpniu na obóz harcerski. To było zgrupowanie hufca Grochów nad jeziorem Nidzkim prowadzone przez dh. Szypowskiego Mirosława, który został nazwany w takim echu obozowym „syn hrabiego Monte Christo”. To było charakterystyczne, bo się wszyscy w nim podkochiwali. W przeciwieństwie do dh. Romanowskiego, którego nazywano „Iwan Groźny”. To był wspaniały obóz, chociaż gdybym miała go oceniać jako komendant chorągwi to bym go bardzo krytycznie oceniła. Ale to były, myśmy się wszystkiego wtedy uczyły, a komendantką naszego obozu, obecnie emerytowany profesor etnografii, Hanna Szyfer. Bardzo mądra kobieta, której myśmy się podśmiewały troszeczkę wtedy, bo uważałyśmy się za najmądrzejsze w całej wsi. I ona tak naprawdę zainteresowała mnie Warmią i Mazurami. Ona, myśmy tam się uczyły piosenek, myśmy szły na zwiady czy na prace społeczne. Naprawdę ona nauczyła nas rozumieć problemy Mazurów i Warmiaków. Mi by się nie zdarzyło, żebym szukała osadników wojskowych na Mazurach. Później doceniałam to, że wszystkie te rajdy czy programy ognisk były naprawdę mądrze przemyślane. Obóz to były prymitywne strasznie warunki, mi się nie chciało rolować 2 kocy, więc miałam jeden, można sobie wyobrazić w sierpniu na obozie na mazurach pod 1 kocem, bez śpiwora, bez niczego. Po co taki ciężki plecak brać, prawda. Mamy nie było, jak się pakowałam, bo wyjechała z bratem na wakacje. Więc ja się sama pakowałam i chodziło o to, żebym miała lekki plecak. Anna Mizikowska: Grzegorz Nowik, był w 1966 roku nad jeziorem Szeląg Wielki. Nie dość, że jego zastęp nosił wiele mówiącą nazwę „Komary” to jeszcze obóz zaczął się od niemiłej niespodzianki. Ale ostatecznie, liczą się wspomnienia! Grzegorz Nowik, AHM: Polana, na której mieliśmy mieć rozbity obóz, został zajęty przez jakichś turystów. Próba wojny z nadleśnictwem, żeby oni się zwinęli, no żeby gdzieś pojechali, okazała się, że to w czasie urlopu nadleśniczego, inny tam, podleśniczy, wydał zgodę dla tych turystów na obozowanie. Tutaj turyści, prawda, radia tranzystorowe, psy szczekające, ganiające, tu multi dzieci, to się nie dało pogodzić. W związku z tym, myśmy się musieli przenieść w inne miejsce. Najpierw rozbiliśmy namioty na polanie, licząc, ze oni zostaną stamtąd usunięci, trzeba było zwinąć, te przygotowane żerdzie poprzenosić w inne miejsce, przyjechaliśmy rano, to do wieczora nie byliśmy gotowi. A ja mam taką przypadłość, że cierpię na migreny. I tego dnia miałem migrenę, jako mały chłopak. I padłem. Pamiętam, przyszedł oboźny, Marek Młynarski, do dzisiaj utrzymuję też z nim kontakt. Patrzy i mówi: o, z tego to już nic nie będzie. Chłopcy mówili: no jak to, on leży, a my mamy namiot rozstawiać, coś trzeba z tym zrobić. No więc dali mi jakiś proszek od bólu głowy, i zostawili w spokoju. Ja pamiętam, że chłopcy poszli do wsi napychać sienniki, bo to się jeszcze wtedy sienniki słomą napychało. No i wieczorem ktoś mnie przeniósł, ja nie pamiętam kto, bo ja usnąłem, w mundurze, po tym proszku, na tym sienniku i przespałem tak pierwszą noc. Dopiero następnego dnia rehabilitowałem się i budowałem prycze, bo oni też nie zdążyli tych pryczy zbudować, i półkę według własnej konstrukcji tam zaplanowałem, jak zrobimy na plecaki. Także jedni budowali prycze, a ja z 2 kolegami budowaliśmy półkę. Przy czym stwierdziliśmy, że lepiej, jak ją będziemy budować na takiej dużej pryzmie żerdzi, która była zrzucona. Rzeczywiście tam wybieraliśmy se żerdki i zbudowaliśmy półkę, tylko potem trzeba było ją podnieść i przenieść. Bo to była niewkopywana, tylko przenoszona, nasz patent. Szliśmy i obijaliśmy se piszczele, bo ciężko to było podnieść do góry. W każdym razie, pamiętam ten obóz. I wspaniale było. Pamiętam, że była kucharka na tym obozie. Ale też, pierwsza służba w kuchni, pierwsza warta, dzięcioł stukał, walił w taki kawałek kory, która dawała pogłos, jakby ktoś szedł po tym lesie. No też przeżycie, każdy to musi przeżyć mając 12 lat i te wrażenia potem do końca zostają.
Anna Mizikowska: Nie wiem, jak Państwo, ale ja coraz częściej myślę o wakacjach. Ciekawe, w ilu domach na Pradze dzieci przekonują właśnie rodziców, żeby je puścić na obóz harcerski? A może dziś to rodzice przekonują „pojedź!”?
Kilkoro harcerzy z praskich drużyn podzieliło się z naszym Archiwum Historii Mówionej wspomnieniami ze swoich pierwszych obozów.
Stefan Romanowski i Bogumiła Sajkowska opowiadają o czasach tuż po II wojnie światowej:
Stefan Romanowski, AHM: Na 1 obozie, który tak wspomniałem, to też było ciekawe. To były inne czasy. Było nas 40, podjechała ciężarówka, tylko taka, jak dawniej była, to już jej nie ujrzycie, takie radzieckie. Ładowaliśmy sprzęt, ile można, nie było namiotów, mieliśmy jeden malutki namiot. Pytanie, jak pojechaliśmy na obóz, to za chwilę. Ileś tam tego sprzętu załadowaliśmy, swoje plecaki, swoje osobiste wyposażenie, 40 wsiadło potem i tak jak to na filmach możecie to oglądać wojennych, tak się jechało. Dzisiaj to by pozabijali, policja by pozabijała, i kierowcę i nas wszystkich. Na obóz pod Piaseczno. A pod Piasecznem mieliśmy w takim ośrodku, w gospodarstwie prowadzonym przez zakonnice, a naszym lokum była potężna stodoła i myśmy w tej stodole. A tak pokazowy mieliśmy taki maleńki namiocik z pałatek zorganizowany, stół był wykopany ziemny. Z tym, że ja tam byłem tylko oboźnym. A komendantem moim obozu, bo ja miałem wtedy, nie miałem 18 lat, miałem 17,5. Był phm. Jan Cichosz, ksiądz. Obóz trwał 2 tygodnie, ale ksiądz, i komendant i ksiądz Cichosz był 1 dzień na obozie, a ja pozostałych 13 prowadziłem samodzielnie. Co ciekawego stamtąd. Przeżycia różne, jak to harcerskie, zajęcia. Ale mieliśmy taką jedną bardzo ciekawą noc. Nie wiem, czy państwo wiecie, był taki okres zaraz po wojnie, jak nasi wyzwoliciele pędzili całe stada krów z zachodu aż do Związku Radzieckiego. Przyszła taka jedna noc, że 250 krów, zatrzymali się w tym folwarku, gospodarstwie. Wtedy nas nawet z tej stodoły powyrzucali, musieliśmy iść gdzie indziej, bo oni musieli zabezpieczyć. Taka przygoda była, charakterystyczna na ówczesne czasy.

Bogumiła Sajkowska, AHM: Wstyd mi jest, ale nie pamiętam, jaka to była drużyna. Od pani Rzeszotarskiej byłyśmy na obozie w Jaszczurówkach, to było zaraz po wojnie, to było bardzo siermiężnie, niektóre namioty były z Unry, a te polówki były takie fajne rozkładane, takie z drewnianymi, takie naciągane drewniane. Też były z Unry. Oczywiście odrębnie były drużyny żeńskie i drużyny męskie i obozy były też odrębne i ja byłam dzieckiem obozu.
Ja spałam w odrębnym namiocie, w takim namiocie, niby tym PCK i czerwony krzyż był na wierzchu, ale nikogo nie było w nim. Ja tam spałam, jako dziecko tego obozu. I te cholerne chłopaki mnie ukradli razem z tym łóżkiem. No i moi mili, ja się w ogóle nie obudziłam. No tak. Zanieśli mnie do obozu do siebie, jak ja otworzyłam oczy, to ja byłam zupełnie nie tam, gdzie powinnam być. Ale nasze dziewczyny się postarały, podkradły chłopakom, ukradły raz to totem poszedł, a drugi raz nie wiem, coś tam jeszcze i była uroczysta wymiana. Ja była ta uroczysta wymiana pamiętam, takimi, za co leśniczy strasznie się gniewał, bo mu połamali gałęzie w jakimś świerku czy coś, taką linię demarkacyjną zrobili no i oni mnie z jednej strony nieśli na tym łóżku, ja musiałam leżeć w tym łóżku oczywiście, a tutaj z drugiej strony tej strony tej elegancko i taka była wymiana. To jest nie do zapomnienia. To się będzie pamiętało zawsze. A widzicie, jaka była drużyna nie pamiętam.

Anna Mizikowska: Na porządnym obozie musi być chłopak, do którego się wzdycha… I trzeba się czegoś nauczyć…
Barbara Prószyńska wspomina obóz harcerski z 1956 roku:
Moja przyjaciółka już się zapisała i ja też. I pojechałyśmy już w sierpniu na obóz harcerski. To było zgrupowanie hufca Grochów nad jeziorem Nidzkim prowadzone przez dh. Szypowskiego Mirosława, który został nazwany w takim echu obozowym „syn hrabiego Monte Christo”. To było charakterystyczne, bo się wszyscy w nim podkochiwali. W przeciwieństwie do dh. Romanowskiego, którego nazywano „Iwan Groźny”.
To był wspaniały obóz, chociaż gdybym miała go oceniać jako komendant chorągwi to bym go bardzo krytycznie oceniła. Ale to były, myśmy się wszystkiego wtedy uczyły, a komendantką naszego obozu, obecnie emerytowany profesor etnografii, Hanna Szyfer.
Bardzo mądra kobieta, której myśmy się podśmiewały troszeczkę wtedy, bo uważałyśmy się za najmądrzejsze w całej wsi. I ona tak naprawdę zainteresowała mnie Warmią i Mazurami. Ona, myśmy tam się uczyły piosenek, myśmy szły na zwiady czy na prace społeczne. Naprawdę ona nauczyła nas rozumieć problemy Mazurów i Warmiaków. Mi by się nie zdarzyło, żebym szukała osadników wojskowych na Mazurach.
Później doceniałam to, że wszystkie te rajdy czy programy ognisk były naprawdę mądrze przemyślane. Obóz to były prymitywne strasznie warunki, mi się nie chciało rolować 2 kocy, więc miałam jeden, można sobie wyobrazić w sierpniu na obozie na mazurach pod 1 kocem, bez śpiwora, bez niczego. Po co taki ciężki plecak brać, prawda. Mamy nie było, jak się pakowałam, bo wyjechała z bratem na wakacje. Więc ja się sama pakowałam i chodziło o to, żebym miała lekki plecak.

Anna Mizikowska: Grzegorz Nowik, był w 1966 roku nad jeziorem Szeląg Wielki. Nie dość, że jego zastęp nosił wiele mówiącą nazwę „Komary” to jeszcze obóz zaczął się od niemiłej niespodzianki. Ale ostatecznie, liczą się wspomnienia!
Grzegorz Nowik, AHM: Polana, na której mieliśmy mieć rozbity obóz, został zajęty przez jakichś turystów. Próba wojny z nadleśnictwem, żeby oni się zwinęli, no żeby gdzieś pojechali, okazała się, że to w czasie urlopu nadleśniczego, inny tam, podleśniczy, wydał zgodę dla tych turystów na obozowanie. Tutaj turyści, prawda, radia tranzystorowe, psy szczekające, ganiające, tu multi dzieci, to się nie dało pogodzić. W związku z tym, myśmy się musieli przenieść w inne miejsce. Najpierw rozbiliśmy namioty na polanie, licząc, ze oni zostaną stamtąd usunięci, trzeba było zwinąć, te przygotowane żerdzie poprzenosić w inne miejsce, przyjechaliśmy rano, to do wieczora nie byliśmy gotowi. A ja mam taką przypadłość, że cierpię na migreny. I tego dnia miałem migrenę, jako mały chłopak. I padłem. Pamiętam, przyszedł oboźny, Marek Młynarski, do dzisiaj utrzymuję też z nim kontakt. Patrzy i mówi: o, z tego to już nic nie będzie. Chłopcy mówili: no jak to, on leży, a my mamy namiot rozstawiać, coś trzeba z tym zrobić. No więc dali mi jakiś proszek od bólu głowy, i zostawili w spokoju. Ja pamiętam, że chłopcy poszli do wsi napychać sienniki, bo to się jeszcze wtedy sienniki słomą napychało. No i wieczorem ktoś mnie przeniósł, ja nie pamiętam kto, bo ja usnąłem, w mundurze, po tym proszku, na tym sienniku i przespałem tak pierwszą noc. Dopiero następnego dnia rehabilitowałem się i budowałem prycze, bo oni też nie zdążyli tych pryczy zbudować, i półkę według własnej konstrukcji tam zaplanowałem, jak zrobimy na plecaki. Także jedni budowali prycze, a ja z 2 kolegami budowaliśmy półkę. Przy czym stwierdziliśmy, że lepiej, jak ją będziemy budować na takiej dużej pryzmie żerdzi, która była zrzucona. Rzeczywiście tam wybieraliśmy se żerdki i zbudowaliśmy półkę, tylko potem trzeba było ją podnieść i przenieść. Bo to była niewkopywana, tylko przenoszona, nasz patent. Szliśmy i obijaliśmy se piszczele, bo ciężko to było podnieść do góry. W każdym razie, pamiętam ten obóz. I wspaniale było.
Pamiętam, że była kucharka na tym obozie. Ale też, pierwsza służba w kuchni, pierwsza warta, dzięcioł stukał, walił w taki kawałek kory, która dawała pogłos, jakby ktoś szedł po tym lesie. No też przeżycie, każdy to musi przeżyć mając 12 lat i te wrażenia potem do końca zostają.

Praskie Audiohistorie e21 O pracy z dźwiękiem
2021-05-18 00:10:08

Anna Mizikowska: 18 maja to Światowy Dzień Muzealnika. Z tej okazji zdradzę Państwu trochę muzealnej „kuchni”, związanej z pracą z dźwiękiem. W tym podcaście korzystam z nagranych wspomnień prażan. Gromadzimy takie relacje od 2008 roku w Archiwum Historii Mówionej. To około 500 godzin nagrań, bo każda taka rozmowa trwa od 2 do nawet 20 godzin. Z tego bogatego zbioru wybieramy kilkuminutowe fragmenty. Część z nich znajdziecie na stałej wystawie Muzeum Pragi. Inne trafiają na wystawy czasowe, dopełniają opowieść albo są samodzielnym eksponatem. Czasem praska opowieść jest tak barwna, że wystarczy słuchać, a wyobraźnia sama maluje obrazy. Jak we wspomnieniu Pana Jacka Natorffa: Jacek Natorff, AHM: Na Targowej było sporo knajp. Były kawiarnie. Była taka mordownia, proszę Pani. Mordownie, to się nazywało takie, takie, wie pani, knajpki takie, gdzie tam na stojący wypijało się setę i dyżurnego śledzia podawali, prawda - bo przymus był taki, że trzeba było do sety zakąskę wziąć. No, to pani bufetowa zawsze pytała, prawda - no, to już są późniejsze lata, prawda, lata siedemdziesiąte - pani bufetowa pytała: - Śledź do zjedzenia, czy dyżurny? - No, dyżurny, no. No, to spod lady wyciągała talerzyk z nadgryzionym śledziem, prawda, stawiało się to obok siebie, wypijało się setę, i oddawało się śledzia z powrotem. Anna Mizikowska: Zawsze staramy się nagrywać relacje historii mówionej w ciszy, żeby zapewnić im jak najlepszą jakość. A jeśli już ujawniam kulisy tej pracy: montowanie rozmowy z tłem dźwiękowym trwa dłużej i jest trudniejsze… Czasem jednak dźwięki, które towarzyszą nagraniu i które trudno wyeliminować – są same w sobie wartością. Ubarwiają przekaz. Pan Marek Drzażdżyński opowiadał nam o swoim życiu zegarmistrza w swoim miejscu pracy, na Saskiej Kępie. Posłuchajcie, jak pięknie grały zegary w tle tej rozmowy… Marek Drzażdzyński, AHM: Ja od najmłodszych lat miałem do czynienia z zegarkami, ponieważ przychodziłem, przynosiłem ojcu obiad, nawet taki nawet jako taki młody człowiek mieszkający jeszcze na Grochowie i widziałem, jak ojciec pracuje, tam sobie grzebałem w kółkach, trybikach. Przyszedł moment, że zaczął mi dawać budziki do naprawy. Więc ja je rozkładałem, składałem, czyli od najmłodszych lat miałem do czynienia z taką mechaniką precyzyjną. Do Szkoły Rzemiosł Artystycznych uczęszczałem, do której trzeba było zdać egzamin nawet. Pomimo, że była to szkoła zawodowa, ale trzeba było zdać do niej egzamin. Ponieważ to była szkoła, która zrzeszała zegarmistrzów, grawerów, złotników, tapicerów, kowali artystycznych. To były takie zawody artystyczne. No i do klasy zegarmistrzowskiej zdawałem. St.K.: Gdzie ta szkoła była? M.D.: To było na Sandomierskiej. Już w tej chwili jest zlikwidowana, jej nie ma. Przeniosła się z czasem na Włościańską, ale ja jeszcze jestem tym rocznikiem tym przedostatnim z ulicy Sandomierskiej. Nie bardzo nawet chciałem iść do tej szkoły, ale pod presją ojca, że tak powiem, poszedłem, ponieważ on ten zawód wykonywał i miał aspiracje, żebym ja również, żebym ten zawód się nauczył. Pojedyncze są zakłady zegarmistrzowskie, które pokuszą się i są w stanie wykonywać naprawy jakiś zegarów antycznych. Ja mówię jeśli chodzi o naprawę zegara antycznego, to taki zegarmistrz to nie jest tylko zegarmistrzem. Bo to jest tak – ślusarz, kowal, stolarz, historyk sztuki i na końcu zegarmistrz, do tego wszystkiego. Żeby taki zegar naprawić poddać jakieś konserwacji, renowacji, no to żeby to było zgodne ze sztuką zegarmistrzowską starą, aczkolwiek przychodzą do mnie klienci, którzy chcą w stary zegar wstawić zegar kwarcowy. Zrobić taką hybrydę. Co w moim przypadku to jest bolesne bardzo, ale no też robię. Muzeum Pragi: To ze względów finansowych, podejrzewam. Marek Drzażdżyński, AHM: No tak, bo te naprawy są nie tanie, ale za to jak uratujemy to pięknie bije, pokazuje nam czas. Poza tym pokoleniowo możemy przekazać taki zegar. Dbając o niego, przekażemy go pokoleniowo. Anna Mizikowska: Niekiedy sama dodaję tło do relacji historii mówionej. W 2016 roku Muzeum Pragi prezentowało Państwu wystawę „Prawobrzeżni. Biografie niecodzienne”. Rodzinnym pamiątkom towarzyszyły wspomnienia. Między innymi, Pani Halina Geber opowiadała o rodzinnej firmie – pralni chemicznej i farbiarni na Kamionku przy Lubelskiej 15/17. Chciałam przenieść Państwa do tego miejsca. Zmiksowałam szum pralki Frani z chlupotem tkaniny zanurzanej w misce, zarejestrowanym w muzealnej łazience… Razem brzmią tak, jak mogła brzmieć pralnia i farbiarnia z początku 20 wieku… Halina Geber, AHM: Nazwisko Geber łączy się z historią zakładu. To się określało jako przemysł włókienniczy – to była pierwsza w okolicach Warszawy farbiarnia parowa i pralnia chemiczna. I właśnie.. tego typu zakłady powstawały gdzieś w połowie XIX wieku. Założyła ją rodzina z Francji. Było 5 rodzeństwa, i z tych pięciorga troje przyjechało do Polski. Pionierką była Babette Judlin, Babette z Geberów, Potem cały ten zakład przekazała młodszemu bratu. Wiemy tyle, że powiazania tej rodziny Geberów z Judlinami były takie, że rodzina Judlinów w Miluzie miała firmę tekstylną, gdzie mój pradziadek, Charles Emil Geber zdobywał swoje uprawnienia zawodowe. W pierwszej połowie XIX w. Fryderyk Bittner, dzierżawca zajazdu czy karczmy na Grochowie ożenił się z Augusta z domu Kazimirus. I ona miała dwie córki, z tymi córkami – Emilią i Anną – pojechała pewnego razu na kurację do Francji, z dwiema panienkami, które tam poznały chłopców. Jedna, Emilia, Charlesa Emila, a druga, Anna, nie znam imienia – Francuza Haffę, nazwisko Haffa. Charles Emil, po odbyciu służby wojskowej, przyjechał do Warszawy i tutaj ożenił się z Emilią Leubner z domu, i to była moja prababcia i pradziadek oczywiście. I przejęli firmę po siostrze, po tych Judlin […] Mój pradziadek i prababcia prowadzili i rozwijali firmę. I Charles Emil przejmując firmę od siostry nadał jej już swoje imię i nazwisko. I tak, w brzmieniu francuskim, firma przetrwała właściwie do końca, do 1950 roku. Anna Mizikowska: W 2018 roku przygotowywałam dla Państwa wystawę „Co słychać na Pradze?”. Dzięki uprzejmości warszawskiego ZOO mogłam do niej nagrać kilka zwierząt. Nie wszystkie chciały „dać głos”… W trzaskający mróz, wieczorami, ja i moje koleżanki chodziłyśmy z mikrofonem do fok. W bramie przy Ratuszowej było słychać, jak krzyczą! Ale gdy podchodziłyśmy do ich basenu zapadała cisza… Aż w końcu… Nagranie Foki Zależało mi także na nagraniu lwów. Tylko jak to zrobić, gdy człowieka w ZOO dzieli od lwów fosa i cały wybieg? ZOO zaprosiło więc mnie i mikrofon w porze karmienia. Stałam pół metra od kraty, za którą biegały trzy głodne lwy. Za mną stał ich opiekun z przygotowanym obiadem - płatem mięsa. Adrenalina sprawiła, że trzęsły mi się ręce i nogi… Ale nagranie wyszło super! Nagranie Lwy Na zakończenie tego odcinka zapraszam Państwa na najnowsze słuchowisko w Muzeum Warszawskiej Pragi. Już w czerwcu będziecie mogli posłuchać, jak prażanie zapamiętali Bazar Różyckiego. Ze zmontowanych przeze mnie wspomnień widać, że to będzie bardzo nostalgiczna podróż…. Nagranie Szum targowiska z nagrania Narodowego Archiwum Cyfrowego
Anna Mizikowska: 18 maja to Światowy Dzień Muzealnika. Z tej okazji zdradzę Państwu trochę muzealnej „kuchni”, związanej z pracą z dźwiękiem.
W tym podcaście korzystam z nagranych wspomnień prażan. Gromadzimy takie relacje od 2008 roku w Archiwum Historii Mówionej. To około 500 godzin nagrań, bo każda taka rozmowa trwa od 2 do nawet 20 godzin.
Z tego bogatego zbioru wybieramy kilkuminutowe fragmenty. Część z nich znajdziecie na stałej wystawie Muzeum Pragi. Inne trafiają na wystawy czasowe, dopełniają opowieść albo są samodzielnym eksponatem.
Czasem praska opowieść jest tak barwna, że wystarczy słuchać, a wyobraźnia sama maluje obrazy. Jak we wspomnieniu Pana Jacka Natorffa:
Jacek Natorff, AHM: Na Targowej było sporo knajp. Były kawiarnie. Była taka mordownia, proszę Pani. Mordownie, to się nazywało takie, takie, wie pani, knajpki takie, gdzie tam na stojący wypijało się setę i dyżurnego śledzia podawali, prawda - bo przymus był taki, że trzeba było do sety zakąskę wziąć. No, to pani bufetowa zawsze pytała, prawda - no, to już są późniejsze lata, prawda, lata siedemdziesiąte - pani bufetowa pytała: - Śledź do zjedzenia, czy dyżurny? - No, dyżurny, no. No, to spod lady wyciągała talerzyk z nadgryzionym śledziem, prawda, stawiało się to obok siebie, wypijało się setę, i oddawało się śledzia z powrotem.
Anna Mizikowska: Zawsze staramy się nagrywać relacje historii mówionej w ciszy, żeby zapewnić im jak najlepszą jakość. A jeśli już ujawniam kulisy tej pracy: montowanie rozmowy z tłem dźwiękowym trwa dłużej i jest trudniejsze…
Czasem jednak dźwięki, które towarzyszą nagraniu i które trudno wyeliminować – są same w sobie wartością. Ubarwiają przekaz.
Pan Marek Drzażdżyński opowiadał nam o swoim życiu zegarmistrza w swoim miejscu pracy, na Saskiej Kępie. Posłuchajcie, jak pięknie grały zegary w tle tej rozmowy…
Marek Drzażdzyński, AHM: Ja od najmłodszych lat miałem do czynienia z zegarkami, ponieważ przychodziłem, przynosiłem ojcu obiad, nawet taki nawet jako taki młody człowiek mieszkający jeszcze na Grochowie i widziałem, jak ojciec pracuje, tam sobie grzebałem w kółkach, trybikach. Przyszedł moment, że zaczął mi dawać budziki do naprawy. Więc ja je rozkładałem, składałem, czyli od najmłodszych lat miałem do czynienia z taką mechaniką precyzyjną. Do Szkoły Rzemiosł Artystycznych uczęszczałem, do której trzeba było zdać egzamin nawet. Pomimo, że była to szkoła zawodowa, ale trzeba było zdać do niej egzamin. Ponieważ to była szkoła, która zrzeszała zegarmistrzów, grawerów, złotników, tapicerów, kowali artystycznych. To były takie zawody artystyczne. No i do klasy zegarmistrzowskiej zdawałem.
St.K.: Gdzie ta szkoła była?
M.D.: To było na Sandomierskiej. Już w tej chwili jest zlikwidowana, jej nie ma. Przeniosła się z czasem na Włościańską, ale ja jeszcze jestem tym rocznikiem tym przedostatnim z ulicy Sandomierskiej. Nie bardzo nawet chciałem iść do tej szkoły, ale pod presją ojca, że tak powiem, poszedłem, ponieważ on ten zawód wykonywał i miał aspiracje, żebym ja również, żebym ten zawód się nauczył.
Pojedyncze są zakłady zegarmistrzowskie, które pokuszą się i są w stanie wykonywać naprawy jakiś zegarów antycznych. Ja mówię jeśli chodzi o naprawę zegara antycznego, to taki zegarmistrz to nie jest tylko zegarmistrzem. Bo to jest tak – ślusarz, kowal, stolarz, historyk sztuki i na końcu zegarmistrz, do tego wszystkiego. Żeby taki zegar naprawić poddać jakieś konserwacji, renowacji, no to żeby to było zgodne ze sztuką zegarmistrzowską starą, aczkolwiek przychodzą do mnie klienci, którzy chcą w stary zegar wstawić zegar kwarcowy. Zrobić taką hybrydę. Co w moim przypadku to jest bolesne bardzo, ale no też robię.
Muzeum Pragi: To ze względów finansowych, podejrzewam.
Marek Drzażdżyński, AHM: No tak, bo te naprawy są nie tanie, ale za to jak uratujemy to pięknie bije, pokazuje nam czas. Poza tym pokoleniowo możemy przekazać taki zegar. Dbając o niego, przekażemy go pokoleniowo.
Anna Mizikowska: Niekiedy sama dodaję tło do relacji historii mówionej. W 2016 roku Muzeum Pragi prezentowało Państwu wystawę „Prawobrzeżni. Biografie niecodzienne”. Rodzinnym pamiątkom towarzyszyły wspomnienia.
Między innymi, Pani Halina Geber opowiadała o rodzinnej firmie – pralni chemicznej i farbiarni na Kamionku przy Lubelskiej 15/17. Chciałam przenieść Państwa do tego miejsca.
Zmiksowałam szum pralki Frani z chlupotem tkaniny zanurzanej w misce, zarejestrowanym w muzealnej łazience… Razem brzmią tak, jak mogła brzmieć pralnia i farbiarnia z początku 20 wieku…
Halina Geber, AHM: Nazwisko Geber łączy się z historią zakładu. To się określało jako przemysł włókienniczy – to była pierwsza w okolicach Warszawy farbiarnia parowa i pralnia chemiczna. I właśnie.. tego typu zakłady powstawały gdzieś w połowie XIX wieku. Założyła ją rodzina z Francji.
Było 5 rodzeństwa, i z tych pięciorga troje przyjechało do Polski. Pionierką była Babette Judlin, Babette z Geberów, Potem cały ten zakład przekazała młodszemu bratu.
Wiemy tyle, że powiazania tej rodziny Geberów z Judlinami były takie, że rodzina Judlinów w Miluzie miała firmę tekstylną, gdzie mój pradziadek, Charles Emil Geber zdobywał swoje uprawnienia zawodowe.
W pierwszej połowie XIX w. Fryderyk Bittner, dzierżawca zajazdu czy karczmy na Grochowie ożenił się z Augusta z domu Kazimirus. I ona miała dwie córki, z tymi córkami – Emilią i Anną – pojechała pewnego razu na kurację do Francji, z dwiema panienkami, które tam poznały chłopców. Jedna, Emilia, Charlesa Emila, a druga, Anna, nie znam imienia – Francuza Haffę, nazwisko Haffa. Charles Emil, po odbyciu służby wojskowej, przyjechał do Warszawy i tutaj ożenił się z Emilią Leubner z domu, i to była moja prababcia i pradziadek oczywiście. I przejęli firmę po siostrze, po tych Judlin […] Mój pradziadek i prababcia prowadzili i rozwijali firmę. I Charles Emil przejmując firmę od siostry nadał jej już swoje imię i nazwisko. I tak, w brzmieniu francuskim, firma przetrwała właściwie do końca, do 1950 roku.
Anna Mizikowska: W 2018 roku przygotowywałam dla Państwa wystawę „Co słychać na Pradze?”. Dzięki uprzejmości warszawskiego ZOO mogłam do niej nagrać kilka zwierząt. Nie wszystkie chciały „dać głos”…
W trzaskający mróz, wieczorami, ja i moje koleżanki chodziłyśmy z mikrofonem do fok. W bramie przy Ratuszowej było słychać, jak krzyczą! Ale gdy podchodziłyśmy do ich basenu zapadała cisza… Aż w końcu…
Nagranie Foki
Zależało mi także na nagraniu lwów. Tylko jak to zrobić, gdy człowieka w ZOO dzieli od lwów fosa i cały wybieg? ZOO zaprosiło więc mnie i mikrofon w porze karmienia. Stałam pół metra od kraty, za którą biegały trzy głodne lwy. Za mną stał ich opiekun z przygotowanym obiadem - płatem mięsa. Adrenalina sprawiła, że trzęsły mi się ręce i nogi… Ale nagranie wyszło super!
Nagranie Lwy
Na zakończenie tego odcinka zapraszam Państwa na najnowsze słuchowisko w Muzeum Warszawskiej Pragi. Już w czerwcu będziecie mogli posłuchać, jak prażanie zapamiętali Bazar Różyckiego. Ze zmontowanych przeze mnie wspomnień widać, że to będzie bardzo nostalgiczna podróż….
Nagranie Szum targowiska z nagrania Narodowego Archiwum Cyfrowego

Praskie Audiohistorie e20 Życie w ZOO na Pradze
2021-05-11 00:10:18

Anna Mizikowska: Wiedzą już Państwo, że 12 maja rusza w Muzeum Warszawy nowa wystawa? „Zwierzęta w Warszawie. Tropem relacji” o obecności zwierząt w historii miasta i o relacjach ludzie-zwierzęta. Dla Pragi takim miejscem obopólnych relacji jest m.in. ZOO. W 2010 roku Maria Szymańska nagrała dla naszego Archiwum Historii Mówionej wspomnienia Ryszarda Żabińskiego o przedwojennym spokojnym życiu w rodzinie dyrektora Ogrodu Zoologicznego, w willi na terenie tegoż ogrodu. I o wojennych losach rodziny. Oto fragmenty tej rozmowy. Ryszard Zieliński, AHM: Rodzina jest w ogóle warszawska. To znaczy na Pradze mieszkaliśmy... znaczy ojciec zaczął mieszkać jak został dyrektorem Ogrodu Zoologicznego. Ja się tam urodziłem, no nie dosłownie w Ogrodzie, ale w każdym razie, w każdym razie mieszkałem już od niemowlęcych lat w Ogrodzie. Ojciec został w 1929 roku dyrektorem Ogrodu, no i zaraz potem ja się urodziłem, to znaczy zaraz potem. Jak zaraz potem. W każdym razie w 1932 roku się urodziłem. No i przez wiele lat mieszkałem w Ogrodzie. To znaczy z rodzicami. Do 1953 roku. W tym momencie ojciec przestał być, to znaczy dokładnie to w 1952 roku chyba przestał być dyrektorem Ogrodu. Stoi ten dom, to jest pierwsza rzecz. W Ogrodzie. To jest willa, to jest piętrowy budynek dosyć duży. Pomieszczenia no... tradycyjne kuchnia, salon, gabinet ojca, takie pomieszczenie do zebrań powiedzmy administracyjnych, tego typu no... no i na piętrze właściwie dwa czy trzy pokoje, sypialnia rodziców, mój pokój. Była piwnica tak trochę przystosowana częściowo do trzymania zwierząt. Ojciec miał powiedzmy, swoje miejsce takie, znaczy nie gabinet, ale taką pracownię, w której miał też jakieś tam swoje przyrodnicze badania, i mikroskop i powiedzmy jakieś tam typowe przyrządy, którymi się posługują zoo…, nie tyle zoolodzy ale w ogóle badacze, no bo w końcu był naukowcem przy tym wszystkim. Trzeba powiedzieć jedną rzecz, że nasz dom, powiedzmy, z racji tego, że, no to była po pierwsze inteligencja powiedzmy... ojciec miał dużo znajomych artystów, którzy też przychodzili do Ogrodu i ... była pani Magdalena Gross rzeźbiarka, która rzeźbiła. Się zaprzyjaźniła z domem, zresztą ona była też jedną z osób, które żeśmy ukrywali w okresie okupacji. Znał malarza Henryka Stażewskiego, tego co tutaj stoi rysunek jego... także to był taki dom trochę artystyczno-, wie pani, na różne kierunki... naukowo- artystyczno-, powiedzmy, normalny. No i jeszcze dodatkowo właśnie w tym otoczeniu zwierząt. Pawie ryczały zresztą tak jak i w Łazienkach, ale, albo tam lew zaryczał, albo jakiś tam hipopotam coś tam sobie hih... Co tam robiłem? Nic nie robiłem, bawiłem się zajęciem się jakimś stworzonkiem będącym… czy wyjściem z nim na spacer, jeżeli to trzeba było zrobić, czy dać mu jeść... To takie, takie no powszechne, powiedzmy to, działania.. Było bardzo fajnie, no bo... w takich warunkach miejskich mieszkać w takim z kolei, z kolei miejscu jak Ogród no to bardzo fajna zabawa. Właściwie prawie jak na wsi. No jeździłem tam na kucach, na... bawiłem się... miałem taką przyjaciółkę szympansicę, która się ze mną bawiła. No i tak wyglądało powiedzmy moje życie do 1939 roku. W trakcie wojny to w ogóle było trochę inaczej. Bardziej ruchliwie. Z tej racji, że, że my żeśmy, ja mówię, my żeśmy... to głównie rodzice. W każdym razie żeśmy, ja w części też.... opiekowali się Żydami. Także, że przez... w okresie okupacji to przez do się przewijało sporo osób. I z racji i żydowskich... pochodzenia żydowskiego i nie tylko bo... no bo też byli… ukrywani po niektórych akcjach Akowcy. To znaczy... znaczy się po jakiejś dywersyjnej akcji żołnierze... znaczy żołnierze... no AK. Znaczy to, to okres okupacji, to bardzo już jest taki specyficzny zresztą, no na ten temat to z kolei już matka napisała książkę pod tytułem „Ludzie i zwierzęta”. Maria Szymańska: A jak pan odbierał tę sytuację, bo pan przecież jeszcze był zupełnie młodym chłopcem, prawda? Czy pan był wtajemniczony w te wszystkie sprawy? Ryszard Żabiński, AHM: Tak, tak. Znaczy ja nie wiem dokładnie czy szczególnie... w szczegółach. No pewnie były jakieś sprawy, które, które... ale nie... ale to w tym bezwzględnie uczestniczyłem na zasadzie, że to są ludzie, którzy, których trzeba... są to Żydzi, o których nie wolno nikomu nic mówić. Trzeba im pomóc, trzeba ich, jak to powiadam, nakarmić, bo to zresztą jest taka specyficzna rzecz... Bo to należało do mojego obowiązku czasami noszenie jedzenia. Bo byli ukrywani w pewnych klatkach. To znaczy w klatkach... w pewnych pomieszczeniach, które nadawały się, powiedzmy, do zamieszkania, a które były przewidziane dla zwierząt w swoim czasie. No więc ja tam nosiłem jedzenie z tej racji, że to nie budziło podejrzenia. Bo to młody chłopak mógł, może się bawić, może... różne rzeczy robić takie i, i nikt powiedzmy obcy patrząc na to nie będzie podejrzewał, że tam się ktoś gdzieś ukrywa i że to jest jedzenie dla osoby, powiedzmy, którą, która jest ukrywana. Dom był otwarty, dużo, stosunkowo dużo ludzi, którzy przechodzili byli to ludzie, jak powiedziałem już, powtarzam – ukrywający się i nie ukrywający się. I to nie budziło takiego, powiedzmy, zainteresowania ze strony, powiedzmy, Niemców. No bo nic się, nie widać tutaj. Co innego jak to było powiedzmy, sytuacje takie, powiedzmy w... mieście. Bezwzględnie tam, gdzie jest dużo ludzi mieszkających blisko siebie. To wtedy to bardziej się rzuca w oczy. A tutaj, w Ogrodzie, względnie spokojnie, no więc... więc to było takim... taką korzystną sytuacją dla robienia tego, co robili moi rodzice. Większe lub mniejsze spotkania z Niemcami, z Wermachtem i żandarmerią to, to były spotkania. Bo o to, oni się zjawiali w ogrodzie od czasu do czasu, a głównie to w momencie powstania, jak powstanie wybuchło to byli bardzo ostre przygody, nazwijmy to, przez te dni. My żeśmy byli do... od powstania, od dnia powstania chyba do połowy sierpnia, bo nie byliśmy do końca powstania w Warszawie, bo w mniej więcej chyba drugiej połowy sierpnia wywieźli nas Niemcy. No i po drodze z transportu żeśmy się wymeldowali można by powiedzieć. Nie dosłownie uciekli ale w każdym razie wyszliśmy to w Łowiczu. A to, to w ogóle cała historia była, bo to trzeba by mówić o tym co się działo w ogrodzie, w sensie jak ogród wyglądał w czasie okupacji. Więc z początku była taka hodowla świń, tuczników z przewidzeniem karmienia Wermachtu, żołnierzy i też częściowo ludzi, Polaków, bo tym zajmowała się rzeźnia miejska. Ta rzeźnia, która, o ile ja pamiętam, to chyba gdzieś w okolicach Sierakowskiego. Jeżeli ta ulica w tej chwili istnieje. Potem, potem się ta hodowla zlikwidowała dlatego, że nie było właściwych warunków utrzymania tych świń w okresie, w okresie zimowym szczególnie, bo mimo że było dużo klatek i pomieszczeń dla innych zwierząt, ale akurat tego typu zwierzęta jak prosiaki, tuczniki nie bardzo się nadawały. Nie, te pomieszczenia nie były zbyt dobre. MariaSzymańska: A czy pan uczestniczył jakoś w tej hodowli, pomagał? Ryszard Żabiński: No wie pani, raczej to miałem tam jakiegoś prosiaczka w domu, do, do zabawy. Ponieważ zawsze jakieś stworzenie się u nas w domu chowało. Przeważnie były to jakieś takie zwierzęta, które wymagały szczególnej opieki. Tak w okresie w ogóle hodowlanym i w ogóle przed wojennym, to nie tylko prosiaki, w okresie okupacji, ale i przed wojną też różne... właśnie urodziło się, jakaś hienka, ryś czy inne stworzonko, a jakieś nie bardzo było zdrowe to, to zawsze było trzymane u nas w domu. Także taki mały zwierzyniec sam w domu był oprócz tego dużego zwierzyńca, nazwijmy to, Ogrodu. No... potem, jak mówiłem, potem się była, przez Niemców hodowla, otwarta hodowla zwierząt futerkowych. I dzięki tej hodowli my żeśmy wyjechali, zostali wywiezieni. Wykorzystaliśmy moment, że była likwidowana i razem z tą hodowlą żeśmy wyjechali i w Łowiczu, jak powiedziałem żeśmy z tego transportu się, mówiąc tak popularnie, wymeldowali. I tam przez, do lutego 1945 roku byliśmy na wsi. Stamtąd żeśmy transportem, znaczy skorzystali z uprzejmości polskiej, polskich żołnierzy, którzy jechali do Warszawy z transportem kartofli i żeśmy wrócili, wrócili do Warszawy i w Warszawie zaczęliśmy mieszkać na Floriańskiej bo ten dom, który był w ogrodzie był bardzo zdewastowany. Na Floriańskiej żeśmy mieszkali u znajomych mojej matki - chyba ktoś tam z przyjaciół matki. dopóki nie zostało w części przynajmniej wyremontowane dom w Ogrodzie a jeszcze nie powiedziałem, że ojca nie było bo ojciec był w niewoli. Bo uczestniczył w powstaniu. Był ciężko ranny i potem został wywieziony do Oflagu i jeszcze nie wrócił w tym czasie, kiedy my żeśmy już zaczęli urzędować z mamą, zresztą i z siostrą, o której nie powiedziałem, bo... w 1944, na miesiąc przed powstaniem urodziła się siostra moja. Także, także byliśmy z mamą i z siostrą już z powrotem w Ogrodzie... Mama się zajmowała trochę... tak, tak, tak... znaczy zajmowała się tym, żeby ogród znowu wrócił jako ogród zanim ojciec wróci z kolei z niewoli to żeby już mu przygotować troszeczkę teren do tego żeby urzędowo mógł ogród zacząć funkcjonować. No i tak się stało. Jak ojciec wrócił to już były pewne przesłanki ku temu żeby Ogród znowu został otwarty, to znaczy żeby w ogóle wrócił do, do stanu takiego, w jakim powinien być. No i tak też się działo od 1946/47 roku…
Anna Mizikowska: Wiedzą już Państwo, że 12 maja rusza w Muzeum Warszawy nowa wystawa? „Zwierzęta w Warszawie. Tropem relacji” o obecności zwierząt w historii miasta i o relacjach ludzie-zwierzęta.
Dla Pragi takim miejscem obopólnych relacji jest m.in. ZOO.
W 2010 roku Maria Szymańska nagrała dla naszego Archiwum Historii Mówionej wspomnienia Ryszarda Żabińskiego o przedwojennym spokojnym życiu w rodzinie dyrektora Ogrodu Zoologicznego, w willi na terenie tegoż ogrodu. I o wojennych losach rodziny. Oto fragmenty tej rozmowy.
Ryszard Zieliński, AHM: Rodzina jest w ogóle warszawska. To znaczy na Pradze mieszkaliśmy... znaczy ojciec zaczął mieszkać jak został dyrektorem Ogrodu Zoologicznego. Ja się tam urodziłem, no nie dosłownie w Ogrodzie, ale w każdym razie, w każdym razie mieszkałem już od niemowlęcych lat w Ogrodzie. Ojciec został w 1929 roku dyrektorem Ogrodu, no i zaraz potem ja się urodziłem, to znaczy zaraz potem. Jak zaraz potem. W każdym razie w 1932 roku się urodziłem. No i przez wiele lat mieszkałem w Ogrodzie. To znaczy z rodzicami. Do 1953 roku. W tym momencie ojciec przestał być, to znaczy dokładnie to w 1952 roku chyba przestał być dyrektorem Ogrodu.
Stoi ten dom, to jest pierwsza rzecz. W Ogrodzie. To jest willa, to jest piętrowy budynek dosyć duży. Pomieszczenia no... tradycyjne kuchnia, salon, gabinet ojca, takie pomieszczenie do zebrań powiedzmy administracyjnych, tego typu no... no i na piętrze właściwie dwa czy trzy pokoje, sypialnia rodziców, mój pokój. Była piwnica tak trochę przystosowana częściowo do trzymania zwierząt. Ojciec miał powiedzmy, swoje miejsce takie, znaczy nie gabinet, ale taką pracownię, w której miał też jakieś tam swoje przyrodnicze badania, i mikroskop i powiedzmy jakieś tam typowe przyrządy, którymi się posługują zoo…, nie tyle zoolodzy ale w ogóle badacze, no bo w końcu był naukowcem przy tym wszystkim.
Trzeba powiedzieć jedną rzecz, że nasz dom, powiedzmy, z racji tego, że, no to była po pierwsze inteligencja powiedzmy... ojciec miał dużo znajomych artystów, którzy też przychodzili do Ogrodu i ... była pani Magdalena Gross rzeźbiarka, która rzeźbiła. Się zaprzyjaźniła z domem, zresztą ona była też jedną z osób, które żeśmy ukrywali w okresie okupacji. Znał malarza Henryka Stażewskiego, tego co tutaj stoi rysunek jego... także to był taki dom trochę artystyczno-, wie pani, na różne kierunki... naukowo- artystyczno-, powiedzmy, normalny. No i jeszcze dodatkowo właśnie w tym otoczeniu zwierząt. Pawie ryczały zresztą tak jak i w Łazienkach, ale, albo tam lew zaryczał, albo jakiś tam hipopotam coś tam sobie hih...
Co tam robiłem? Nic nie robiłem, bawiłem się zajęciem się jakimś stworzonkiem będącym… czy wyjściem z nim na spacer, jeżeli to trzeba było zrobić, czy dać mu jeść... To takie, takie no powszechne, powiedzmy to, działania.. Było bardzo fajnie, no bo... w takich warunkach miejskich mieszkać w takim z kolei, z kolei miejscu jak Ogród no to bardzo fajna zabawa. Właściwie prawie jak na wsi. No jeździłem tam na kucach, na... bawiłem się... miałem taką przyjaciółkę szympansicę, która się ze mną bawiła. No i tak wyglądało powiedzmy moje życie do 1939 roku.
W trakcie wojny to w ogóle było trochę inaczej. Bardziej ruchliwie. Z tej racji, że, że my żeśmy, ja mówię, my żeśmy... to głównie rodzice. W każdym razie żeśmy, ja w części też.... opiekowali się Żydami. Także, że przez... w okresie okupacji to przez do się przewijało sporo osób. I z racji i żydowskich... pochodzenia żydowskiego i nie tylko bo... no bo też byli… ukrywani po niektórych akcjach Akowcy. To znaczy... znaczy się po jakiejś dywersyjnej akcji żołnierze... znaczy żołnierze... no AK. Znaczy to, to okres okupacji, to bardzo już jest taki specyficzny zresztą, no na ten temat to z kolei już matka napisała książkę pod tytułem „Ludzie i zwierzęta”.
Maria Szymańska: A jak pan odbierał tę sytuację, bo pan przecież jeszcze był zupełnie młodym chłopcem, prawda? Czy pan był wtajemniczony w te wszystkie sprawy?
Ryszard Żabiński, AHM: Tak, tak. Znaczy ja nie wiem dokładnie czy szczególnie... w szczegółach. No pewnie były jakieś sprawy, które, które... ale nie... ale to w tym bezwzględnie uczestniczyłem na zasadzie, że to są ludzie, którzy, których trzeba... są to Żydzi, o których nie wolno nikomu nic mówić. Trzeba im pomóc, trzeba ich, jak to powiadam, nakarmić, bo to zresztą jest taka specyficzna rzecz... Bo to należało do mojego obowiązku czasami noszenie jedzenia. Bo byli ukrywani w pewnych klatkach. To znaczy w klatkach... w pewnych pomieszczeniach, które nadawały się, powiedzmy, do zamieszkania, a które były przewidziane dla zwierząt w swoim czasie. No więc ja tam nosiłem jedzenie z tej racji, że to nie budziło podejrzenia. Bo to młody chłopak mógł, może się bawić, może... różne rzeczy robić takie i, i nikt powiedzmy obcy patrząc na to nie będzie podejrzewał, że tam się ktoś gdzieś ukrywa i że to jest jedzenie dla osoby, powiedzmy, którą, która jest ukrywana.
Dom był otwarty, dużo, stosunkowo dużo ludzi, którzy przechodzili byli to ludzie, jak powiedziałem już, powtarzam – ukrywający się i nie ukrywający się. I to nie budziło takiego, powiedzmy, zainteresowania ze strony, powiedzmy, Niemców. No bo nic się, nie widać tutaj. Co innego jak to było powiedzmy, sytuacje takie, powiedzmy w... mieście. Bezwzględnie tam, gdzie jest dużo ludzi mieszkających blisko siebie. To wtedy to bardziej się rzuca w oczy. A tutaj, w Ogrodzie, względnie spokojnie, no więc... więc to było takim... taką korzystną sytuacją dla robienia tego, co robili moi rodzice.
Większe lub mniejsze spotkania z Niemcami, z Wermachtem i żandarmerią to, to były spotkania. Bo o to, oni się zjawiali w ogrodzie od czasu do czasu, a głównie to w momencie powstania, jak powstanie wybuchło to byli bardzo ostre przygody, nazwijmy to, przez te dni. My żeśmy byli do... od powstania, od dnia powstania chyba do połowy sierpnia, bo nie byliśmy do końca powstania w Warszawie, bo w mniej więcej chyba drugiej połowy sierpnia wywieźli nas Niemcy. No i po drodze z transportu żeśmy się wymeldowali można by powiedzieć. Nie dosłownie uciekli ale w każdym razie wyszliśmy to w Łowiczu.
A to, to w ogóle cała historia była, bo to trzeba by mówić o tym co się działo w ogrodzie, w sensie jak ogród wyglądał w czasie okupacji. Więc z początku była taka hodowla świń, tuczników z przewidzeniem karmienia Wermachtu, żołnierzy i też częściowo ludzi, Polaków, bo tym zajmowała się rzeźnia miejska. Ta rzeźnia, która, o ile ja pamiętam, to chyba gdzieś w okolicach Sierakowskiego. Jeżeli ta ulica w tej chwili istnieje. Potem, potem się ta hodowla zlikwidowała dlatego, że nie było właściwych warunków utrzymania tych świń w okresie, w okresie zimowym szczególnie, bo mimo że było dużo klatek i pomieszczeń dla innych zwierząt, ale akurat tego typu zwierzęta jak prosiaki, tuczniki nie bardzo się nadawały. Nie, te pomieszczenia nie były zbyt dobre.
MariaSzymańska: A czy pan uczestniczył jakoś w tej hodowli, pomagał?
Ryszard Żabiński: No wie pani, raczej to miałem tam jakiegoś prosiaczka w domu, do, do zabawy. Ponieważ zawsze jakieś stworzenie się u nas w domu chowało. Przeważnie były to jakieś takie zwierzęta, które wymagały szczególnej opieki. Tak w okresie w ogóle hodowlanym i w ogóle przed wojennym, to nie tylko prosiaki, w okresie okupacji, ale i przed wojną też różne... właśnie urodziło się, jakaś hienka, ryś czy inne stworzonko, a jakieś nie bardzo było zdrowe to, to zawsze było trzymane u nas w domu. Także taki mały zwierzyniec sam w domu był oprócz tego dużego zwierzyńca, nazwijmy to, Ogrodu. No... potem, jak mówiłem, potem się była, przez Niemców hodowla, otwarta hodowla zwierząt futerkowych. I dzięki tej hodowli my żeśmy wyjechali, zostali wywiezieni. Wykorzystaliśmy moment, że była likwidowana i razem z tą hodowlą żeśmy wyjechali i w Łowiczu, jak powiedziałem żeśmy z tego transportu się, mówiąc tak popularnie, wymeldowali. I tam przez, do lutego 1945 roku byliśmy na wsi. Stamtąd żeśmy transportem, znaczy skorzystali z uprzejmości polskiej, polskich żołnierzy, którzy jechali do Warszawy z transportem kartofli i żeśmy wrócili, wrócili do Warszawy i w Warszawie zaczęliśmy mieszkać na Floriańskiej bo ten dom, który był w ogrodzie był bardzo zdewastowany. Na Floriańskiej żeśmy mieszkali u znajomych mojej matki - chyba ktoś tam z przyjaciół matki. dopóki nie zostało w części przynajmniej wyremontowane dom w Ogrodzie a jeszcze nie powiedziałem, że ojca nie było bo ojciec był w niewoli. Bo uczestniczył w powstaniu. Był ciężko ranny i potem został wywieziony do Oflagu i jeszcze nie wrócił w tym czasie, kiedy my żeśmy już zaczęli urzędować z mamą, zresztą i z siostrą, o której nie powiedziałem, bo... w 1944, na miesiąc przed powstaniem urodziła się siostra moja. Także, także byliśmy z mamą i z siostrą już z powrotem w Ogrodzie... Mama się zajmowała trochę... tak, tak, tak... znaczy zajmowała się tym, żeby ogród znowu wrócił jako ogród zanim ojciec wróci z kolei z niewoli to żeby już mu przygotować troszeczkę teren do tego żeby urzędowo mógł ogród zacząć funkcjonować. No i tak się stało. Jak ojciec wrócił to już były pewne przesłanki ku temu żeby Ogród znowu został otwarty, to znaczy żeby w ogóle wrócił do, do stanu takiego, w jakim powinien być. No i tak też się działo od 1946/47 roku…

Praskie Audiohistorie e19 Muzeum Grochowskie
2021-05-04 00:10:10

Dziś mamy dla Państwa cymes: Autor książki nagrał specjalnie dla Muzeum Pragi jedno ze swych opowiadań. Gwarą! Gwarę warszawską państwo lubią, to wiemy… Przemysława Śmiecha, autora książek „Mowa z Grochowa” i „Na drugie nóżkie”, felietonistę Miesięcznika Stolica państwo lubią, to też wiemy… Czyta Przemysław Śmiech: „Muzeum Grochowskie” Zeszłem do piwnicy, ponieważ moja notoryczna małżonka kazała mi, pardons, poprosiła mnie o przyniesienie kompotu z renklod, gdy nagle usłyszałem własnoręcznie jakiś hałas. Po zbliżeniu się do jego źródła okazało się, że to mój sąsiad, pan Benek, przeprowadza w swojej piwnicy renament. – Szaconek, panie Benku. Z powodu dlaczego spędzasz pan wolny czas wśród słoików, starych pudeł, rupieci i tem podobnej martwej natury? – Zdobywam zasługi na niwie kultury. – Nie rozumiem. – Już wyszczególniam. Jak pan wiesz przy ulicy Targowej trwa budowa Muzeum Warszawskiej Pragi. – Przepraszam za pardon, panie Benku, ale co nam do tego? – Teraz ja nie rozumiem. – Sam pan tłumaczysz różnem lebiegom, że nasz rodzinny, mlekiem i mniodem płynący Grochów to jedna para kaloszy, a zaś przeciwnie Praga – druga para, czy też wszak nie? – Detalycznie tak, ale jeżeli o wiele rozchodzi się o muzeum to nie bądź pan taki szczególarz. Jakby tak Praga, Grochów, Gocławek czy Bródno mniały swoje muzeum to posiadałbyś pan czas je wszystkie obskoczyć? Lepiej, żeby kulture z całego naszego brzegu zebrać na, pardons, kupe w jednem miejscu, żeby z tego jednego miejsca rozchodziła się na cały świat. Podpierasz pan takie stanowisko? – W całej rozciągliwości. Ale skoro jeżely w jednem miejscu, to takie miejsce już jest na Starówce – muzeum całej naszej kochającej stolycy. – Masz pan racje bytu, ale chyba prawa strona powinna mieć swoją placówkie, gdzie obywatele mogliby obcować z historycznemi pamniątkamy? – Musowo. Ale ja jeszcze nie rozumiem co ma kultura do piwnicy? – Oj panie sąsiedzie, szkoły podstawowe masz pan za sobą, a o takie rzeczy pan pytasz. W tej skromnej piwnicy przed pańskiem zwrokiem co się roztacza? – No co, słoiki, połamane meble, pajęczyny… – Zabytki się przed panem szanownym roztaczają. Byłeś pan kiedyś w muzeum? – Owszem, jako małoletni pętak. – Więc pamiętasz pan chyba te wszystkie skorupy, biżuterie i inne starożytne utensylia? W ten sam deseń będzie w naszem muzeum i każden jeden patriota grochoski ma psi obowiązek dostarczyć tam eksponant. – A jakie pan ma eksponanty panie Benku? – Poprosze o chwileczkie uwagi. Widzisz pan to krzesło? – To połamane? – Tak. Czysta secencja. – W jaki sposób? – W taki, że na oparciu mają zaszczyt figurować kwiatki i inna roślinność. – A z powodu dlaczego panie Benku trzyma pan taki mebel? – Z powodu, że to droga memu sercu pamniątka miłosnej pożogi mojej Tereni. Zdarzyło się albowiem kiedyś, że omal się nie pośliznąłem na wyboistym szlaku małżeńskiej wierności. – Omal? Sumienie się obudziło? – Nie, mąż wcześniej wrócił. Dałem nogie przez okno, ale Terenia i tak się o wszystkiem dowiedziała i potem robiła mi wyrzuty między innemi za pomocą tegoż krzesła. – A ta niedwabna marynarka z oderwanem rękawem i esem floresem w poprzek? – A to zabytek z wesela mojego rodzonego szwagra. W takiem garniturze czciłem jego gorzko, gorzko. Rękaw oderwany nawskutek towarzyskiego kwowadis, esy floresy to ślady po sosie koperkowem, najlepszem jaki miałem zaszczyt konsumować. – A gdzie są spodnie? – Nie wiem. Spodnie okrywa mrok tajemnicy. – A te słoiki panie Benku? – Ostrożnie, nie podchodź pan, bo koty tu się szwendają i możesz pan wdepnąć w, za przeproszeniem, nieprzyjemność. Cóż mogie tu zaznaczyć? W tech słoikach figurują pokarmy, któremi pokrzepia się tubylcza grochowska ludność. Grzybki marynowane, ogóreczki kiszone, bigosik… A wiesz pan co? – Co panie Benku? – Tak sobie pomyślałem, że nie mogie zatarabanić tych eksponatów do muzeum bez kontroly jakości. A jeżeli są już, pardon, nieświeże? – I jakie pan widzi rozwiązanie, panie Benku? – Nie ma rady, trzeba każdy słoik otworzyć i zrobić kontrol na okolyczność przydatności. Dla własnego bezpieczeństwa powinniśmy jednakowoż te produkty podkropić. – Chwalebna ostrożność panie Benku! – Masz pan tu dwie dychy, dołóż pan coś jeszcze i wracaj pan szybko na badanie. Spełniłem prośbę mego rozmiłowanego w dziejach ojczystych sąsiada, po czem przystąpiliśmy do badania zawartości historycznych pamiątek. Po trzech godzinach owocnych działań i dyskusji, gdy zaczęliśmy pod wpływem różnych wzruszeń przypominać sobie pieśni patriotyczne, śpiewając je na dwa zmęczone głosy, odwiedziły nas nasze małżonki… Pewnie się państwo zdziwią, ale nie okazały szacunku naszej ciężkiej pracy, a dzięki pani Tereni do kolekcji pana Benka dołączyło kolejne połamane krzesło… Jako warszawianka, która nie mówi gwarą, byłam ciekawa, kim jest Autor, który gwarą warszawską nie tylko mówi, ale i pisze. Poprosiłam o nagranie paru słów o sobie i swoich związkach ze stolicą. Czy trzeba się tu urodzić, żeby być warsiawiakiem? 8 maja będą Państwo mieli okazję spotkać Przemysława Śmiecha online, na Festiwalu Pragnienie Czytania. Link do wydarzenia podaję w opisie odcinka. Pan Przemysław otrzyma tam tytuł Ambasadora Dobrej Książki… Z góry gratulujemy! Link: https://www.facebook.com/events/484120763008480
Dziś mamy dla Państwa cymes: Autor książki nagrał specjalnie dla Muzeum Pragi jedno ze swych opowiadań. Gwarą!
Gwarę warszawską państwo lubią, to wiemy… Przemysława Śmiecha, autora książek „Mowa z Grochowa” i „Na drugie nóżkie”, felietonistę Miesięcznika Stolica państwo lubią, to też wiemy…
Czyta Przemysław Śmiech:

„Muzeum Grochowskie”
Zeszłem do piwnicy, ponieważ moja notoryczna małżonka kazała mi, pardons, poprosiła mnie o przyniesienie kompotu z renklod, gdy nagle usłyszałem własnoręcznie jakiś hałas. Po zbliżeniu się do jego źródła okazało się, że to mój sąsiad, pan Benek, przeprowadza w swojej piwnicy renament.
– Szaconek, panie Benku. Z powodu dlaczego spędzasz pan wolny czas wśród słoików, starych pudeł, rupieci i tem podobnej martwej natury?
– Zdobywam zasługi na niwie kultury.
– Nie rozumiem.
– Już wyszczególniam. Jak pan wiesz przy ulicy Targowej trwa budowa Muzeum Warszawskiej Pragi.
– Przepraszam za pardon, panie Benku, ale co nam do tego?
– Teraz ja nie rozumiem.
– Sam pan tłumaczysz różnem lebiegom, że nasz rodzinny, mlekiem i mniodem płynący Grochów to jedna para kaloszy, a zaś przeciwnie Praga – druga para, czy też wszak nie?
– Detalycznie tak, ale jeżeli o wiele rozchodzi się o muzeum to nie bądź pan taki szczególarz. Jakby tak Praga, Grochów, Gocławek czy Bródno mniały swoje muzeum to posiadałbyś pan czas je wszystkie obskoczyć? Lepiej, żeby kulture z całego naszego brzegu zebrać na, pardons, kupe w jednem miejscu, żeby z tego jednego miejsca rozchodziła się na cały świat. Podpierasz pan takie stanowisko?
– W całej rozciągliwości. Ale skoro jeżely w jednem miejscu, to takie miejsce już jest na Starówce – muzeum całej naszej kochającej stolycy.
– Masz pan racje bytu, ale chyba prawa strona powinna mieć swoją placówkie, gdzie obywatele mogliby obcować z historycznemi pamniątkamy?
– Musowo. Ale ja jeszcze nie rozumiem co ma kultura do piwnicy?
– Oj panie sąsiedzie, szkoły podstawowe masz pan za sobą, a o takie rzeczy pan pytasz. W tej skromnej piwnicy przed pańskiem zwrokiem co się roztacza?
– No co, słoiki, połamane meble, pajęczyny…
– Zabytki się przed panem szanownym roztaczają. Byłeś pan kiedyś w muzeum?
– Owszem, jako małoletni pętak.
– Więc pamiętasz pan chyba te wszystkie skorupy, biżuterie i inne starożytne utensylia? W ten sam deseń będzie w naszem muzeum i każden jeden patriota grochoski ma psi obowiązek dostarczyć tam eksponant.
– A jakie pan ma eksponanty panie Benku?
– Poprosze o chwileczkie uwagi. Widzisz pan to krzesło?
– To połamane?
– Tak. Czysta secencja.
– W jaki sposób?
– W taki, że na oparciu mają zaszczyt figurować kwiatki i inna roślinność.
– A z powodu dlaczego panie Benku trzyma pan taki mebel?
– Z powodu, że to droga memu sercu pamniątka miłosnej pożogi mojej Tereni. Zdarzyło się albowiem kiedyś, że omal się nie pośliznąłem na wyboistym szlaku małżeńskiej wierności.
– Omal? Sumienie się obudziło?
– Nie, mąż wcześniej wrócił. Dałem nogie przez okno, ale Terenia i tak się o wszystkiem dowiedziała i potem robiła mi wyrzuty między innemi za pomocą tegoż krzesła.
– A ta niedwabna marynarka z oderwanem rękawem i esem floresem w poprzek?
– A to zabytek z wesela mojego rodzonego szwagra. W takiem garniturze czciłem jego gorzko, gorzko. Rękaw oderwany nawskutek towarzyskiego kwowadis, esy floresy to ślady po sosie koperkowem, najlepszem jaki miałem zaszczyt konsumować.
– A gdzie są spodnie?
– Nie wiem. Spodnie okrywa mrok tajemnicy.
– A te słoiki panie Benku?
– Ostrożnie, nie podchodź pan, bo koty tu się szwendają i możesz pan wdepnąć w, za przeproszeniem, nieprzyjemność. Cóż mogie tu zaznaczyć? W tech słoikach figurują pokarmy, któremi pokrzepia się tubylcza grochowska ludność. Grzybki marynowane, ogóreczki kiszone, bigosik… A wiesz pan co?
– Co panie Benku?
– Tak sobie pomyślałem, że nie mogie zatarabanić tych eksponatów do muzeum bez kontroly jakości. A jeżeli są już, pardon, nieświeże?
– I jakie pan widzi rozwiązanie, panie Benku?
– Nie ma rady, trzeba każdy słoik otworzyć i zrobić kontrol na okolyczność przydatności. Dla własnego bezpieczeństwa powinniśmy jednakowoż te produkty podkropić.
– Chwalebna ostrożność panie Benku!
– Masz pan tu dwie dychy, dołóż pan coś jeszcze i wracaj pan szybko na badanie.
Spełniłem prośbę mego rozmiłowanego w dziejach ojczystych sąsiada, po czem przystąpiliśmy do badania zawartości historycznych pamiątek. Po trzech godzinach owocnych działań i dyskusji, gdy zaczęliśmy pod wpływem różnych wzruszeń przypominać sobie pieśni patriotyczne, śpiewając je na dwa zmęczone głosy, odwiedziły nas nasze małżonki…
Pewnie się państwo zdziwią, ale nie okazały szacunku naszej ciężkiej pracy, a dzięki pani Tereni do kolekcji pana Benka dołączyło kolejne połamane krzesło…
Jako warszawianka, która nie mówi gwarą, byłam ciekawa, kim jest Autor, który gwarą warszawską nie tylko mówi, ale i pisze. Poprosiłam o nagranie paru słów o sobie i swoich związkach ze stolicą. Czy trzeba się tu urodzić, żeby być warsiawiakiem?


8 maja będą Państwo mieli okazję spotkać Przemysława Śmiecha online, na Festiwalu Pragnienie Czytania. Link do wydarzenia podaję w opisie odcinka.
Pan Przemysław otrzyma tam tytuł Ambasadora Dobrej Książki… Z góry gratulujemy!
Link: https://www.facebook.com/events/484120763008480

Praskie Audiohistorie e18 Tańce, dechy, zabawy
2021-04-27 00:10:06

Anna Mizikowska: W tym tygodniu wypada Światowy Dzień Tańca. To dobra okazja, żeby posłuchać, o tańcach na Pradze. Gdzie tańczono? Do jakiej muzyki? W jakiej atmosferze? Na początek wspomnienie Pana Władysława Perkowskiego z początku XX wieku – suknie, kapelusze, kwiaty… I orkiestra dęta… Władysław Perkowski, AHM: W parku Skaryszewskim byłem na takiej uroczystości, która właściwie miała na celu… to było pewnego rodzaju święto wiosny. Albo powitania lata, jak kto woli. To się nazywało korso. Korso to była… pokaz samochodów. I to przyjeżdżały samochody typu torpedo więc bez tych, nadwozia, tylko otwierane te budy były, otwierane samochody. Były pięknie ukwiecone, ale to kwiatów tak, że prawie samochodu nie było widać. Tam było dużo kwiatów. I te samochody przyjeżdżały do parku Skaryszewskiego. Tam, w tej głównej alei się tam ustawiały. I… oczywiście była tam i orkiestra, ale przeważnie dęta. Bo dęta orkiestra to była najlepiej słyszana, więc to było najlepiej… najlepiej dęta. Była tam sala taneczna. Podium takie właściwie, z desek zrobione, do tańca. Tymi samochodami przyjeżdżały pięknie ubrane, elegancko ubrane panie. Damy. Ale to tak było. Więc długie takie krynoliny, długie, widać, że to wielowarstwowe suknie. One były upięte tak dosyć, zawsze wysoko, tak prawie pod same piersi. Ale tutaj później była bluzeczka albo… kontrastowa w kolorze, bo to było bardzo barwne. I teraz ta bluzeczka była albo biała, albo różowa, albo niebieska. W różnych kolorach, poza tym albo był pełny materiał, albo ażurowy. Świetnie. Oczywiście żabociki przy… nie. To wtedy, jak były długie rękawy. Ale one miały krótkie rękawy i takie jeszcze bufiaste tutaj. Rękawiczki takie długie, długie. I były albo białe, albo kolorowe, ażurowe. I oczywiście musiało to być… Poza tym kapelusze. Kapelusze, wielkie: ronda, i to właściwie były klomby, nie kapelusze. Na tych kapeluszach było tak mnóstwo kwiatów, myślę, że sztucznych raczej, ale to takie bukiety całe były. I jeszcze z woalką albo podniesioną, albo opuszczoną, rozmaicie. Oczywiście obowiązkowo i koniecznie były lorgnon. Lorgnon to były takie okulary na rączce, które się tylko przystawiało do oczu i się tam patrzyło na co, tam, tego… Poza tym oczywiście obowiązkowo parasolka. No, to było na takich cienkich, to nawet są do dzisiejszego dnia jeszcze takie parasolki o bardzo niewielkiej średnicy, ale musiała być otwarta. I z parasolkami panie chodziły, żeby słońce nie… nie zniszczyło im jasnej, mlecznej, białej, oczywiście białej koniecznie, bo modne były tylko jasne cery, nie były opalone. Opalona to była ordynarna. I tak. No i te panie sobie tam chodziły, a panowie… no, panowie przeważnie w słomkowych kapeluszach i nie mieli okularów, tylko binokle. A binokle to były takie okulary, które tu były zapinane na takie sprężynki na nosie. I jeszcze ze sznureczkiem takim czarnym, to były takie charakterystyczne. Nawet widziałem też przez jakiegoś malarza portret jakiegoś mężczyzny i okulary… To ten czarny sznureczek był zawsze bardzo taki interesujący. No, a poza tym w surducie, oczywiście przeważnie sztuczkowe spodnie, wie pani, co to są sztuczkowe spodnie? W długie takie, białe, jasne paseczki. To były… czarny materiał, ale w jasne paseczki. Także w sumie one były takie właściwie szare. No i… no, oczywiście z laseczką koniecznie. No więc jest tam zabawa. I humor… no, to był rzeczywiście rozbawiony tłum po prostu. Anna Mizikowska: Tuż po II wojnie światowej, w zupełnie innej rzeczywistości, Ryszarda Zielińska uczyła się tańczyć u znanej przed wojną tancerki: Ryszarda Zielińska, AHM: No więc takie jakieś prywatne były szkoły, jakieś kursy, ja pamiętam też, chodziłam, taka rosyjska jakaś baletnica na Wileńskiej ulicy mieszkała, w pojedynczym pokoju prowadziła szkołę. Mieszkała w tym pokoju, myśmy tam chodziły grupkami po cztery, po pięć, bo więcej byśmy nie miały miejsca jak ćwiczyć. Nazywała się Nina Zabojkina. I ona uczyła nas tańca, ja długo nie chodziłam, bo mnie taniec klasyczny nużył. Ja lubiłam żywiołowe tańce, ludowe mnie odpowiadały, a wtedy ludowe były najmodniejsze. Wtedy tańczyło się tylko, więc wszystkie ludowe tańce ja odtańczyłam od deski do deski, było to moim żywiołem, nie wyobrażałam sobie życia bez tańca, a teraz się sama z siebie śmieję, że żyję bez tańca i żyję. Anna Mizikiwska: W tych samych latach 40. Bogumiła Parys trafiła na zupełnie innych nauczycieli tańca: Bogumiła Parys, AHM: Między Miedzeszynem, a Wólką. To jest blisko, bo to jest parę kilometrów. Tam stacjonowali Cyganie nad Wisłą. I ja do nich chodziłam bardzo często. Bardzo! Mała dziewuszka. Ja im nawet wynosiłam jajka z domu… Te wozy, tabory, no Cyganki, jak Cyganki, Cyganie, jak Cyganie, kupa dzieci, brudno, ale mnie się to podobało. ciągnęło mnie ich ta taka beztroska, te śpiewy ich, wszyscy tańczą, dzieci, dorośli, mężczyźni, wszyscy razem! Jest ich kilku, co gra, a reszta tańczy! I w tym kółku takim, razem, w takim grajdole, tańczyło się! No to mi się wszystko podobało. Cyganie bardzo miło przyjmowali. Uczyli tańczyć – dlatego ja świetnie tańczę. Bardzo ładnie tańczę. Anna Mizikowska: Lata 50. Boogie woogie, jazz czy muzyka ludowa? Bikiniarze i Ormo. To wspomnienia Ryszarda Wojciechowskiego: Ryszard Wojciechowski: Moi koledzy i ja no to tam, największe rozpusty, jeśli tak to można określić, to albo to były prywatki takie gdzieś tam ktoś, czyiś rodzice wyjechali albo coś. Albo szliśmy, jak nie było, bo były takie dechy tam organizowane to to.. Wtedy się to ujawniały te takie, no… (śmiech) regionalizmy. No, tu, u nas na Pradze to były często, to nie tyle koncerty, co właśnie potańcówki to były w tej muszli w parku Paderewskiego. To powstawało takie podium, z desek takich nieheblowanych, na jakichś słupach no i na świeżym powietrzu… No bo były takie stałe miejsca. To gdzieś… Były takie stałe miejsca, na przykład w MZK na Młynarskiej, u Wedla, tam jest taka duża, dosyć duża sala, Spójnia się nazywała. I cyklicznie były organizowane… zabawy. Jakieś tam tam mikroskopijne datki, nawet dla takich bogaczy jak ja, że to można było zapłacić, no to tam przychodziły panienki i tam takie w towarzystwie spotkania męsko-damskie się odbywały, można się było zapoznać. Tam był jakiś bufet, ale to na ogół bufet to były woda sodowa, jakieś tam, coś takiego. No ale to to nie było problemu, bo tam przecież wokół sklepy, poza tym… wie pani, to…. Ludzie mieli wtedy mało pieniędzy, no ale z kolei również ta gorzałka, no były takie wina tam, które kosztowały tam 10 złotych, 12 złotych. No to… to można.. A piwo zupełnie było, co prawda ohydne, bo ohydne. (ze śmiechem) Naprawdę, to było nie do spożycia. To jak jeszcze trzeba brac pod uwagę, że te dechy to były no latem. A lodówek nie było, no tam, więc te piwo, które tam stało na tym cieple przez kilka dni, to Matko Przenajświętsza… to wino to samo. Miało to swój jakiś urok. W Parku Skaryszewskim i tu na Zamojskiego na… u Wedla, te takie dechy to tam, nad Wisłą na przykład. Tutaj koło ZOO. Były takie zespoły bardzo znane, takie… oni… na co dzień to oni grali jazz, Jak Wichary, jak Bovery… natomiast też też ciężko przędli jeśli chodzi o finanse, no to jak im zaproponowali, Były takie ludowe kapele – Wesołowskiego, tam harmonistów i tak Dzierżanowskiego. No, ale to to oni małą popularnością, bo oni takie walili tam kujawiaki i tak dalej. Natomiast jak przyjechał Wichary, no to tam jeszcze jakieś amerykańskie boogie, szmugi i tak dalej, no był bardziej…Ale władzom również zależało również na tym, żeby go pozyskać, no bo to prestiż jakiś, a jemu zależało, bo dzięki temu to on mógł sobie później tam koncertować i coś… no to wiadomo. No a z kolei odbiorcom również, no bo to tu można było amerykańskie tańce… właściwie takie pseudo. To była ta moda, bo to tacy bikiniarze. I to ZMP w tych… umundurowane w takich tych koszulach i czerwonych krawatach. No to było tam „przez oświatę i kulturę” no i oni tam lanie dostawali (śmiech). To znowu ORMO przylatywało no i… i tych pałowało. Anna Mizikowska: Od dam w długich sukniach do bikiniarzy… Na koniec Andrzej Piórkowski opowie o zabawach w latach 60. Andrzej Piórkowski, AHM: Na pewno to było przed 64 rokiem. To na pewno musiało być. Jak człowiek miał 17, 18, 20 lat, o. To ten, ten, ten. No to żeśmy chodzili tutaj... Najczęściej to chodziliśmy do takiej, to był klub Związku Młodzieży Socjalistycznej „Piosenka”. Na placu Leńskiego. I tam się chodziło, kupowało się, proszę pani, bilecik i w tym bileciku była konsumpcja. Czyli była tam kawka jakaś, jakieś ciastko, tam wuzetka czy coś i orkiestra grała i się tańczyło. W tym czasie, kiedy te wszystkie przeboje jakieś tam były modne, to, to Chubby Checker i „Twist Again” czy coś tam takiego, no. No to przecież stare lata. No ale takie rzeczy tego. Chodziło się, chodziliśmy też tutaj nad Wisłę do tego TKKF-u, tam taki, w tej chwili to tam jest nie wiem co, ale tam, myśmy to nazywali popularnie haremem: „Idziemy do haremu?” – „Idziemy”. No to żeśmy szli tam też, kupowało się bilety i też przy stoliku, konsumpcja, to, tego. Tylko, że tam było o tyle lepiej, że się tak zwane brało kontramarki. Że jak się, człowiek potańczył sobie, tego, w tam, bo to na piętrze było, cała ta impreza, sala tańca i stoliki. To potem można było iść do tego, do bramkarza tego, który stał: 'Chcę wyjść”. To on dawał kontramarkę. I się tą kon... ten żeton. Myśmy to nazywali kontramarką. W kieszeń i się wychodziło nad Wisełkę, pospacerować, ochłonąć, czy tam z dziewczyną porozmawiać, czy z kumplami, a jak już się miało dosyć, to kolesiowi drugiemu dawałem tą kontramarkę, mówię: Ja już mam dosyć, idę do domu, a ty się baw na moim, na moim tym. I to, to wszystko. No często były też takie, takie imprezy, tak jak na Płycie Czerniakowskiej, tam żeśmy czasami chodzili, ale ja tam nie bardzo tego, bo tam się bez przerwy leli. Czerniaków się lał z Pragą. Anna Mizikowska: Po tych wszystkich historiach zapraszam Państwa do poznania jeszcze jednej Tancerki. Rzeźba z brązu, autorstwa Stanisława Jackowskiego, przedstawia primabalerinę
Anna Mizikowska: W tym tygodniu wypada Światowy Dzień Tańca. To dobra okazja, żeby posłuchać, o tańcach na Pradze. Gdzie tańczono? Do jakiej muzyki? W jakiej atmosferze?
Na początek wspomnienie Pana Władysława Perkowskiego z początku XX wieku – suknie, kapelusze, kwiaty… I orkiestra dęta…
Władysław Perkowski, AHM: W parku Skaryszewskim byłem na takiej uroczystości, która właściwie miała na celu… to było pewnego rodzaju święto wiosny. Albo powitania lata, jak kto woli. To się nazywało korso. Korso to była… pokaz samochodów. I to przyjeżdżały samochody typu torpedo więc bez tych, nadwozia, tylko otwierane te budy były, otwierane samochody. Były pięknie ukwiecone, ale to kwiatów tak, że prawie samochodu nie było widać. Tam było dużo kwiatów. I te samochody przyjeżdżały do parku Skaryszewskiego. Tam, w tej głównej alei się tam ustawiały. I… oczywiście była tam i orkiestra, ale przeważnie dęta. Bo dęta orkiestra to była najlepiej słyszana, więc to było najlepiej… najlepiej dęta. Była tam sala taneczna. Podium takie właściwie, z desek zrobione, do tańca.
Tymi samochodami przyjeżdżały pięknie ubrane, elegancko ubrane panie. Damy. Ale to tak było. Więc długie takie krynoliny, długie, widać, że to wielowarstwowe suknie. One były upięte tak dosyć, zawsze wysoko, tak prawie pod same piersi. Ale tutaj później była bluzeczka albo… kontrastowa w kolorze, bo to było bardzo barwne. I teraz ta bluzeczka była albo biała, albo różowa, albo niebieska. W różnych kolorach, poza tym albo był pełny materiał, albo ażurowy. Świetnie. Oczywiście żabociki przy… nie. To wtedy, jak były długie rękawy. Ale one miały krótkie rękawy i takie jeszcze bufiaste tutaj. Rękawiczki takie długie, długie. I były albo białe, albo kolorowe, ażurowe. I oczywiście musiało to być…
Poza tym kapelusze. Kapelusze, wielkie: ronda, i to właściwie były klomby, nie kapelusze. Na tych kapeluszach było tak mnóstwo kwiatów, myślę, że sztucznych raczej, ale to takie bukiety całe były. I jeszcze z woalką albo podniesioną, albo opuszczoną, rozmaicie.
Oczywiście obowiązkowo i koniecznie były lorgnon. Lorgnon to były takie okulary na rączce, które się tylko przystawiało do oczu i się tam patrzyło na co, tam, tego… Poza tym oczywiście obowiązkowo parasolka. No, to było na takich cienkich, to nawet są do dzisiejszego dnia jeszcze takie parasolki o bardzo niewielkiej średnicy, ale musiała być otwarta. I z parasolkami panie chodziły, żeby słońce nie… nie zniszczyło im jasnej, mlecznej, białej, oczywiście białej koniecznie, bo modne były tylko jasne cery, nie były opalone. Opalona to była ordynarna. I tak.
No i te panie sobie tam chodziły, a panowie… no, panowie przeważnie w słomkowych kapeluszach i nie mieli okularów, tylko binokle. A binokle to były takie okulary, które tu były zapinane na takie sprężynki na nosie. I jeszcze ze sznureczkiem takim czarnym, to były takie charakterystyczne. Nawet widziałem też przez jakiegoś malarza portret jakiegoś mężczyzny i okulary… To ten czarny sznureczek był zawsze bardzo taki interesujący. No, a poza tym w surducie, oczywiście przeważnie sztuczkowe spodnie, wie pani, co to są sztuczkowe spodnie? W długie takie, białe, jasne paseczki. To były… czarny materiał, ale w jasne paseczki. Także w sumie one były takie właściwie szare. No i… no, oczywiście z laseczką koniecznie. No więc jest tam zabawa. I humor… no, to był rzeczywiście rozbawiony tłum po prostu.
Anna Mizikowska: Tuż po II wojnie światowej, w zupełnie innej rzeczywistości, Ryszarda Zielińska uczyła się tańczyć u znanej przed wojną tancerki:
Ryszarda Zielińska, AHM: No więc takie jakieś prywatne były szkoły, jakieś kursy, ja pamiętam też, chodziłam, taka rosyjska jakaś baletnica na Wileńskiej ulicy mieszkała, w pojedynczym pokoju prowadziła szkołę. Mieszkała w tym pokoju, myśmy tam chodziły grupkami po cztery, po pięć, bo więcej byśmy nie miały miejsca jak ćwiczyć. Nazywała się Nina Zabojkina. I ona uczyła nas tańca, ja długo nie chodziłam, bo mnie taniec klasyczny nużył. Ja lubiłam żywiołowe tańce, ludowe mnie odpowiadały, a wtedy ludowe były najmodniejsze. Wtedy tańczyło się tylko, więc wszystkie ludowe tańce ja odtańczyłam od deski do deski, było to moim żywiołem, nie wyobrażałam sobie życia bez tańca, a teraz się sama z siebie śmieję, że żyję bez tańca i żyję.
Anna Mizikiwska: W tych samych latach 40. Bogumiła Parys trafiła na zupełnie innych nauczycieli tańca:
Bogumiła Parys, AHM: Między Miedzeszynem, a Wólką. To jest blisko, bo to jest parę kilometrów. Tam stacjonowali Cyganie nad Wisłą. I ja do nich chodziłam bardzo często. Bardzo! Mała dziewuszka. Ja im nawet wynosiłam jajka z domu…
Te wozy, tabory, no Cyganki, jak Cyganki, Cyganie, jak Cyganie, kupa dzieci, brudno, ale mnie się to podobało. ciągnęło mnie ich ta taka beztroska, te śpiewy ich, wszyscy tańczą, dzieci, dorośli, mężczyźni, wszyscy razem! Jest ich kilku, co gra, a reszta tańczy! I w tym kółku takim, razem, w takim grajdole, tańczyło się! No to mi się wszystko podobało.
Cyganie bardzo miło przyjmowali. Uczyli tańczyć – dlatego ja świetnie tańczę. Bardzo ładnie tańczę.
Anna Mizikowska: Lata 50. Boogie woogie, jazz czy muzyka ludowa? Bikiniarze i Ormo. To wspomnienia Ryszarda Wojciechowskiego:
Ryszard Wojciechowski: Moi koledzy i ja no to tam, największe rozpusty, jeśli tak to można określić, to albo to były prywatki takie gdzieś tam ktoś, czyiś rodzice wyjechali albo coś. Albo szliśmy, jak nie było, bo były takie dechy tam organizowane to to.. Wtedy się to ujawniały te takie, no… (śmiech) regionalizmy.
No, tu, u nas na Pradze to były często, to nie tyle koncerty, co właśnie potańcówki to były w tej muszli w parku Paderewskiego. To powstawało takie podium, z desek takich nieheblowanych, na jakichś słupach no i na świeżym powietrzu… No bo były takie stałe miejsca. To gdzieś… Były takie stałe miejsca, na przykład w MZK na Młynarskiej, u Wedla, tam jest taka duża, dosyć duża sala, Spójnia się nazywała. I cyklicznie były organizowane… zabawy. Jakieś tam tam mikroskopijne datki, nawet dla takich bogaczy jak ja, że to można było zapłacić, no to tam przychodziły panienki i tam takie w towarzystwie spotkania męsko-damskie się odbywały, można się było zapoznać.
Tam był jakiś bufet, ale to na ogół bufet to były woda sodowa, jakieś tam, coś takiego. No ale to to nie było problemu, bo tam przecież wokół sklepy, poza tym… wie pani, to…. Ludzie mieli wtedy mało pieniędzy, no ale z kolei również ta gorzałka, no były takie wina tam, które kosztowały tam 10 złotych, 12 złotych. No to… to można.. A piwo zupełnie było, co prawda ohydne, bo ohydne. (ze śmiechem) Naprawdę, to było nie do spożycia. To jak jeszcze trzeba brac pod uwagę, że te dechy to były no latem. A lodówek nie było, no tam, więc te piwo, które tam stało na tym cieple przez kilka dni, to Matko Przenajświętsza… to wino to samo. Miało to swój jakiś urok.
W Parku Skaryszewskim i tu na Zamojskiego na… u Wedla, te takie dechy to tam, nad Wisłą na przykład. Tutaj koło ZOO.
Były takie zespoły bardzo znane, takie… oni… na co dzień to oni grali jazz, Jak Wichary, jak Bovery… natomiast też też ciężko przędli jeśli chodzi o finanse, no to jak im zaproponowali, Były takie ludowe kapele – Wesołowskiego, tam harmonistów i tak Dzierżanowskiego. No, ale to to oni małą popularnością, bo oni takie walili tam kujawiaki i tak dalej. Natomiast jak przyjechał Wichary, no to tam jeszcze jakieś amerykańskie boogie, szmugi i tak dalej, no był bardziej…Ale władzom również zależało również na tym, żeby go pozyskać, no bo to prestiż jakiś, a jemu zależało, bo dzięki temu to on mógł sobie później tam koncertować i coś… no to wiadomo. No a z kolei odbiorcom również, no bo to tu można było amerykańskie tańce… właściwie takie pseudo. To była ta moda, bo to tacy bikiniarze. I to ZMP w tych… umundurowane w takich tych koszulach i czerwonych krawatach. No to było tam „przez oświatę i kulturę” no i oni tam lanie dostawali (śmiech). To znowu ORMO przylatywało no i… i tych pałowało.
Anna Mizikowska: Od dam w długich sukniach do bikiniarzy… Na koniec Andrzej Piórkowski opowie o zabawach w latach 60.

Andrzej Piórkowski, AHM: Na pewno to było przed 64 rokiem. To na pewno musiało być. Jak człowiek miał 17, 18, 20 lat, o. To ten, ten, ten. No to żeśmy chodzili tutaj... Najczęściej to chodziliśmy do takiej, to był klub Związku Młodzieży Socjalistycznej „Piosenka”. Na placu Leńskiego. I tam się chodziło, kupowało się, proszę pani, bilecik i w tym bileciku była konsumpcja. Czyli była tam kawka jakaś, jakieś ciastko, tam wuzetka czy coś i orkiestra grała i się tańczyło.
W tym czasie, kiedy te wszystkie przeboje jakieś tam były modne, to, to Chubby Checker i „Twist Again” czy coś tam takiego, no. No to przecież stare lata. No ale takie rzeczy tego. Chodziło się, chodziliśmy też tutaj nad Wisłę do tego TKKF-u, tam taki, w tej chwili to tam jest nie wiem co, ale tam, myśmy to nazywali popularnie haremem: „Idziemy do haremu?” – „Idziemy”. No to żeśmy szli tam też, kupowało się bilety i też przy stoliku, konsumpcja, to, tego. Tylko, że tam było o tyle lepiej, że się tak zwane brało kontramarki. Że jak się, człowiek potańczył sobie, tego, w tam, bo to na piętrze było, cała ta impreza, sala tańca i stoliki. To potem można było iść do tego, do bramkarza tego, który stał: 'Chcę wyjść”. To on dawał kontramarkę. I się tą kon... ten żeton. Myśmy to nazywali kontramarką. W kieszeń i się wychodziło nad Wisełkę, pospacerować, ochłonąć, czy tam z dziewczyną porozmawiać, czy z kumplami, a jak już się miało dosyć, to kolesiowi drugiemu dawałem tą kontramarkę, mówię: Ja już mam dosyć, idę do domu, a ty się baw na moim, na moim tym. I to, to wszystko. No często były też takie, takie imprezy, tak jak na Płycie Czerniakowskiej, tam żeśmy czasami chodzili, ale ja tam nie bardzo tego, bo tam się bez przerwy leli. Czerniaków się lał z Pragą.
Anna Mizikowska: Po tych wszystkich historiach zapraszam Państwa do poznania jeszcze jednej Tancerki. Rzeźba z brązu, autorstwa Stanisława Jackowskiego, przedstawia primabalerinę

Praskie Audiohistorie e17 Żydzi z Pragi
2021-04-20 00:10:03

Anna Mizikowska: W 1940 roku Niemcy stłoczyli prawie pół miliona Żydów w otoczonym murem getcie warszawskim. Skazali ich na śmierć z głodu, wycieńczenia, w egzekucjach. W 1943 roku rozpoczęli planową likwidację getta. 19 kwietnia 1943 roku Żydzi stanęli do bohaterskiej walki. Powstanie w getcie warszawskim, mimo nieporównywalnej siły wroga, trwało miesiąc! W 78. rocznicę tych wydarzeń sięgam do Archiwum Historii Mówionej naszego Muzeum, żeby przypomnieć kilkoro z ponad 20 tysięcy Żydów, zamieszkujących przed wojną prawobrzeżną Warszawę. Tych zwyczajnych ludzi, którzy potem - przez rasizm i politykę nienawiści – trafili do getta. Pomyślmy o tym… AHM 1: Co pamiętam z tych młodych lat przed rozpoczęciem wojny: pamiętam piękne spacery z moją babcią, kiedy dochodziłyśmy do ulicy Jagiellońskiej… Tam na ciemno ubranych, biegających szybko ludzi, w berecikach… Nie wiedziałam, kto to i co to. A babcia mi mówiła: „masz być grzeczna, bo to są ludzie, którzy się modlą. A zobacz, panowie w kapeluszach to są rabini”. AHM 2: Róg Jagiellońskiej i obecnie Księdza Kłopotowskiego to tu bardzo dużo, dużo Żydów mieszkało. Oni handlem się zajmowali. Ale byli też bardzo wykształceni, bo byli adwokaci, i to byli bardzo dobrzy lekarze! U Świętej Zofii, jak moja ciotka pracowała tam, była lekarzem, to tam, wśród naszych Polaków, byli i Żydzi lekarzami. AHM 3: Na Targowej to bardzo dużo Żydów mieszkało. Cały handel się odbywał! Do bazaru. AHM 4: Na rogu był taki sklepiczek jakiś, właścicielem był Żyd. Nazywał się Dufet. I do niego zawsze można było pójść. O każdej porze, nawet w nocy! On się budził i: Pani chce chleba, to proszę bardzo, pani zabrakło chleba… Jak zamknięty sklep był to się od tyłu do niego chodziło. Nieraz mnie mama tam posyłała po coś. Otwierał drzwi, a tutaj bucha na mnie zapach ryby. Ja mówię: Co to jest? Co tak pachnie? – No zupa rybna się gotuje, bo przecież obchodzimy święto”. Bo to był jakiś piątek, czy sobota… Oni chyba w sobotę obchodzą święta… AHM 5: Radzymińska 2, w naszym domu mieszkało pół na pół: połowa żydowskich rodzin, połowa, polskich. Nie było w całym tym domu, nie było żadnej wrogości, mimo że było takie mieszane… No to mieszkał tam koło nas rabin, który odprawiał tam modły swoje.. No to nas trochę bawiło, bo to jest inny obrządek. Nam śpiewał, zawodził… Ale nie było żadnych takich… Jakiejś wrogości nie było. Babcia, która mieszkała na Wileńskiej, jeszcze tam były drewniaki, drewniany domy były, zapadnięte w ziemię… Ponieważ babcia była akuszerką, to odbierała większość porodów w tamtym rejonie. I właśnie między innymi Żydzi nauczyli ją robić chałkę… Jak piec chałę, to był sekret. Więc to współżycie to było wspólne prowadzenie życia, nie zakłócanie jeden drugiemu… AHM 6: Na Ząbkowskiej pod 35, tam bardzo dużo Żydów mieszkało… Nawet oni sobie w święta sobie kuczki stawiali na podwórku. Taki szałas na podwórku stawiali i tam sobie kolację jedli… AHM 7: Właścicielem kina, nie pamiętam nazwiska, ale pamiętam sylwetkę… I to był narodowości Żydowskiej. Z początku to myśmy nie wiedzieli. Mój ojciec tam się z nim troszeczkę znał. Także ja od czasu do czasu… On mnie tam wpuszczał bez biletu do kina… I zorientowaliśmy się wtedy, jak wyszło zarządzenie, że ludność żydowska ma nosić opaski na ręku, z gwiazdą. I pewnego razu patrzymy, a on ma opaskę na ręku, dopiero zorientowaliśmy się, że on był „Żydkiem”. No a później, jak już utworzone zostało getto, to oni wszyscy poznikali…
Anna Mizikowska: W 1940 roku Niemcy stłoczyli prawie pół miliona Żydów w otoczonym murem getcie warszawskim. Skazali ich na śmierć z głodu, wycieńczenia, w egzekucjach. W 1943 roku rozpoczęli planową likwidację getta.
19 kwietnia 1943 roku Żydzi stanęli do bohaterskiej walki. Powstanie w getcie warszawskim, mimo nieporównywalnej siły wroga, trwało miesiąc!
W 78. rocznicę tych wydarzeń sięgam do Archiwum Historii Mówionej naszego Muzeum, żeby przypomnieć kilkoro z ponad 20 tysięcy Żydów, zamieszkujących przed wojną prawobrzeżną Warszawę. Tych zwyczajnych ludzi, którzy potem - przez rasizm i politykę nienawiści – trafili do getta. Pomyślmy o tym…
AHM 1: Co pamiętam z tych młodych lat przed rozpoczęciem wojny: pamiętam piękne spacery z moją babcią, kiedy dochodziłyśmy do ulicy Jagiellońskiej… Tam na ciemno ubranych, biegających szybko ludzi, w berecikach… Nie wiedziałam, kto to i co to. A babcia mi mówiła: „masz być grzeczna, bo to są ludzie, którzy się modlą. A zobacz, panowie w kapeluszach to są rabini”.
AHM 2: Róg Jagiellońskiej i obecnie Księdza Kłopotowskiego to tu bardzo dużo, dużo Żydów mieszkało. Oni handlem się zajmowali. Ale byli też bardzo wykształceni, bo byli adwokaci, i to byli bardzo dobrzy lekarze! U Świętej Zofii, jak moja ciotka pracowała tam, była lekarzem, to tam, wśród naszych Polaków, byli i Żydzi lekarzami.
AHM 3: Na Targowej to bardzo dużo Żydów mieszkało. Cały handel się odbywał! Do bazaru.
AHM 4: Na rogu był taki sklepiczek jakiś, właścicielem był Żyd. Nazywał się Dufet. I do niego zawsze można było pójść. O każdej porze, nawet w nocy! On się budził i: Pani chce chleba, to proszę bardzo, pani zabrakło chleba… Jak zamknięty sklep był to się od tyłu do niego chodziło. Nieraz mnie mama tam posyłała po coś. Otwierał drzwi, a tutaj bucha na mnie zapach ryby. Ja mówię: Co to jest? Co tak pachnie? – No zupa rybna się gotuje, bo przecież obchodzimy święto”. Bo to był jakiś piątek, czy sobota… Oni chyba w sobotę obchodzą święta…
AHM 5: Radzymińska 2, w naszym domu mieszkało pół na pół: połowa żydowskich rodzin, połowa, polskich. Nie było w całym tym domu, nie było żadnej wrogości, mimo że było takie mieszane… No to mieszkał tam koło nas rabin, który odprawiał tam modły swoje.. No to nas trochę bawiło, bo to jest inny obrządek. Nam śpiewał, zawodził… Ale nie było żadnych takich… Jakiejś wrogości nie było.
Babcia, która mieszkała na Wileńskiej, jeszcze tam były drewniaki, drewniany domy były, zapadnięte w ziemię… Ponieważ babcia była akuszerką, to odbierała większość porodów w tamtym rejonie. I właśnie między innymi Żydzi nauczyli ją robić chałkę… Jak piec chałę, to był sekret. Więc to współżycie to było wspólne prowadzenie życia, nie zakłócanie jeden drugiemu…
AHM 6: Na Ząbkowskiej pod 35, tam bardzo dużo Żydów mieszkało… Nawet oni sobie w święta sobie kuczki stawiali na podwórku. Taki szałas na podwórku stawiali i tam sobie kolację jedli…
AHM 7: Właścicielem kina, nie pamiętam nazwiska, ale pamiętam sylwetkę… I to był narodowości Żydowskiej. Z początku to myśmy nie wiedzieli. Mój ojciec tam się z nim troszeczkę znał. Także ja od czasu do czasu… On mnie tam wpuszczał bez biletu do kina… I zorientowaliśmy się wtedy, jak wyszło zarządzenie, że ludność żydowska ma nosić opaski na ręku, z gwiazdą. I pewnego razu patrzymy, a on ma opaskę na ręku, dopiero zorientowaliśmy się, że on był „Żydkiem”. No a później, jak już utworzone zostało getto, to oni wszyscy poznikali…

Informacja dotycząca prawa autorskich: Wszelka prezentowana tu zawartość podkastu jest własnością jego autora

Wyszukiwanie

Kategorie