Praskie Audiohistorie

Praskie Audiohistorie.
Podcast Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi.

Przez cały rok, w każdy wtorek, nadamy nowy odcinek podcastu “Praskie Audiohistorie”.
Będziemy mówić o historii i współczesności prawobrzeżnej Warszawy.
Posłuchasz wspomnień najstarszych prażan, z nagrań zgromadzonych w naszym muzealnym archiwum, dowiesz się, o czym i jak robimy wystawy.
Zdradzimy, czego kuratorzy nie pokazali na wystawie - do jakich materiałów dotarliśmy opracowując wybrany temat.
Czasem coś przeczytamy, coś dopowiemy, coś przypomnimy…
Żyj z nami dawnym i dzisiejszym życiem warszawskiej Pragi. Szukaj nas na muzeumpragi.pl, na kanałach Spotify, Google Podcasts i Apple Podcasts oraz na muzealnym Facebooku.

Podcast nagrywa Anna Mizikowska, kustosz Muzeum Warszawskiej Pragi

Partnerem Projektu jest Totalizator Sportowy. Jubileusz 65 Lat Totalizatora Sportowego.

Kategorie:
Historia

Odcinki od najnowszych:

"Kolejarze. Opowiadania 1940-1944" Tadeusz Łukasik Rozdział 2
2023-06-22 09:00:02

W dzisiejszym odcinku "Praskich Audiohistorii" prezentujemy kolejny rozdział wspomnień Pana Tadeusza Łukasika: "Kolejarze. opowiadania 1940-1944". Rozdział 2. Wagon chłodnia. Był to wagon z mięsem wołowym, który miał być wysłany na wschód. a który pod żadnym warunkiem nie mógł być tam skierowany. W Warszawie do takich zamierzeń potrzebny nam był zawsze Karol, gdyż tylko za jego zgodą mógł zginąć na trasie taki lub inny wagon. A był 1943 rok, zimową nocą, po wyrażeniu zgody przez Karola i otrzymaniu parowozu przetokowego, który na tym odcinku był stale wykorzystywany do celów służbowych, jak i naszych, rozpoczęliśmy manewry. Odpięcie wagonu chłodni ze środka transportu i wywiezienie go do oczyszczalni, która znajdowała się pod samym Kawęczynem. oczyszczano tam wagony ze śmiecia, przy okazji czyszczono tam całe wagony z różnych artykułów żywnościowych i innych, które odpowiadały naszym potrzebom. W międzyczasie jedni z załogi zajmowali się dostarczaniem wagonu na miejsce przeznaczenia, a druga grupa zajęta była zorganizowaniem transportu konnego do szybkiego przewiezienia mięsa, które natychmiast trzeba było odstawić w zakonspirowane miejsce. Do akcji tej było nas razem siedmiu ludzi napracowaliśmy się solidnie przy rozładunku gdyż tusza wołowiny ważyła ponad 50 kg, lecz zadowolenie z tego, że szkopy nie będą jedli mięska, które w tym czasie tak bardzo było im potrzebne, wynagradzało nam nasze zmęczenie. Wyładunek tego wagonu trwał zaledwie kilkanaście minut, tyle czasu można było poświęcić tej akcji, bo w każdej chwili można było spodziewać się patrolu i strażników kolejowych, Niemców, którzy z psami zjawili się niespodziewanie. W takich przypadkach należałoby stawić ubezpieczenie. Pragnę zaznaczyć, że w tej akcji brał udział Polak, imię jego Stanisław, nazwisko nie jest mi znane. Brał udział w kilku takich akcjach bezinteresownie, był nam bardzo pomocny w kilku przypadkach gdy trzeba było pomóc rzucał karabin do kąta, a sam dźwigał wory lub inne przedmioty a chłopisko było silne . Skromnym ekwiwalentem za udzielaną nam pomoc była skromna wódka i to w dodatku bimber, gdyż w tamtym okresie inną trudno było dostać. Ale wyrównywaliśmy te straty dobrym jedzeniem. Wagon taki po oczyszczeniu i wyładowaniu, z którego zostały zerwane wszystkie nalepki, zostawał nadal na oczyszczalni, a Karol niszczył listy przewozowe. Wagon taki po kilku dniach zostawał dopięty do innych pustych wagonów i jako jeden z pustych wagonów wędrował na stację towarową. Na drugi dzień po takiej ciężkiej pracy wspólnie z Karolem mieliśmy tak zwany sądny dzień, czyli wyrównywanie za udzieloną nam pomoc. Choć mieliśmy fundusze na zapłacenie Karolowi za jego usługi i choć usilnie namawialiśmy go do wzięcia pieniędzy, zawsze spotykaliśmy się z odmową zamienialiśmy je na płynną zapłatę, czyli wódkę, której nigdy nam nie odmawiał. Przy ulicy Targowej róg Kijowskiej. Z Karolkiem po dobrych żartach, wódce i dobrym jedzeniu, które tak bardzo lubił nie mieliśmy wielkich kłopotów, gdyż po nieprzespanej nocy i kilku głębszych nieboraczek zasypiał nam przy stole i trzeba było faceta odtransportować do domu; powierzaliśmy go za odpowiednią opłatą dorożkarzowi lub ryksiarzowi i odwożono go do miejsca zamieszkania na ulicę Złotą lub Chmielną, nie pamiętam. Pozyskany towar przekazywany był konspiracji a i my w skromnych ilościach korzystaliśmy z tych darów, aby wyżywić swoje rodziny.
W dzisiejszym odcinku "Praskich Audiohistorii" prezentujemy kolejny rozdział wspomnień Pana Tadeusza Łukasika: "Kolejarze. opowiadania 1940-1944".
Rozdział 2. Wagon chłodnia. Był to wagon z mięsem wołowym, który miał być wysłany na wschód. a który pod żadnym warunkiem nie mógł być tam skierowany. W Warszawie do takich zamierzeń potrzebny nam był zawsze Karol, gdyż tylko za jego zgodą mógł zginąć na trasie taki lub inny wagon. A był 1943 rok, zimową nocą, po wyrażeniu zgody przez Karola i otrzymaniu parowozu przetokowego, który na tym odcinku był stale wykorzystywany do celów służbowych, jak i naszych, rozpoczęliśmy manewry. Odpięcie wagonu chłodni ze środka transportu i wywiezienie go do oczyszczalni, która znajdowała się pod samym Kawęczynem. oczyszczano tam wagony ze śmiecia, przy okazji czyszczono tam całe wagony z różnych artykułów żywnościowych i innych, które odpowiadały naszym potrzebom. W międzyczasie jedni z załogi zajmowali się dostarczaniem wagonu na miejsce przeznaczenia, a druga grupa zajęta była zorganizowaniem transportu konnego do szybkiego przewiezienia mięsa, które natychmiast trzeba było odstawić w zakonspirowane miejsce. Do akcji tej było nas razem siedmiu ludzi napracowaliśmy się solidnie przy rozładunku gdyż tusza wołowiny ważyła ponad 50 kg, lecz zadowolenie z tego, że szkopy nie będą jedli mięska, które w tym czasie tak bardzo było im potrzebne, wynagradzało nam nasze zmęczenie. Wyładunek tego wagonu trwał zaledwie kilkanaście minut, tyle czasu można było poświęcić tej akcji, bo w każdej chwili można było spodziewać się patrolu i strażników kolejowych, Niemców, którzy z psami zjawili się niespodziewanie. W takich przypadkach należałoby stawić ubezpieczenie. Pragnę zaznaczyć, że w tej akcji brał udział Polak, imię jego Stanisław, nazwisko nie jest mi znane. Brał udział w kilku takich akcjach bezinteresownie, był nam bardzo pomocny w kilku przypadkach gdy trzeba było pomóc rzucał karabin do kąta, a sam dźwigał wory lub inne przedmioty a chłopisko było silne . Skromnym ekwiwalentem za udzielaną nam pomoc była skromna wódka i to w dodatku bimber, gdyż w tamtym okresie inną trudno było dostać. Ale wyrównywaliśmy te straty dobrym jedzeniem. Wagon taki po oczyszczeniu i wyładowaniu, z którego zostały zerwane wszystkie nalepki, zostawał nadal na oczyszczalni, a Karol niszczył listy przewozowe. Wagon taki po kilku dniach zostawał dopięty do innych pustych wagonów i jako jeden z pustych wagonów wędrował na stację towarową. Na drugi dzień po takiej ciężkiej pracy wspólnie z Karolem mieliśmy tak zwany sądny dzień, czyli wyrównywanie za udzieloną nam pomoc. Choć mieliśmy fundusze na zapłacenie Karolowi za jego usługi i choć usilnie namawialiśmy go do wzięcia pieniędzy, zawsze spotykaliśmy się z odmową zamienialiśmy je na płynną zapłatę, czyli wódkę, której nigdy nam nie odmawiał. Przy ulicy Targowej róg Kijowskiej. Z Karolkiem po dobrych żartach, wódce i dobrym jedzeniu, które tak bardzo lubił nie mieliśmy wielkich kłopotów, gdyż po nieprzespanej nocy i kilku głębszych nieboraczek zasypiał nam przy stole i trzeba było faceta odtransportować do domu; powierzaliśmy go za odpowiednią opłatą dorożkarzowi lub ryksiarzowi i odwożono go do miejsca zamieszkania na ulicę Złotą lub Chmielną, nie pamiętam. Pozyskany towar przekazywany był konspiracji a i my w skromnych ilościach korzystaliśmy z tych darów, aby wyżywić swoje rodziny.

"Kolejarze. Opowiadania 1940-1944" Tadeusz Łukasik Rozdział 1
2023-06-08 09:00:02

W Muzeum Warszawskiej Pragi można teraz zwiedzać wystawę „Kolej na Pragę”, poświęconą historii prawobrzeżnych linii kolejowych, dworców i ludzi, którzy tę kolej tworzyli. Wystawa, której jestem kuratorką, potrwa do 15 października i serdecznie Państwa na nią zapraszam! Jednym z wątków tej ekspozycji jest pomoc, jaką kolejarze nieśli głodującej Warszawie w okresie hitlerowskiej okupacji; nie tylko ułatwiali warszawiakom szmugiel jedzenia z okolicznych wsi, ale sami ryzykowali życie okradając niemieckie transporty. Zdobyte dobra przekazywali Podziemiu. Swego czasu nagrywaliśmy relacje historii mówionej dwojga rodzeństwa – dzieci kolejarza, Tadeusza Łukasika. To Ci Państwo przekazali do muzeum rękopis wspomnień Ojca. W Praskich Audiohistoriach zaprezentujemy kolejno wszystkie 6 rozdziałów tych wspomnień. „Kolejarze. Opowiadania 1940-1944”. Opracowanie tekstu w rękopisie Anna Mizikowska. Czyta Wojciech Masacz. Wstęp: Wybacz, że moje opowiadania ukażą się po tak długim czasie to jest dopiero po 27 latach od zakończenia wojny. Żeby to wyjaśnić podam na wstępie, że może brak rutyny pisarskiej nie pozwolił mi na wcześniejsze napisanie tych opowiadań oraz brak czasu, który musiałem zużytkować dla własnej rodziny, którą w tym okresie lat miałem dość liczną. Dopiero po ukończeniu szkół przez dzieci mam więcej czasu, który mogę poświęcić tym opowiadaniom . W moich opowiadaniach nie będzie postaci fikcyjnych lub bohaterów z fantastycznych opowiadań czy filmów. Są w nich ludzie prości pełni odwagi i poświęcenia dla wytyczonego celu, na pewno i dzisiaj niczym się nie wyróżniają spośród tysięcy innych obywateli, gdyż pozostali cichymi bohaterami tamtych lat, którzy przytomnie i z poświęceniem wykonywali każde zadanie, z jedną myślą: aby zniszczyć wroga przez swoje wspaniałe czyny. Po tylu latach można podziwiać ludzi, którzy w tym okresie byli młodzi, bez lęku wykonywali każde polecenie, z rozmysłem na trzeźwo, rozumnie, gdy każdy nierozważny krok groził śmiercią, a wyczyny tych ludzi wymagały w dużej mierze wysokiej klasy kunsztu kaskadera. Dla upamiętnienia tego okresu i prawdy, którą opiszę, pragnę podać nazwiska osób, które najaktywniej udzielały się we wszystkich akcjach i którym poświęcam te opowiadania: ……. Oliwa nadal jest pracownikiem kolejowym, a trzecim z nas był Marian Marczak, pseudonim Kajtek. My, wyżej wymienieni, byliśmy pracownikami kolejowymi odcinka Warszawa Wschodnia rozrządowa. Lecz nasza praca polegała na wytycznych organizacji. Ciekawą i ostatnią postacią w tych opowiadaniach będzie osoba zastępcy stacji, Niemca imieniem Karol, nazwisko jest mi nieznane. Wiem tylko, że był rodem z Berlina i znał trochę język polski, który mocno kaleczył, jak to zwykle potrafią Niemcy. A szczególnie litera „R” była często używana a całość poświęcam dla potomnych do naszych zadań należało gromadzenie żywności broni i amunicji oraz sabotaż w postaci niszczenia urządzeń kolejowych celem opóźnienia dostaw transportu na front wschodni Tadeusz Łukasik. Rozdział 1. Wykolejenie transportu z węglem. Aby zapoznać czytelnika z terenem naszych działań podam plan, na którym były dokonywane wszystkie akcje. Warszawiacy na pewno znają stację Warszawa Wschodnia Rozrządowa, która rozpoczynała się od ulicy Podskarbińskiej, a kończyła na peryferiach dzielnicy Targówek, biegnąc aż pod sam Kawęczyn. Na tym terenie, po prawej stronie od dzielnicy Grochów w roku 1942 Niemcy rozpoczęli budowę 15 torów kolejowych, które służyć miały do postoju transportu, przy których zmieniano lokomotywy oraz do obsługi transportu udających się na front wschodni i powracających ze wschodu. Po lewej stronie torów mieścił się barak, w którym urzędowali zawiadowcy tego odcinka pierwszy Niemiec, zawiadowca, kanalia, drugi Niemiec i jego zastępca Karol, który nie kochał Hitlera i potocznie w rozmowie z nami nazywał go „kurła”, gdyż to słowo brzmiało tak w jego ustach i było często w użyciu. Tzecim pracownikiem i pomocnikiem zawiadowcy stacji był Polak, o nazwisku chyba Władysław Nawrocki, który szczególnie pomagał nam w naszych poczynaniach, gdyż wiedział, co jedzie w każdym transporcie i udzielał nam szczegółowych informacji. Szczególnie pewne wiadomości udawało się osiągać od obywatela Nawrockiego, gdyż zawsze spokojny i opanowany, małomówny, nie zdradził się w swojej pracy, choć ocierał się przy tym tyle godzin o tych panów, szczególnie o te kanalie zawiadowcę. Opodal baraku zawiadowcy znajdował się drugi barak z plutonem feldżandarmerii – blacharzy, którzy w zasadzie nie przeszkadzali nam w naszych poczynaniach, gdyż ich czynności ograniczały się do przyjmowania i odprawiania transportu, oraz pomocy w nagłych wypadkach choroby, awantury lub uszkodzeń wagonów w czasie transportu. Często spotkać można było tych panów starszych i opasłych, których zawsze mieliśmy na oku, bo oni byli tu najgroźniejsi, choć i pan w czerwonej czapce był, jak wspomniałem, dobrym strzelcem. W 1944 roku otrzymałem polecenie uszkodzenia torów z ewentualnym wykolejeniem transportu i zniszczeniem rozjazdów elektrycznych. Do akcji tej jako najlepszego wybrałem Janka Karpacza Hrabiego i rozpoczęliśmy próby przez podkładanie różnych przedmiotów metalowych mniejszych i większych na szynach w czasie przejeżdżania transportu. Lecz próby te nie zdały egzaminu. Wszystkie przedmioty metalowe były strącane przez koła wagonów. O podłożeniu ładunku wybuchowego nie marzyliśmy, gdyż od nastawni, w której urzędowali Niemcy z bronią do baraku zawiadowcy było zaledwie 500 metrów i mowy nie było o dłuższym pobycie na torach na tym odcinku zwracało to uwagę Niemców z ustawą a miejsce najlepsze do akcji, na której znajdowało się około 30 rozjazdów elektrycznych. Nie czekaliśmy długo. Po kilku nieudanych próbach z przedmiotami metalowymi rozpoczęliśmy próby z klockami drewnianymi, wykonanymi z twardego drzewa. Na równym torze nie mieliśmy pożądanego efektu. Szukaliśmy odpowiedniego toru z przechyłem na jedną szynę. Znaleźliśmy. Biegł linią obwodową z Otwocka do Warszawy Wschodniej. Metodą opracowaną na łuku rozpoczęliśmy próby, które zdały egzamin. Uzyskaliśmy podskoki kół wagonowych przy małym obciążeniu i przy wysokości klocka 2 cm. Trzeba było wykorzystać odpowiedni moment do realizacji naszego zadania, wykonać wyższy klocek z twardego drzewa. Został umocowany na sztywnym skręconym drucie i czekaliśmy na odpowiedni moment. Na okazję nie czekaliśmy długo, następnego dnia otrzymaliśmy wiadomość, że po upragnionym torze będzie przejeżdżał transport z węglem od strony Otwocka. Około 13:00………. we wszystkich stron położyliśmy nasze śmiertelny ładunek pod jeden z wagonów. Rozpoczęło się piekło, nastąpiło to, czego tak nie byliśmy pewni. Koło, pod które został podłożony drewniany klocek drgnęło w podskoku i o dziwo………… wagonów elektrycznych. I tu nastąpiło wagon który spadł z szyn został oderwany od reszty wagonów. W pewnym momencie zatrzymał się…. Lokomotywy. Gdy zobaczyliśmy po pierwszym wagonie, co będzie się działo nie czekaliśmy na dalsze skutki tej kraksy. Zabierając ze sobą tylko drut od klocka, dowód rzeczowy, tak łatwy do rozpoznawania w stronę przejazdu kolejowego przy ul Podskarbińskiej, z którego mieliśmy dobre pole widzenia na dokonane… W godzinę …………..z czerwonymi wyłogami na mundurach, którzy przystąpili do pomiarów na torach, lecz czy znaleźli rozwiązania tej zagadki to bardzo wątpiliśmy z kolegą Jankiem. Z naszego klocka zostały trociny w tej sytuacji, a nawet trociny były ukryte pod zwałami węgla i zniszczonych wagonów. Nazajutrz zameldowaliśmy swojemu dowódcy o wykonanym zadaniu a rumowisko zostało usunięte dopiero następnego dnia, czyli w 18 godzin od momentu wykolejenia.
W Muzeum Warszawskiej Pragi można teraz zwiedzać wystawę „Kolej na Pragę”, poświęconą historii prawobrzeżnych linii kolejowych, dworców i ludzi, którzy tę kolej tworzyli. Wystawa, której jestem kuratorką, potrwa do 15 października i serdecznie Państwa na nią zapraszam! Jednym z wątków tej ekspozycji jest pomoc, jaką kolejarze nieśli głodującej Warszawie w okresie hitlerowskiej okupacji; nie tylko ułatwiali warszawiakom szmugiel jedzenia z okolicznych wsi, ale sami ryzykowali życie okradając niemieckie transporty. Zdobyte dobra przekazywali Podziemiu. Swego czasu nagrywaliśmy relacje historii mówionej dwojga rodzeństwa – dzieci kolejarza, Tadeusza Łukasika. To Ci Państwo przekazali do muzeum rękopis wspomnień Ojca. W Praskich Audiohistoriach zaprezentujemy kolejno wszystkie 6 rozdziałów tych wspomnień.

„Kolejarze. Opowiadania 1940-1944”. Opracowanie tekstu w rękopisie Anna Mizikowska. Czyta Wojciech Masacz. Wstęp: Wybacz, że moje opowiadania ukażą się po tak długim czasie to jest dopiero po 27 latach od zakończenia wojny. Żeby to wyjaśnić podam na wstępie, że może brak rutyny pisarskiej nie pozwolił mi na wcześniejsze napisanie tych opowiadań oraz brak czasu, który musiałem zużytkować dla własnej rodziny, którą w tym okresie lat miałem dość liczną. Dopiero po ukończeniu szkół przez dzieci mam więcej czasu, który mogę poświęcić tym opowiadaniom . W moich opowiadaniach nie będzie postaci fikcyjnych lub bohaterów z fantastycznych opowiadań czy filmów. Są w nich ludzie prości pełni odwagi i poświęcenia dla wytyczonego celu, na pewno i dzisiaj niczym się nie wyróżniają spośród tysięcy innych obywateli, gdyż pozostali cichymi bohaterami tamtych lat, którzy przytomnie i z poświęceniem wykonywali każde zadanie, z jedną myślą: aby zniszczyć wroga przez swoje wspaniałe czyny. Po tylu latach można podziwiać ludzi, którzy w tym okresie byli młodzi, bez lęku wykonywali każde polecenie, z rozmysłem na trzeźwo, rozumnie, gdy każdy nierozważny krok groził śmiercią, a wyczyny tych ludzi wymagały w dużej mierze wysokiej klasy kunsztu kaskadera. Dla upamiętnienia tego okresu i prawdy, którą opiszę, pragnę podać nazwiska osób, które najaktywniej udzielały się we wszystkich akcjach i którym poświęcam te opowiadania: ……. Oliwa nadal jest pracownikiem kolejowym, a trzecim z nas był Marian Marczak, pseudonim Kajtek. My, wyżej wymienieni, byliśmy pracownikami kolejowymi odcinka Warszawa Wschodnia rozrządowa. Lecz nasza praca polegała na wytycznych organizacji. Ciekawą i ostatnią postacią w tych opowiadaniach będzie osoba zastępcy stacji, Niemca imieniem Karol, nazwisko jest mi nieznane. Wiem tylko, że był rodem z Berlina i znał trochę język polski, który mocno kaleczył, jak to zwykle potrafią Niemcy. A szczególnie litera „R” była często używana a całość poświęcam dla potomnych do naszych zadań należało gromadzenie żywności broni i amunicji oraz sabotaż w postaci niszczenia urządzeń kolejowych celem opóźnienia dostaw transportu na front wschodni Tadeusz Łukasik. Rozdział 1. Wykolejenie transportu z węglem. Aby zapoznać czytelnika z terenem naszych działań podam plan, na którym były dokonywane wszystkie akcje. Warszawiacy na pewno znają stację Warszawa Wschodnia Rozrządowa, która rozpoczynała się od ulicy Podskarbińskiej, a kończyła na peryferiach dzielnicy Targówek, biegnąc aż pod sam Kawęczyn. Na tym terenie, po prawej stronie od dzielnicy Grochów w roku 1942 Niemcy rozpoczęli budowę 15 torów kolejowych, które służyć miały do postoju transportu, przy których zmieniano lokomotywy oraz do obsługi transportu udających się na front wschodni i powracających ze wschodu. Po lewej stronie torów mieścił się barak, w którym urzędowali zawiadowcy tego odcinka pierwszy Niemiec, zawiadowca, kanalia, drugi Niemiec i jego zastępca Karol, który nie kochał Hitlera i potocznie w rozmowie z nami nazywał go „kurła”, gdyż to słowo brzmiało tak w jego ustach i było często w użyciu. Tzecim pracownikiem i pomocnikiem zawiadowcy stacji był Polak, o nazwisku chyba Władysław Nawrocki, który szczególnie pomagał nam w naszych poczynaniach, gdyż wiedział, co jedzie w każdym transporcie i udzielał nam szczegółowych informacji. Szczególnie pewne wiadomości udawało się osiągać od obywatela Nawrockiego, gdyż zawsze spokojny i opanowany, małomówny, nie zdradził się w swojej pracy, choć ocierał się przy tym tyle godzin o tych panów, szczególnie o te kanalie zawiadowcę. Opodal baraku zawiadowcy znajdował się drugi barak z plutonem feldżandarmerii – blacharzy, którzy w zasadzie nie przeszkadzali nam w naszych poczynaniach, gdyż ich czynności ograniczały się do przyjmowania i odprawiania transportu, oraz pomocy w nagłych wypadkach choroby, awantury lub uszkodzeń wagonów w czasie transportu. Często spotkać można było tych panów starszych i opasłych, których zawsze mieliśmy na oku, bo oni byli tu najgroźniejsi, choć i pan w czerwonej czapce był, jak wspomniałem, dobrym strzelcem. W 1944 roku otrzymałem polecenie uszkodzenia torów z ewentualnym wykolejeniem transportu i zniszczeniem rozjazdów elektrycznych. Do akcji tej jako najlepszego wybrałem Janka Karpacza Hrabiego i rozpoczęliśmy próby przez podkładanie różnych przedmiotów metalowych mniejszych i większych na szynach w czasie przejeżdżania transportu. Lecz próby te nie zdały egzaminu. Wszystkie przedmioty metalowe były strącane przez koła wagonów. O podłożeniu ładunku wybuchowego nie marzyliśmy, gdyż od nastawni, w której urzędowali Niemcy z bronią do baraku zawiadowcy było zaledwie 500 metrów i mowy nie było o dłuższym pobycie na torach na tym odcinku zwracało to uwagę Niemców z ustawą a miejsce najlepsze do akcji, na której znajdowało się około 30 rozjazdów elektrycznych. Nie czekaliśmy długo. Po kilku nieudanych próbach z przedmiotami metalowymi rozpoczęliśmy próby z klockami drewnianymi, wykonanymi z twardego drzewa. Na równym torze nie mieliśmy pożądanego efektu. Szukaliśmy odpowiedniego toru z przechyłem na jedną szynę. Znaleźliśmy. Biegł linią obwodową z Otwocka do Warszawy Wschodniej. Metodą opracowaną na łuku rozpoczęliśmy próby, które zdały egzamin. Uzyskaliśmy podskoki kół wagonowych przy małym obciążeniu i przy wysokości klocka 2 cm. Trzeba było wykorzystać odpowiedni moment do realizacji naszego zadania, wykonać wyższy klocek z twardego drzewa. Został umocowany na sztywnym skręconym drucie i czekaliśmy na odpowiedni moment. Na okazję nie czekaliśmy długo, następnego dnia otrzymaliśmy wiadomość, że po upragnionym torze będzie przejeżdżał transport z węglem od strony Otwocka. Około 13:00………. we wszystkich stron położyliśmy nasze śmiertelny ładunek pod jeden z wagonów. Rozpoczęło się piekło, nastąpiło to, czego tak nie byliśmy pewni. Koło, pod które został podłożony drewniany klocek drgnęło w podskoku i o dziwo………… wagonów elektrycznych. I tu nastąpiło wagon który spadł z szyn został oderwany od reszty wagonów. W pewnym momencie zatrzymał się…. Lokomotywy. Gdy zobaczyliśmy po pierwszym wagonie, co będzie się działo nie czekaliśmy na dalsze skutki tej kraksy. Zabierając ze sobą tylko drut od klocka, dowód rzeczowy, tak łatwy do rozpoznawania w stronę przejazdu kolejowego przy ul Podskarbińskiej, z którego mieliśmy dobre pole widzenia na dokonane… W godzinę …………..z czerwonymi wyłogami na mundurach, którzy przystąpili do pomiarów na torach, lecz czy znaleźli rozwiązania tej zagadki to bardzo wątpiliśmy z kolegą Jankiem. Z naszego klocka zostały trociny w tej sytuacji, a nawet trociny były ukryte pod zwałami węgla i zniszczonych wagonów. Nazajutrz zameldowaliśmy swojemu dowódcy o wykonanym zadaniu a rumowisko zostało usunięte dopiero następnego dnia, czyli w 18 godzin od momentu wykolejenia.

Praskie Audiohistorie e53 W Sylwestra...
2021-12-28 10:10:02

Anna Mizikowska: Dziś kończymy tegoroczne Praskie Audiohistorie. Stworzenie tych pięćdziesięciu dwóch odcinków to było spore wyzwanie! Cieszę się, że podcast zebrał liczną publiczność, że Państwo wracali co tydzień. Może się jeszcze usłyszymy? Tym, którzy zastanawiają się, co przyniesie Sylwester i nowy rok, zagram jeszcze trochę wspomnień z Archiwum Historii Mówionej… Halina Auch, AHM: Była galanteria pewnego rodzaju takiego, no taki był zwyczaj że na przykład ja poszłam z mężem poszliśmy gdzieś w towarzystwie, poszliśmy gdzieś do restauracji, to nie przyszedł do mnie mężczyzna nawet z tego towarzystwa, nawet jak chciał, żeby ze mną zatańczyć, to najpierw spytał się męża, czy może mnie poprosić, dopiero mnie poprosił i dopiero się szło. Po tańcu wracał, całował w rączkę – siadał. Taka była, takie to było, wiesz, trochę adoracja taka cicha kobiet, nie? Ja nie zapomnę jak byłam z Markem w ciąży, byłam straszne gruba z Markem, Na Sylwestra żeśmy byli poproszeni do Jacht Klubu w Szczecinie - to taka piękna restauracja - no ale ja z tym brzuchem już, a w kwietniu rodziłam, no to już widać było… Taką miałam sukienkę w takie zakładki i takie falbany no ii… I taki do mnie się, no nie trudno mi powiedzieć przyczepił, taki był kapitan, taki bardzo przystojny, starszy pan. To on na przykład jak mnie prosił, to on pytał, czy on może mnie zaprosić do trojaka i bardzo, on mówił, że jemu się najlepiej ze mną tańczy… Zofia Bogucka, AHM: Na Sylwestra była zabawa i ja byłam też z kimś innym byłam w ogóle, nie... nie z mężem… W 1938 roku, na Bródnie tam w szkole dozorców. Na Odrowąża. Był taki walczyk, później ogólny, tego, i męża zapoznałam. Ale ja specjalnie, wiesz, męża zapoznałam i on się ze mną umówił, bośmy tam posiedzieli, bo on... przy oknie tam posiedzieliśmy… Ale ja się z nim nie spotkałam. Nie poszłam na to spotkanie. A czemu? No bo... kogoś tam raz widzieć i na spotkanie lecieć… I później szłam, a on jechał tramwajem, 11 Listopada, i wyskoczył z tramwaju i zaraz do mnie podszedł. No i żeśmy się zaczęli spotykać. Żeśmy się długo, od 1938 roku do 1944 roku spotykali… Walczyk nas połączył.
Anna Mizikowska: Dziś kończymy tegoroczne Praskie Audiohistorie. Stworzenie tych pięćdziesięciu dwóch odcinków to było spore wyzwanie! Cieszę się, że podcast zebrał liczną publiczność, że Państwo wracali co tydzień. Może się jeszcze usłyszymy?
Tym, którzy zastanawiają się, co przyniesie Sylwester i nowy rok, zagram jeszcze trochę wspomnień z Archiwum Historii Mówionej…

Halina Auch, AHM: Była galanteria pewnego rodzaju takiego, no taki był zwyczaj że na przykład ja poszłam z mężem poszliśmy gdzieś w towarzystwie, poszliśmy gdzieś do restauracji, to nie przyszedł do mnie mężczyzna nawet z tego towarzystwa, nawet jak chciał, żeby ze mną zatańczyć, to najpierw spytał się męża, czy może mnie poprosić, dopiero mnie poprosił i dopiero się szło. Po tańcu wracał, całował w rączkę – siadał. Taka była, takie to było, wiesz, trochę adoracja taka cicha kobiet, nie?
Ja nie zapomnę jak byłam z Markem w ciąży, byłam straszne gruba z Markem, Na Sylwestra żeśmy byli poproszeni do Jacht Klubu w Szczecinie - to taka piękna restauracja - no ale ja z tym brzuchem już, a w kwietniu rodziłam, no to już widać było… Taką miałam sukienkę w takie zakładki i takie falbany no ii… I taki do mnie się, no nie trudno mi powiedzieć przyczepił, taki był kapitan, taki bardzo przystojny, starszy pan. To on na przykład jak mnie prosił, to on pytał, czy on może mnie zaprosić do trojaka i bardzo, on mówił, że jemu się najlepiej ze mną tańczy…
Zofia Bogucka, AHM: Na Sylwestra była zabawa i ja byłam też z kimś innym byłam w ogóle, nie... nie z mężem… W 1938 roku, na Bródnie tam w szkole dozorców. Na Odrowąża. Był taki walczyk, później ogólny, tego, i męża zapoznałam. Ale ja specjalnie, wiesz, męża zapoznałam i on się ze mną umówił, bośmy tam posiedzieli, bo on... przy oknie tam posiedzieliśmy… Ale ja się z nim nie spotkałam. Nie poszłam na to spotkanie.
A czemu?
No bo... kogoś tam raz widzieć i na spotkanie lecieć… I później szłam, a on jechał tramwajem, 11 Listopada, i wyskoczył z tramwaju i zaraz do mnie podszedł. No i żeśmy się zaczęli spotykać. Żeśmy się długo, od 1938 roku do 1944 roku spotykali… Walczyk nas połączył.

Praskie_Audiohistorie_e52 Wymarzone zabawki
2021-12-21 15:35:02

Pamiętają Państwo radość ze znalezienia pod choinką lalki Barbie czy robota z Transformers? O tym śniły dzieci w latach 80. Dziś – wiem od Mikołaja - wymarzone prezenty to Marshall i Hedwiga… Posłuchajcie, jakie zabawki z dzieciństwa zapamiętali najstarsi prażanie… Jolanta Wiśniewska, kuratorka wystawy „Rzeczy do zabawy” opowie też o przedwojennej modzie na Myszkę Miki…
Pamiętają Państwo radość ze znalezienia pod choinką lalki Barbie czy robota z Transformers? O tym śniły dzieci w latach 80. Dziś – wiem od Mikołaja - wymarzone prezenty to Marshall i Hedwiga…
Posłuchajcie, jakie zabawki z dzieciństwa zapamiętali najstarsi prażanie… Jolanta Wiśniewska, kuratorka wystawy „Rzeczy do zabawy” opowie też o przedwojennej modzie na Myszkę Miki…

Praskie Audiohistorie e51 Wojtuś i Gnom
2021-12-14 14:53:11

Na muzealnym facebooku, w poście o Praskich Audiohistoriach, mogą państwo zobaczyć naszego dzisiejszego narratora, Pana Zbigniewa Mańkowskiego i spory obraz: złoty koń na biegunach niesie na grzbiecie chłopca w ludowych spodniach, czerwonych butach… Zbigniew Mańkowski, AHM: Historia tego obrazu, no, to jest obraz, który wędrował po całym świecie wraz z zestawami klocków. To było logo, jak to się dzisiaj nazywa, firmy Gnom. Obraz miał pod spodem napis: kupujcie… żądajcie polskich zabawek – zdaje się, tak tam jest – firmy Gnom, Warszawa, Zygmuntowska 8. Jeździł po świecie jako ta, no, reklama taka. Wystawy były w Paryżu, były we Włoszech, w Szwajcarii chyba, była [00:02:00 obiejzna?] statkiem „Bałtyk”, promocja polskiego przemysłu, zdaje się, to była i tam te klocki też jeździły po Bałtyku, po Morzu Śródziemnym, po Morzu Północnym, tutaj Atlantyku. Ja go pamiętam z ulicy Zgoda jeszcze, czyli jak miałem 3-4 lata, już pamiętam, nazywał się on Wojtuś. Moi rodzice mówili: „bądź grzeczny, bo zobacz, Wojtuś na ciebie cały czas patrzy”. I ten Wojtuś jest tak namalowany, że oczy, to jakaś sztuczka taka malarska, gdzie by się nie stanęło i popatrzyło na jego oczy, to on patrzy. Ja stawałem pod ścianą i on na mnie patrzył, byłem grzeczny dlatego. W gabinecie, w gabinecie ojca było pełno obrazów, były wartościowe obrazy, które ojciec kupował. Pamiętam wieszanie obrazów, to wbijanie gwoździa, wyżej, niżej, cały ceremoniał był. Anna Mizikowska:: A jak to się stało, że tylko ten obraz przetrwał w pańskim domu? Zbigniew Mańkowski: W czasie powstania wszystko zostało zniszczone. Tamten obraz, ponieważ mieszkaliśmy na Forcie Mokotowskim, na ulicy Gimnastycznej, w willi, tylko myśmy tam mieszkali, to był dom jednorodzinny, tam były te obrazy na ścianach, meble, wszystko. Jak ojciec w lutym czy w marcu 45 roku, po wyzwoleniu Warszawy zaraz, miesiąc, niecały miesiąc tam, to już nie było, puste ściany były, żadnych obrazów. Nie wiadomo, czy to Niemcy ukradli, czy coś. I ktoś, moja ciocia chyba, zdaje się, mówiła: „słuchaj, Bronku, ten Wojtuś, ten obraz jest tam na Racławickiej ileś, 112 czy coś, w piwnicy, u kogoś tam jest”, w jakiejś piwnicy tam widziała, zabrali go. I trafił się tutaj w 48 roku, ja tu zamieszkałem w 48 roku, to już ten obraz tu był. Anna Mizikowska: Lena Wicherkiewicz opowiada o firmie Gnom, założonej przez Bronisława Mańkowskiego. Lena Wicherkiewicz: Firma powstała w 1922 roku i mieściła się przy ulicy Zygmuntowskiej 8. Do dnia dzisiejszego niestety nie zachowały się zabudowania, żadne ślady jakby tutaj w przestrzeni Pragi po tej znanej firmie. Firma była znana przede wszystkim z wyrobu właśnie drewnianych zabawek. Takim no sztandarowym, można powiedzieć, produktem tej firmy były klocki, które też nazywały się właśnie „Budownictwo drewniane Gnom”. Były to no z jednej strony jakby zwyczajne klocki, to znaczy drewniane bryły, prostopadłościany, nie wiem, kule, stożki i tak dalej, natomiast tym, co było… co wyróżniało te klocki spośród innych klocków, było to, że do opakowania z klockami dołączona była instrukcja, którą Bronisław Mańkowski przygotował wspólnie ze znanym architektem, teoretykiem architektury, historykiem architektury Stanisławem Noakowskim. I w tej instrukcji były właśnie rysunki jakby pokazujące, co z tych klocków można zbudować, a zbudować można było właśnie różnego rodzaju dzieła architektury, nie wiem, piramidę egipską, świątynię grecką. Tak że takie… no miała jakby też kształcić w kierunku jakby znajomości architektury, ale oczywiście no dawała też pole do własnych poszukiwań dla młodych budowniczych. No i to był taki tak naprawdę najbardziej znana zabawka, którą w zasadzie do tej pory można spotkać, pojawia… znaczy ma ją w swoich zbiorach Muzeum Zabawek w Kielcach, Muzeum Narodowe w Warszawie, ale także osoby prywatne. Zbigniew Mańkowski: Całe opowiadanie drukowane w „Stolicy” było mojego ojca, jak wielki architekt Stanisław Noakowski uczył się na klockach budownictwa. Ojciec wiedział, gdzie mieszka, na terenie Politechniki mieszkał profesor Noakowski i kiedyś na jakimś zebraniu zarządu chyba Gnoma mówi: coś dla reklamy trzeba, może by Nowakowskiego tu jakoś wykorzystać. Wziął dwa pudełka „Budownictwa”, poszedł na Noakowskiego ulicę, na terenie Politechniki dom mieszkalny, zastał… to był stary kawaler, Noakowski, ojciec wręczył te zabawki, te klocki, prosząc, żeby coś zbudował z tego. „Ale ja nie umiem, ja nigdy nie byłem dzieckiem, ja się nie bawiłem tym, nie wiem jak to.” Na to ojciec mówi: „No, o, kapliczka, o, góralski styl.” Zostawiłem te dwa pudełka, powiedziałem: przyjdę za parę tygodni. I po dwóch czy trzech tygodniach przyszedł i już kilka było ustawionych, bawił się tymi klockami, spodobały mu się. Mówił: „ja nie wiedziałem, bo ja nigdy nie byłem dzieckiem”, o, to takie zdanie. No, stąd się… zaprzyjaźnili się bardzo. Anna Mizikowska: Dlaczego akurat ten Gnom przeszedł do historii zabawki? Lena Wicherkiewicz: No tutaj na pewno ten splot jakby dwóch indywidualności, jakiś taki też element, powiedzmy, reklamy, tak? Który spowodował, że te klocki akurat stały się takie popularne, natomiast firma produkowała nie tylko klocki. Natomiast zabawki pozostałe, które produkowała, no są pewną tajemnicą, bo w zasadzie dostępne są tylko w jednej kolekcji i to też nie są prezentowane jakoś na stałej wystawie i tym szczęśliwym posiadaczem tych zabawek jest Muzeum Etnograficzne w Krakowie. I tutaj historia jest dosyć ciekawa w ogóle, dlaczego te zabawki tam są, ponieważ w 25 roku na tej słynnej wystawie sztuk dekoracyjnych w Paryżu razem z Warsztatami Krakowskimi, które działały przy Muzeum Rzemiosł Techniczno-Przemysłowym w Krakowie i jakby ono było takim współorganizatorem tej jakby całej polskiej wystawy i tego sukcesu, wiadomo, Stryjeńska i jakby tuta to polskie art déco, no właśnie razem z tą wytwórczością warsztatów na wystawę pojechały także klocki właśnie Gnoma, które też tam zostały dostrzeżone za granicą. I miały też pojawić się inne zabawki, natomiast to chyba z jakichś logistycznych powodów one nie dotarły, natomiast trafiły rzeczywiście do tego Muzeum Techniczno-Przemysłowego i po wojnie muzeum przekształciło się w Muzeum Etnograficzne, tam częściowo ta kolekcja została podzielona też przez muzeum na Muzeum Narodowe, które jakby część tych zabytków przejęło, ale akurat te Gnomowe zabawki zostały w Muzeum Etnograficznym. I to jest chyba duże szczęście, ponieważ jest to jedyne miejsce, w którym te zabawki są. Wiemy, że projektantką, jedną z projektantek, ponieważ Bronisław Mańkowski współpracował z różnymi artystami, natomiast wiemy na pewno, że współpracował z Marią Werten. To była ilustratorka, graficzka, ale też właśnie twórczyni zabawek i podobnie jak większość artystów, znaczy większość, jak część artystów z tego czasu inspirowała się sztuką ludową i tworzyła, zarówno w swoich ilustracjach, jak i w zabawkach, właśnie taką współczesną interpretację ludowej sztuki. Prace Marii Werten ma w swoich zbiorach Muzeum Polskie w Ameryce, bo ona tuż przed woj.… znaczy kilka lat przed wojną wyjechała do Stanów Zjednoczonych, pracowała między innymi w wytwórni Walta Disneya, a potem brała udział właśnie przy organizacji aukcji po Wystawie Światowej w Nowym Jorku i stąd tam jej spuścizna się znajduje, w muzeum w Chicago. Natomiast no właśnie zabawki, które… podejrzewamy, że część zabawek, które ma Muzeum Etnograficzne w swoich zbiorach, jest właśnie autorstwa Marii Werten. Zachowały się też nieliczne grafiki jej autorstwa. Właśnie przy pracach, pracując nad wystawą Edwarda Manitiusa, zakupiliśmy do zbiorów dwie takie grafiki, no i tutaj na ich podstawie możemy ten styl Marii Werten odtworzyć właśnie. To był… no ona specjalizowała się w takich scenach zabawy dzieci, ale też czasami dzieci i matek, taki element takiej intymności jest, one są bardzo kolorowe, tak żywiołowe, te postaci są w strojach ludowych. Zabawki też są takie właśnie a la ludowe, no i podejrzewamy, że część zabawek, które właśnie ma Muzeum Etnograficzne, jest jej autorstwa, po prostu mają podobny styl. Też to są takie właśnie inspirowane ludowością, bardzo kolorowe formy, to są postaci kobiet, dzieci, ale też zwierzęce zabawki.ten element właśnie współpracy z twórcami, z artystami, no był chyba ważną… taki no wart podkreślenia, tak? Że Bronisław Mańkowski zdawał sobie sprawę z tego, że jakby ten element artystyczny w zabawce jest istotny, tak? Że to będzie czymś, co wyróżnia, znaczy będzie wyróżniało go, ale też będzie jakby taką wartością dodaną, tak? Kształcąc pewne, powiedzmy, estetyczne upodobania u młodych osób. To było takie myślenie, które gdzieś też wywodzi się właśnie od Warsztatów Krakowskich, które w zasadzie chyba w Polsce jako pierwsi, ci twórcy zainteresowali się taką zabawką, która no czerpiąc z tradycji ludowej, ale dodawała taki element współczesny, artystyczny, to miała być taka, powiedzmy, bardziej zindywidualizowana zabawka, tak? To było istotne i Bronisław Mańkowski zapewne też przejął to właśnie od warsztatów, zresztą no w swoim jakby wczesnym okresie, zanim powstała ta wytwórnia w Warszawie, przebywał przez pewien czas w Krakowie i tam też no taką wytwórnię zabawek stworzył, więc prawdopodobnie ten jakby tutaj impuls krakowski był też istotny.
Na muzealnym facebooku, w poście o Praskich Audiohistoriach, mogą państwo zobaczyć naszego dzisiejszego narratora, Pana Zbigniewa Mańkowskiego i spory obraz: złoty koń na biegunach niesie na grzbiecie chłopca w ludowych spodniach, czerwonych butach…
Zbigniew Mańkowski, AHM: Historia tego obrazu, no, to jest obraz, który wędrował po całym świecie wraz z zestawami klocków. To było logo, jak to się dzisiaj nazywa, firmy Gnom. Obraz miał pod spodem napis: kupujcie… żądajcie polskich zabawek – zdaje się, tak tam jest – firmy Gnom, Warszawa, Zygmuntowska 8. Jeździł po świecie jako ta, no, reklama taka. Wystawy były w Paryżu, były we Włoszech, w Szwajcarii chyba, była [00:02:00 obiejzna?] statkiem „Bałtyk”, promocja polskiego przemysłu, zdaje się, to była i tam te klocki też jeździły po Bałtyku, po Morzu Śródziemnym, po Morzu Północnym, tutaj Atlantyku.
Ja go pamiętam z ulicy Zgoda jeszcze, czyli jak miałem 3-4 lata, już pamiętam, nazywał się on Wojtuś. Moi rodzice mówili: „bądź grzeczny, bo zobacz, Wojtuś na ciebie cały czas patrzy”. I ten Wojtuś jest tak namalowany, że oczy, to jakaś sztuczka taka malarska, gdzie by się nie stanęło i popatrzyło na jego oczy, to on patrzy. Ja stawałem pod ścianą i on na mnie patrzył, byłem grzeczny dlatego.
W gabinecie, w gabinecie ojca było pełno obrazów, były wartościowe obrazy, które ojciec kupował. Pamiętam wieszanie obrazów, to wbijanie gwoździa, wyżej, niżej, cały ceremoniał był.
Anna Mizikowska:: A jak to się stało, że tylko ten obraz przetrwał w pańskim domu?
Zbigniew Mańkowski: W czasie powstania wszystko zostało zniszczone. Tamten obraz, ponieważ mieszkaliśmy na Forcie Mokotowskim, na ulicy Gimnastycznej, w willi, tylko myśmy tam mieszkali, to był dom jednorodzinny, tam były te obrazy na ścianach, meble, wszystko. Jak ojciec w lutym czy w marcu 45 roku, po wyzwoleniu Warszawy zaraz, miesiąc, niecały miesiąc tam, to już nie było, puste ściany były, żadnych obrazów. Nie wiadomo, czy to Niemcy ukradli, czy coś. I ktoś, moja ciocia chyba, zdaje się, mówiła: „słuchaj, Bronku, ten Wojtuś, ten obraz jest tam na Racławickiej ileś, 112 czy coś, w piwnicy, u kogoś tam jest”, w jakiejś piwnicy tam widziała, zabrali go. I trafił się tutaj w 48 roku, ja tu zamieszkałem w 48 roku, to już ten obraz tu był.
Anna Mizikowska: Lena Wicherkiewicz opowiada o firmie Gnom, założonej przez Bronisława Mańkowskiego.
Lena Wicherkiewicz: Firma powstała w 1922 roku i mieściła się przy ulicy Zygmuntowskiej 8. Do dnia dzisiejszego niestety nie zachowały się zabudowania, żadne ślady jakby tutaj w przestrzeni Pragi po tej znanej firmie. Firma była znana przede wszystkim z wyrobu właśnie drewnianych zabawek. Takim no sztandarowym, można powiedzieć, produktem tej firmy były klocki, które też nazywały się właśnie „Budownictwo drewniane Gnom”. Były to no z jednej strony jakby zwyczajne klocki, to znaczy drewniane bryły, prostopadłościany, nie wiem, kule, stożki i tak dalej, natomiast tym, co było… co wyróżniało te klocki spośród innych klocków, było to, że do opakowania z klockami dołączona była instrukcja, którą Bronisław Mańkowski przygotował wspólnie ze znanym architektem, teoretykiem architektury, historykiem architektury Stanisławem Noakowskim. I w tej instrukcji były właśnie rysunki jakby pokazujące, co z tych klocków można zbudować, a zbudować można było właśnie różnego rodzaju dzieła architektury, nie wiem, piramidę egipską, świątynię grecką. Tak że takie… no miała jakby też kształcić w kierunku jakby znajomości architektury, ale oczywiście no dawała też pole do własnych poszukiwań dla młodych budowniczych. No i to był taki tak naprawdę najbardziej znana zabawka, którą w zasadzie do tej pory można spotkać, pojawia… znaczy ma ją w swoich zbiorach Muzeum Zabawek w Kielcach, Muzeum Narodowe w Warszawie, ale także osoby prywatne.
Zbigniew Mańkowski: Całe opowiadanie drukowane w „Stolicy” było mojego ojca, jak wielki architekt Stanisław Noakowski uczył się na klockach budownictwa. Ojciec wiedział, gdzie mieszka, na terenie Politechniki mieszkał profesor Noakowski i kiedyś na jakimś zebraniu zarządu chyba Gnoma mówi: coś dla reklamy trzeba, może by Nowakowskiego tu jakoś wykorzystać. Wziął dwa pudełka „Budownictwa”, poszedł na Noakowskiego ulicę, na terenie Politechniki dom mieszkalny, zastał… to był stary kawaler, Noakowski, ojciec wręczył te zabawki, te klocki, prosząc, żeby coś zbudował z tego. „Ale ja nie umiem, ja nigdy nie byłem dzieckiem, ja się nie bawiłem tym, nie wiem jak to.” Na to ojciec mówi: „No, o, kapliczka, o, góralski styl.” Zostawiłem te dwa pudełka, powiedziałem: przyjdę za parę tygodni. I po dwóch czy trzech tygodniach przyszedł i już kilka było ustawionych, bawił się tymi klockami, spodobały mu się. Mówił: „ja nie wiedziałem, bo ja nigdy nie byłem dzieckiem”, o, to takie zdanie. No, stąd się… zaprzyjaźnili się bardzo.
Anna Mizikowska: Dlaczego akurat ten Gnom przeszedł do historii zabawki?
Lena Wicherkiewicz: No tutaj na pewno ten splot jakby dwóch indywidualności, jakiś taki też element, powiedzmy, reklamy, tak? Który spowodował, że te klocki akurat stały się takie popularne, natomiast firma produkowała nie tylko klocki. Natomiast zabawki pozostałe, które produkowała, no są pewną tajemnicą, bo w zasadzie dostępne są tylko w jednej kolekcji i to też nie są prezentowane jakoś na stałej wystawie i tym szczęśliwym posiadaczem tych zabawek jest Muzeum Etnograficzne w Krakowie. I tutaj historia jest dosyć ciekawa w ogóle, dlaczego te zabawki tam są, ponieważ w 25 roku na tej słynnej wystawie sztuk dekoracyjnych w Paryżu razem z Warsztatami Krakowskimi, które działały przy Muzeum Rzemiosł Techniczno-Przemysłowym w Krakowie i jakby ono było takim współorganizatorem tej jakby całej polskiej wystawy i tego sukcesu, wiadomo, Stryjeńska i jakby tuta to polskie art déco, no właśnie razem z tą wytwórczością warsztatów na wystawę pojechały także klocki właśnie Gnoma, które też tam zostały dostrzeżone za granicą. I miały też pojawić się inne zabawki, natomiast to chyba z jakichś logistycznych powodów one nie dotarły, natomiast trafiły rzeczywiście do tego Muzeum Techniczno-Przemysłowego i po wojnie muzeum przekształciło się w Muzeum Etnograficzne, tam częściowo ta kolekcja została podzielona też przez muzeum na Muzeum Narodowe, które jakby część tych zabytków przejęło, ale akurat te Gnomowe zabawki zostały w Muzeum Etnograficznym. I to jest chyba duże szczęście, ponieważ jest to jedyne miejsce, w którym te zabawki są. Wiemy, że projektantką, jedną z projektantek, ponieważ Bronisław Mańkowski współpracował z różnymi artystami, natomiast wiemy na pewno, że współpracował z Marią Werten. To była ilustratorka, graficzka, ale też właśnie twórczyni zabawek i podobnie jak większość artystów, znaczy większość, jak część artystów z tego czasu inspirowała się sztuką ludową i tworzyła, zarówno w swoich ilustracjach, jak i w zabawkach, właśnie taką współczesną interpretację ludowej sztuki. Prace Marii Werten ma w swoich zbiorach Muzeum Polskie w Ameryce, bo ona tuż przed woj.… znaczy kilka lat przed wojną wyjechała do Stanów Zjednoczonych, pracowała między innymi w wytwórni Walta Disneya, a potem brała udział właśnie przy organizacji aukcji po Wystawie Światowej w Nowym Jorku i stąd tam jej spuścizna się znajduje, w muzeum w Chicago. Natomiast no właśnie zabawki, które… podejrzewamy, że część zabawek, które ma Muzeum Etnograficzne w swoich zbiorach, jest właśnie autorstwa Marii Werten. Zachowały się też nieliczne grafiki jej autorstwa. Właśnie przy pracach, pracując nad wystawą Edwarda Manitiusa, zakupiliśmy do zbiorów dwie takie grafiki, no i tutaj na ich podstawie możemy ten styl Marii Werten odtworzyć właśnie. To był… no ona specjalizowała się w takich scenach zabawy dzieci, ale też czasami dzieci i matek, taki element takiej intymności jest, one są bardzo kolorowe, tak żywiołowe, te postaci są w strojach ludowych. Zabawki też są takie właśnie a la ludowe, no i podejrzewamy, że część zabawek, które właśnie ma Muzeum Etnograficzne, jest jej autorstwa, po prostu mają podobny styl. Też to są takie właśnie inspirowane ludowością, bardzo kolorowe formy, to są postaci kobiet, dzieci, ale też zwierzęce zabawki.ten element właśnie współpracy z twórcami, z artystami, no był chyba ważną… taki no wart podkreślenia, tak? Że Bronisław Mańkowski zdawał sobie sprawę z tego, że jakby ten element artystyczny w zabawce jest istotny, tak? Że to będzie czymś, co wyróżnia, znaczy będzie wyróżniało go, ale też będzie jakby taką wartością dodaną, tak? Kształcąc pewne, powiedzmy, estetyczne upodobania u młodych osób. To było takie myślenie, które gdzieś też wywodzi się właśnie od Warsztatów Krakowskich, które w zasadzie chyba w Polsce jako pierwsi, ci twórcy zainteresowali się taką zabawką, która no czerpiąc z tradycji ludowej, ale dodawała taki element współczesny, artystyczny, to miała być taka, powiedzmy, bardziej zindywidualizowana zabawka, tak? To było istotne i Bronisław Mańkowski zapewne też przejął to właśnie od warsztatów, zresztą no w swoim jakby wczesnym okresie, zanim powstała ta wytwórnia w Warszawie, przebywał przez pewien czas w Krakowie i tam też no taką wytwórnię zabawek stworzył, więc prawdopodobnie ten jakby tutaj impuls krakowski był też istotny.

Praskie Audiohistorie e50 Pan Manitius
2021-12-07 15:38:31

W Muzeum Warszawskiej Pragi działa wystawa czasowa „Rzeczy do zabawy. Rdward Manitius i jego wytwórnia”. A w naszym podkaście opowiadamy dziś o Panu Edwardzie i o tym, jak powstawała nasza wystawa. Na początek posłuchajcie, jak Pani Renata Kozłowska zapamiętała ojca… Renata Kozłowska: Tata robił rysunek techniczny i pamiętam, wielokrotnie wyciągał taką olbrzymią deskę kreślarską, rozstawiał ją na stołach i przeważnie wieczorami rysował na niej. To z koncepcji wstępnej trzeba było to dalej opracować, opracować technologię produkcji i tak dalej, czym się tata zajmował. Był świetnym organizatorem, a w ogóle to pracował przy ogromnym biurku, na tym biurku było wiele dla nas, córek, ciekawych gadżetów, takich jak duża temperówka na przykład z korbą, pieczątki, figurki piesków z brązu zdobiące jeszcze biurko jego taty, stare zabawki taty różnych… niektóre zepsute, niektóre jeszcze pra… znaczy działające. To były takie zabawki z początku chyba wieku, bo pamiętam, oprawione w drewnie były takie szklane kolorowe kółeczka, które obracane korbką wywoływały iluzję ruchu, no i to nas tak frapowało. Poza tym były to jakieś stare jeszcze taty semafory, armatki, żołnierzyki metalowe, tak wszystko w takich pudełkach było w szufladach poukładane, ale nie sądzę, że to jakoś tatę inspirowało, może to jakoś tacie dawało to takie dobre nawiązanie do przeszłości, do tego, co minęło, może miał do tego jakiś sentyment. I pod nieobecność taty lubiłyśmy zasiadać do jego biurka, no i tam w tym jego świat oglądać. Ta cała wytwórnia, łącznie z gabinetem, tak jak gdyby dusza zarządzania tą firmą, to się znajdowało od strony ulicy, na drugim piętrze, wejście na lewo z bramy. Na drugim piętrze to były kiedyś najbardziej reprezentacyjne pomieszczenia w całej tej kamienicy, do tego się zaliczały wspaniale intarsjowane podłogi, stiuki na sufitach z różnymi plafonami, fantastyczny kominek, ale jak tata zdecydował się to zaadoptować na pomieszczenie, oczywiście to wszystko było super zaopatrzone i zabezpieczone przed jakimkolwiek uszkodzeniem. Tata wszystko stracił i tata często wspominał, że musiał zaczynać od nowa, że został zniszczony kompletnie, okradziony przede wszystkim z maszyn, okradziony ze swoich rysunków, ze swoich projektów, to wszystko w ciągu jednego dnia zostało wyniesione z domu przez… pod taty nieobecność. Tata po powrocie z urlopu, który zresztą był zgłoszony oficjalnie do odpowiednich władz, zastał drzwi opieczętowane i zaklejone, miał zakazany wstęp do tego pomieszczenia. To było pomieszczenie firmowe, które było kiedyś mieszkaniem, tata sobie to mieszkanie zaadoptował do celów produkcji. Anna Mizikowska: Te wspomnienia uzupełnia kuratorka wystawy, Jolanta Wiśniewska. Jola od lat bada historię prawobrzeżnych rodów… Jolanta Wiśniewska: Edward Manitius to był bardzo pomysłowy i utalentowany człowiek. Urodził się w 1902 roku na warszawskiej Pradze i tu w rodzinnej kamienicy przy ulicy Kępnej 15 spędził niemal całe życie. Tu mieszkał, tu pracował, tu założył swoją wytwórnię zabawek i wyrobów zdobniczych. Ta wytwórnia założona w 1926 roku była swego rodzaju fenomenem, produkowała drewniane drążone zabawki, które jednocześnie były ozdobnymi gadżetami, reklamowymi przedmiotami. Te zabawki były również opakowaniami, na przykład na słodycze albo na różne drobiazgi i Edward Manitius sprzedawał je różnym znanym markom, takim jak Wedel, Fuchs, Goplana, Zalewski, Waleria Patek z Poznania, miał odbiorców w całym kraju i za granicą. W czasie organizacji Muzeum Warszawskiej Pragi, kiedy otworzyliśmy biuro tymczasowe przy ulicy Targowej, trafiła do nas córka Edwarda Manitiusa i jednocześnie też, niezależnie, trafiły do nas różne dokumenty, w tym księga obstalunków, szkicownik Edwarda Manitiusa, księga meldunkowa kamienicy przy ulicy Kępnej 15. Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy wiele ani o samym Edwardzie Manitiusie, ani o samej rodzinie Manitiusów, która też ma bardzo ciekawą historię. To jest rodzina ewangelicka, dziadek Edwarda Manitiusa był osobą bardzo zasłużoną, bardzo poważaną w Warszawie, to był na przełomie XIX i XX wieku superintendent generalny, czyli odpowiednik takiego zwierzchnika Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w Królestwie Polskim. Był też osobą zaangażowaną społecznie, bardzo lubianą w Warszawie. Z kolei ojciec Edwarda Manitiusa był inżynierem chemikiem, który pracował w praskich fabrykach Wulkan i Labor, fabrykach naczyń emaliowanych i między innymi z tego powodu, jak podejrzewamy, cała rodzina przeniosła się z lewego brzegu na prawy, na Pragę, aby ojciec, Ludwik Manitius, miał blisko do pracy. Anna Mizikowska: Współkuratorka wystawy, Lena Wicherkiewicz, opowiada o tym, jak powstawała najnowsza praska wystawa… Lena Wicherkiewicz: Prace nad wystawą trwały kilka lat i zintensyfikowały się w momencie pozyskania dużego zbioru zabawek Edwarda Manitiusa i dokumentów związanych z rodziną Manitiusa od jego córki, pani Renaty Manitius-Kozłowskiej. Wtedy zorientowałyśmy się, że te wcześniejsze nabytki związane zarówno z Edwardem, jak i z jego wytwórnią, no uzyskały takie, powiedzmy, zwieńczenie, tak? Zobaczyłyśmy właśnie wytwory Edwarda Manitiusa, tak? Miałyśmy je po prostu bezpośrednio w rękach, no i to nas zainspirowało do tego, żeby podjąć, zgłębić ten temat. Natomiast nie byłyśmy pierwsze w poszukiwaniach jakby Manitiusa. Pierwszą wystawę, na której pojawiły się zabawki, opakowania Edwarda Manitiusa, przygotowała pani Katarzyna Hodurek-Kiek z Muzeum Zabawek i Zabawy w Kielcach. W 2009 roku przygotowała wystawę „Czekoladowa mieszanka Wedla” i tam między innymi wśród innych eksponatów znalazły się te zabawki. I tak naprawdę takim bardzo dużym odkryciem było zajrzenie do księgi obstalunków, która… właśnie to był jeden z pierwszych eksponatów, który trafił do muzeum, natomiast jakoś początkowo nie interesowałyśmy się bardzo tym dokumentem i kiedy zaczęłyśmy tą księgę wertować, no to ona nam rzeczywiście otworzyła oczy i pokazała, jak ta wytwórnia tak naprawdę pracowała, tak? Jacy byli klienci, że Manitius nie sprzedawał tych zabawek, opakowań jako zabawki w sklepach z zabawkami, on po prostu sprzedawał je do firm, które produkowały przede wszystkim słodycze. Więc to był taki rzeczywiście milowy krok w naszych poszukiwaniach. Potem zaczęłyśmy się zastanawiać nad tropami, co mogło zainspirować Manitiusa, jak pracował. No i tutaj znowu z pomocą przyszedł nam kolejny eksponat, który już był w zbiorach muzeum, mianowicie szkicownik Edwarda Manitiusa, w którym zobaczyłyśmy, że poza figurkami, których takie wstępne szkice też się znajdowały, była tam też duża grupa rysunków przedstawiających różnego rodzaju ekspozytory do wystaw sklepowych, do różnego rodzaju produktów, więc wiedziałyśmy też, że to była też duża część produkcji Manitiusa, po prostu związana bezpośrednio z reklamą. I to w zasadzie tak po nitce do kłębka ten temat się rozwijał. No, pewną trudnością były okoliczności zewnętrzne, mianowicie pandemia, która rzeczywiście… zaczęłyśmy pracować nad wystawą w zasadzie tuż przed pandemią, więc jakby nasze podróże były mocno ograniczone, ale udało nam się pojechać do Muzeum Zabawek w Kielcach, to był w zasadzie taki pierwszy trop, no bo wiedziałyśmy, że to było to miejsce, które pierwszy raz pokazało Manitiusa. Potem interesowałyśmy się też innymi muzeami, które zbierają zabawki, przede wszystkim muzeami etnograficznymi, przeprowadziłyśmy po prostu taką kwerendę zdalną. No i tutaj taką w zasadzie bardzo… miejscem, które nam też otworzyło oczy na takie tropy formalne i jakby na taki w ogóle kontekst drewnianej zabawki, to było Muzeum Etnograficzne imienia Seweryna Udzieli w Krakowie i tutaj dużą pomocą posłużyły nam panie Małgorzata Oleszkiewicz i pani Karolina Pachla-Wojciechowska, które zajmują się właśnie zbiorem zabawek. No i tutaj pojawiły się dwa tropy – zabawka tworzona przez artystów, przede wszystkim warsztaty krakowskie, ale także okazało się, że Muzeum Etnograficzne w Krakowie, jako jedyne w kraju, posiada zbiór zabawek z firmy Gnom, która była po sąsiedzku tutaj na warszawskiej Pradze, która powstała kilka lat wcześniej niż Manitius, ale podobnie jak on wytwarzała zabawki drewniane, w pewnym sensie inspirowane, znaczy inspirowane zabawką ludową. To u Manitiusa też widać, tylko że Manitius poszedł jakby bardziej w taką stronę być może takiego, nie wiem, art déco i modernizmu. Jeszcze był jeden ciekawy trop, który podsunęła nam też pani Katarzyna Hodurek-Kiek, był to trop prowadzący nas za ocean, znaczy do Nowego Jorku, a potem jeszcze do Chicago bezpośrednio, a pośrednio do Nowego Jorku, związany z Wystawą Światową w 39 roku, na której Edward Manitius… w której brał udział. Była to wystawa otworzona w zasadzie tuż przed wybuchem wojny, była otwarta przez kolejny rok, natomiast Edward Manitius nie pojechał do Nowego Jorku, no z wiadomych przyczyn, już tutaj trwała wojna, natomiast no pojechały jego zabawki. Wiemy, jakie zabawki były, ponieważ zachował się katalog Wystawy Światowej, Edward Manitius wystawiał swoje zabawki w dziale „Zabawki i sprzęt sportowy”. Natomiast docierając do książek, które jakby… i artykułów dotyczących wystawy, no tam w zasadzie nic o zabawkach nie było wspomniane, dopiero trop do Muzeum Polskiego w Ameryce, gdzie okazało się, że przebywa homar, jeden z właśnie… jedna z zabawek, która wtedy była pokazana. Ale droga do muzeum była, mimo że muzeum ma dużą gru… duży zbiór pamiątek i eksponatów z tej wystawy nowojorskiej, natomiast droga homara do tego muzeum była dosyć zawiła, ponieważ on został kupiony, jak wystawa się zakończyła, była przeprowadzona aukcja i on po prostu został zakupiony przez kogoś, natomiast teraz, niedawno jakby się odnalazł, ponieważ osoba ze stanu Main, który zresztą jest bardzo związany z homarami, zakupiła w lombardzie właśnie tego homara. Okazało się, że w środku jest dokument, który mówił o tym, że właśnie ten homar był na wystawie i został sprzedany na aukcji, no i miał trafić do dziecka tej osoby, która go kupiła, natomiast no trafił finalnie do muzeum, bo stwierdzono, że
W Muzeum Warszawskiej Pragi działa wystawa czasowa „Rzeczy do zabawy. Rdward Manitius i jego wytwórnia”. A w naszym podkaście opowiadamy dziś o Panu Edwardzie i o tym, jak powstawała nasza wystawa. Na początek posłuchajcie, jak Pani Renata Kozłowska zapamiętała ojca…

Renata Kozłowska: Tata robił rysunek techniczny i pamiętam, wielokrotnie wyciągał taką olbrzymią deskę kreślarską, rozstawiał ją na stołach i przeważnie wieczorami rysował na niej. To z koncepcji wstępnej trzeba było to dalej opracować, opracować technologię produkcji i tak dalej, czym się tata zajmował. Był świetnym organizatorem, a w ogóle to pracował przy ogromnym biurku, na tym biurku było wiele dla nas, córek, ciekawych gadżetów, takich jak duża temperówka na przykład z korbą, pieczątki, figurki piesków z brązu zdobiące jeszcze biurko jego taty, stare zabawki taty różnych… niektóre zepsute, niektóre jeszcze pra… znaczy działające. To były takie zabawki z początku chyba wieku, bo pamiętam, oprawione w drewnie były takie szklane kolorowe kółeczka, które obracane korbką wywoływały iluzję ruchu, no i to nas tak frapowało. Poza tym były to jakieś stare jeszcze taty semafory, armatki, żołnierzyki metalowe, tak wszystko w takich pudełkach było w szufladach poukładane, ale nie sądzę, że to jakoś tatę inspirowało, może to jakoś tacie dawało to takie dobre nawiązanie do przeszłości, do tego, co minęło, może miał do tego jakiś sentyment. I pod nieobecność taty lubiłyśmy zasiadać do jego biurka, no i tam w tym jego świat oglądać.
Ta cała wytwórnia, łącznie z gabinetem, tak jak gdyby dusza zarządzania tą firmą, to się znajdowało od strony ulicy, na drugim piętrze, wejście na lewo z bramy. Na drugim piętrze to były kiedyś najbardziej reprezentacyjne pomieszczenia w całej tej kamienicy, do tego się zaliczały wspaniale intarsjowane podłogi, stiuki na sufitach z różnymi plafonami, fantastyczny kominek, ale jak tata zdecydował się to zaadoptować na pomieszczenie, oczywiście to wszystko było super zaopatrzone i zabezpieczone przed jakimkolwiek uszkodzeniem.
Tata wszystko stracił i tata często wspominał, że musiał zaczynać od nowa, że został zniszczony kompletnie, okradziony przede wszystkim z maszyn, okradziony ze swoich rysunków, ze swoich projektów, to wszystko w ciągu jednego dnia zostało wyniesione z domu przez… pod taty nieobecność. Tata po powrocie z urlopu, który zresztą był zgłoszony oficjalnie do odpowiednich władz, zastał drzwi opieczętowane i zaklejone, miał zakazany wstęp do tego pomieszczenia. To było pomieszczenie firmowe, które było kiedyś mieszkaniem, tata sobie to mieszkanie zaadoptował do celów produkcji.
Anna Mizikowska: Te wspomnienia uzupełnia kuratorka wystawy, Jolanta Wiśniewska. Jola od lat bada historię prawobrzeżnych rodów…
Jolanta Wiśniewska: Edward Manitius to był bardzo pomysłowy i utalentowany człowiek. Urodził się w 1902 roku na warszawskiej Pradze i tu w rodzinnej kamienicy przy ulicy Kępnej 15 spędził niemal całe życie. Tu mieszkał, tu pracował, tu założył swoją wytwórnię zabawek i wyrobów zdobniczych. Ta wytwórnia założona w 1926 roku była swego rodzaju fenomenem, produkowała drewniane drążone zabawki, które jednocześnie były ozdobnymi gadżetami, reklamowymi przedmiotami. Te zabawki były również opakowaniami, na przykład na słodycze albo na różne drobiazgi i Edward Manitius sprzedawał je różnym znanym markom, takim jak Wedel, Fuchs, Goplana, Zalewski, Waleria Patek z Poznania, miał odbiorców w całym kraju i za granicą. W czasie organizacji Muzeum Warszawskiej Pragi, kiedy otworzyliśmy biuro tymczasowe przy ulicy Targowej, trafiła do nas córka Edwarda Manitiusa i jednocześnie też, niezależnie, trafiły do nas różne dokumenty, w tym księga obstalunków, szkicownik Edwarda Manitiusa, księga meldunkowa kamienicy przy ulicy Kępnej 15. Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy wiele ani o samym Edwardzie Manitiusie, ani o samej rodzinie Manitiusów, która też ma bardzo ciekawą historię. To jest rodzina ewangelicka, dziadek Edwarda Manitiusa był osobą bardzo zasłużoną, bardzo poważaną w Warszawie, to był na przełomie XIX i XX wieku superintendent generalny, czyli odpowiednik takiego zwierzchnika Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w Królestwie Polskim. Był też osobą zaangażowaną społecznie, bardzo lubianą w Warszawie. Z kolei ojciec Edwarda Manitiusa był inżynierem chemikiem, który pracował w praskich fabrykach Wulkan i Labor, fabrykach naczyń emaliowanych i między innymi z tego powodu, jak podejrzewamy, cała rodzina przeniosła się z lewego brzegu na prawy, na Pragę, aby ojciec, Ludwik Manitius, miał blisko do pracy.
Anna Mizikowska: Współkuratorka wystawy, Lena Wicherkiewicz, opowiada o tym, jak powstawała najnowsza praska wystawa…
Lena Wicherkiewicz: Prace nad wystawą trwały kilka lat i zintensyfikowały się w momencie pozyskania dużego zbioru zabawek Edwarda Manitiusa i dokumentów związanych z rodziną Manitiusa od jego córki, pani Renaty Manitius-Kozłowskiej. Wtedy zorientowałyśmy się, że te wcześniejsze nabytki związane zarówno z Edwardem, jak i z jego wytwórnią, no uzyskały takie, powiedzmy, zwieńczenie, tak? Zobaczyłyśmy właśnie wytwory Edwarda Manitiusa, tak? Miałyśmy je po prostu bezpośrednio w rękach, no i to nas zainspirowało do tego, żeby podjąć, zgłębić ten temat. Natomiast nie byłyśmy pierwsze w poszukiwaniach jakby Manitiusa. Pierwszą wystawę, na której pojawiły się zabawki, opakowania Edwarda Manitiusa, przygotowała pani Katarzyna Hodurek-Kiek z Muzeum Zabawek i Zabawy w Kielcach. W 2009 roku przygotowała wystawę „Czekoladowa mieszanka Wedla” i tam między innymi wśród innych eksponatów znalazły się te zabawki. I tak naprawdę takim bardzo dużym odkryciem było zajrzenie do księgi obstalunków, która… właśnie to był jeden z pierwszych eksponatów, który trafił do muzeum, natomiast jakoś początkowo nie interesowałyśmy się bardzo tym dokumentem i kiedy zaczęłyśmy tą księgę wertować, no to ona nam rzeczywiście otworzyła oczy i pokazała, jak ta wytwórnia tak naprawdę pracowała, tak? Jacy byli klienci, że Manitius nie sprzedawał tych zabawek, opakowań jako zabawki w sklepach z zabawkami, on po prostu sprzedawał je do firm, które produkowały przede wszystkim słodycze. Więc to był taki rzeczywiście milowy krok w naszych poszukiwaniach. Potem zaczęłyśmy się zastanawiać nad tropami, co mogło zainspirować Manitiusa, jak pracował. No i tutaj znowu z pomocą przyszedł nam kolejny eksponat, który już był w zbiorach muzeum, mianowicie szkicownik Edwarda Manitiusa, w którym zobaczyłyśmy, że poza figurkami, których takie wstępne szkice też się znajdowały, była tam też duża grupa rysunków przedstawiających różnego rodzaju ekspozytory do wystaw sklepowych, do różnego rodzaju produktów, więc wiedziałyśmy też, że to była też duża część produkcji Manitiusa, po prostu związana bezpośrednio z reklamą. I to w zasadzie tak po nitce do kłębka ten temat się rozwijał. No, pewną trudnością były okoliczności zewnętrzne, mianowicie pandemia, która rzeczywiście… zaczęłyśmy pracować nad wystawą w zasadzie tuż przed pandemią, więc jakby nasze podróże były mocno ograniczone, ale udało nam się pojechać do Muzeum Zabawek w Kielcach, to był w zasadzie taki pierwszy trop, no bo wiedziałyśmy, że to było to miejsce, które pierwszy raz pokazało Manitiusa. Potem interesowałyśmy się też innymi muzeami, które zbierają zabawki, przede wszystkim muzeami etnograficznymi, przeprowadziłyśmy po prostu taką kwerendę zdalną. No i tutaj taką w zasadzie bardzo… miejscem, które nam też otworzyło oczy na takie tropy formalne i jakby na taki w ogóle kontekst drewnianej zabawki, to było Muzeum Etnograficzne imienia Seweryna Udzieli w Krakowie i tutaj dużą pomocą posłużyły nam panie Małgorzata Oleszkiewicz i pani Karolina Pachla-Wojciechowska, które zajmują się właśnie zbiorem zabawek. No i tutaj pojawiły się dwa tropy – zabawka tworzona przez artystów, przede wszystkim warsztaty krakowskie, ale także okazało się, że Muzeum Etnograficzne w Krakowie, jako jedyne w kraju, posiada zbiór zabawek z firmy Gnom, która była po sąsiedzku tutaj na warszawskiej Pradze, która powstała kilka lat wcześniej niż Manitius, ale podobnie jak on wytwarzała zabawki drewniane, w pewnym sensie inspirowane, znaczy inspirowane zabawką ludową. To u Manitiusa też widać, tylko że Manitius poszedł jakby bardziej w taką stronę być może takiego, nie wiem, art déco i modernizmu.
Jeszcze był jeden ciekawy trop, który podsunęła nam też pani Katarzyna Hodurek-Kiek, był to trop prowadzący nas za ocean, znaczy do Nowego Jorku, a potem jeszcze do Chicago bezpośrednio, a pośrednio do Nowego Jorku, związany z Wystawą Światową w 39 roku, na której Edward Manitius… w której brał udział. Była to wystawa otworzona w zasadzie tuż przed wybuchem wojny, była otwarta przez kolejny rok, natomiast Edward Manitius nie pojechał do Nowego Jorku, no z wiadomych przyczyn, już tutaj trwała wojna, natomiast no pojechały jego zabawki. Wiemy, jakie zabawki były, ponieważ zachował się katalog Wystawy Światowej, Edward Manitius wystawiał swoje zabawki w dziale „Zabawki i sprzęt sportowy”. Natomiast docierając do książek, które jakby… i artykułów dotyczących wystawy, no tam w zasadzie nic o zabawkach nie było wspomniane, dopiero trop do Muzeum Polskiego w Ameryce, gdzie okazało się, że przebywa homar, jeden z właśnie… jedna z zabawek, która wtedy była pokazana. Ale droga do muzeum była, mimo że muzeum ma dużą gru… duży zbiór pamiątek i eksponatów z tej wystawy nowojorskiej, natomiast droga homara do tego muzeum była dosyć zawiła, ponieważ on został kupiony, jak wystawa się zakończyła, była przeprowadzona aukcja i on po prostu został zakupiony przez kogoś, natomiast teraz, niedawno jakby się odnalazł, ponieważ osoba ze stanu Main, który zresztą jest bardzo związany z homarami, zakupiła w lombardzie właśnie tego homara. Okazało się, że w środku jest dokument, który mówił o tym, że właśnie ten homar był na wystawie i został sprzedany na aukcji, no i miał trafić do dziecka tej osoby, która go kupiła, natomiast no trafił finalnie do muzeum, bo stwierdzono, że

Praskie Audiohistorie e49 Zrób sobie prezent
2021-11-30 12:25:01

Dzisiejszy odcinek praskich Audiohistorii ma wyjątkowo! charakter informacyjny. Już 2 grudnia otwieramy w Muzeum Warszawskiej Pragi nową wystawę „Rzeczy do zabawy. Edward Manitius i jego wytwórnia. Wystawa potrwa do 10 kwietnia, a my poświęcimy jej kilka grudniowych podcastów. Będziemy mówić o tym, czym się bawili prażanie, kto na Pradze produkował zabawki… A dziś chcemy Państwa zaprosić do udziału w akcji „Zrób sobie prezent”, która towarzyszy nowej wystawie. Bo ta akcja już się zaczęła! Będzie tez mowa o kolejnych działaniach planowanych wokół „Rzeczy do zabawy”. Oddaję głos Karolinie Jusińskiej, która nad tym wszystkim panuje.
Dzisiejszy odcinek praskich Audiohistorii ma wyjątkowo! charakter informacyjny.
Już 2 grudnia otwieramy w Muzeum Warszawskiej Pragi nową wystawę „Rzeczy do zabawy. Edward Manitius i jego wytwórnia. Wystawa potrwa do 10 kwietnia, a my poświęcimy jej kilka grudniowych podcastów. Będziemy mówić o tym, czym się bawili prażanie, kto na Pradze produkował zabawki…
A dziś chcemy Państwa zaprosić do udziału w akcji „Zrób sobie prezent”, która towarzyszy nowej wystawie. Bo ta akcja już się zaczęła!
Będzie tez mowa o kolejnych działaniach planowanych wokół „Rzeczy do zabawy”.
Oddaję głos Karolinie Jusińskiej, która nad tym wszystkim panuje.

Praskie Audiohistorie e48 Służąca
2021-11-23 15:10:03

Anna Mizikowska: W głównej siedzibie Muzeum Warszawy, na Rynku Starego Miasta, czeka na Państwa nowa wystawa: „Niewidoczne. Historie warszawskich służących”. Jak mówi jej kuratorka, Zofia Rojek, jest to opowieść o kobietach, bez których nie byłoby miasta, jakie znamy. Wiecie, że na przełomie XIX i XX wieku blisko 20 procent wszystkich osób pracujących w Warszawie to służące? Na początku XX wieku w Warszawie około 40 tysięcy młodych kobiet każdego roku sprzątało, gotowało i prało w setkach mieszkań. W Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi mamy wspomnienie o jednej z pań służących z lat 30 ubiegłego wieku. Pani Teresa Szejwian wspomina swoją mamę, Stanisławę Szolc. Teresa Szejwian, AHM: Cała rodzina taty pochodzi z Pragi, bo mama była ze Śródmieścia. I rodzice moi brali ślub w kościele Świętego Michała na Puławskiej. No, to było tak jakby mojej mamy pożegnanie z Warszawą, bo tatuś mamę oczywiście sprowadził na Pragę. Moja mama nie miała żadnej klasy szkoły, nawet podstawowej - ale była o wielkiej kulturze, pięknie czytała, z dykcją i tak dalej, pięknie liczyła, że nawet ci, co teraz skończyliby technikum, popsuje sie tam kalkulat w sklepie, to on już nie wie jak liczyć - natomiast moja mama wszędzie by sobie dała radę. Bardzo się wszystkim interesowała i naprawdę była super we wszystkim - w pisaniu, w liczeniu, w czytaniu, i w myśleniu. Także jak myśmy nawet rozwiązywali krzyżówkę, to ja sięgałam po encyklopedię, to ona mówi - Po co sięgasz, ja ci powiem. Także jak była u państwa i tam pani rozmawiała po francusku, albo po włosku, żeby służąca nie wiedziała - to patrzy, a ona już się orientuje, o co chodzi, i mówi - Słuchaj, no musimy teraz zacząć rozmawiać po włosku, bo Stasia już wszystko wie, co my po francusku mówimy. No, i raz pamiętam, bardzo lubiała gotować, no i państwo poprosili mamę, żeby była kucharką, no i obiady, i oczywiście goście - przy niedzieli u państwa przed wojną to trzydzieści osób, nie tak jak teraz imieniny; i oczywiście to był obiad. No, i kiedyś była u takiej pani, pani mówi: - No słuchaj, masz mnie zrobić taki obiad taki prosiaczek nawet ma być mały - na stole, bo to miała być Wielkanoc - bo przyjedzie mój mąż, który pojechał robić witraże do Rzymu, i była długa tam praca, no i długo nie było, i ja muszę go tutaj zrobić taki tego, kiedyś miałam inną służącą, kucharkę, a teraz ciebie przyjęłam i masz mi tu wyczarować coś. No, ale ona mówi - Ja nigdy tego nie robiłam. Ta pani przyniosła małego prosiaczka, no, ale mówi - Poczekaj, ja ci z francuskiej książki przeczytam, i sobie, prawda, wszystko ci wytłumaczę i zrobisz. No i mama takie podobno, opowiadała mi, zrobiła ucztę, że ten pan oniemiał. No i mówi - Zmieniłaś tą nową gosposię, no to mi ją pokaż, kto to piękny, mówi, zrobił ten obiad? Bo ja, mówi, u Mussoliniego byłem - tak mi mama opowiadała - i u różnych innych osobistości, i na takim pysznym obiedzie to nie byłem! No, i mama się wtedy musiała pokazać. Oczywiście, służąca wtedy pięknie była ubrana, w granatowe sukieneczki albo czarne, cienki fartuszek, jeśli goście mieli przyjść, i tylko mały tam czepeczek. Mama miała bardzo wielką prezencję, była bardzo szczupła, zgrabna, ładna - i we wszystkim jej było ładnie. Jak ten pan zobaczył, że to takie przyszło chuchro - szczuplutka, drobniutka, i takie mówi, wyjął wtedy złoty właśnie medaliczek tam od Ojca Świętego i dał jej za ten pyszny obiad jako upominek. Natomiast mam bardzo smutną taką... Kojarzy mi się, że jak mama kiedyś była u takich państwa doktorów i nie mieli dzieci, znaczy ona była lekarzem i on też, tylko nie pamiętam teraz dokładnie jaka, w każdym bądź razie to było śródmieście Warszawy, mieli kilka pokoi, pięć czy sześć. I mama mnie zabrała, bo nie miała mnie z kim zostawić. Ale ona nie miała, nie była tam jako gosposia, bo ona tam ta pani miała, tylko mamę przyjęła do prania, się przyjmowało też takie osoby. Mama moja była, pięknie prała, a pranie dawniej to nie tak jak teraz, na pralkach automatycznych, pranie było ciężkie. Młodzież teraz nie wie, jak pranie wyglądało na balii i na tarze, prawda. No, i moja mama tam przyszła i wpada do tej kuchni, a mnie zostawiła, a ja weszłam, i jak usłyszałam słowa tej pani, to ta pani mówi tak - Co? Przyszłaś z bachorem?! Ja mam dla ciebie śniadanie, nie dla bachora! Jak usłyszałam te słowa, to usiadłam sobie w kąciku w przedpokoju i tak siedzę jako smutne dziecko, zabiedzone jakieś. I nawet tego dnia to byłam tak głodna, że miałam ciemne plamy przed oczami... No, i tak siedzę sobie, a to jest taki moment, że ta pani - można sobie wyobrazić: już jest w płaszczu, wpada do mojej mamy i mówi - Słuchaj. Bo miała pięć, pięciu kotów. A więc mówi tak - Słuchaj, ja będę miała jeszcze konferencję, potem idę na zebranie i tak dalej, a ty już rozpoczęłaś te pranie, bo chciałam żebyś ty później dała, prawda, tym kotom jedzenie. No, ale - mówi - to już ja im dam teraz, przed wyjściem. I ona grzeje ten rosół z kartoflami - nie zapomnę tego, no teraz może łatwiej mi to mówić, ale młodzież dzisiejsza by tego nie zrozumiała - a ona już ubrana, te miske dla tych kotów stawia w przedpokoju, a ja oczywiście nogą odganiam tych kotów, i ona jak to śpiesząc sie fruwała tylko w tym wszystkim, prawda, i poszła. A mama, zajęta praniem w kuchni, nie wiedziała, że jej córeczka wzięła tą miskę rosołu z kartoflami, postawiła na stołeczku i zjadła, nie mówiąc o tym oczywiście nic. I od razu w oczach mnie przejaśniało. Patrzę - ja lepiej widzę, jestem weselsza i tak dalej. Mama nic nie wiedziała, a ja siedziałam jak trusia, żeby po prostu jej nie przeszkadzać, bo ona ciężko pracuje. No, i wychodzimy, i tak podskakuję i śmieję się, a mama mówi - A co ty taka wesoła jesteś? A ja mówię - Mamo, czy ty wiesz, że ja ten rosół zjadłam? Ale jeszcze muszę powiedzieć ten fragment, kiedy pani wraca, wieczorem - no, i to było może teraz, dla dzisiejszych osób może to zabawne – ale, ale pani wraca, a koty wychudzone miauczą niesamowicie, bo są głodne. Pani wpada do kuchni, do mojej mamy, i mówi - Stasia, no przecież ja im dałam, widziałaś: taką dużą miskę rosołu, żeby im starczyło na cały dzień, że ja późno wrócę, a zobacz, jak oni miauczą, jakie oni chude - zupełnie, jakby nie jedli nic. Ty widziałaś, czy oni jedli ten rosół? A moja mama nie wiedziała, bo ja jej dopiero powiedziałam tą historię, jak wyszliśmy na drodze, tak, więc ona nie wiedziała, i mówi - Ja nie wiem, jak pani dała, to pewnie jedli. I dopiero mamie opowiedziałam tą historię, no, a mamie było przykro, no, ale już na drugi raz do tej pani nie poszła… Wystawa „Niewidoczne. Historie warszawskich służących” potrwa od 18 listopada 2021 do 20 marca 2022 w siedzibie głównej Muzeum Warszawy na Rynku Starego Miasta.
Anna Mizikowska: W głównej siedzibie Muzeum Warszawy, na Rynku Starego Miasta, czeka na Państwa nowa wystawa: „Niewidoczne. Historie warszawskich służących”.
Jak mówi jej kuratorka, Zofia Rojek, jest to opowieść o kobietach, bez których nie byłoby miasta, jakie znamy.
Wiecie, że na przełomie XIX i XX wieku blisko 20 procent wszystkich osób pracujących w Warszawie to służące? Na początku XX wieku w Warszawie około 40 tysięcy młodych kobiet każdego roku sprzątało, gotowało i prało w setkach mieszkań.
W Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi mamy wspomnienie o jednej z pań służących z lat 30 ubiegłego wieku. Pani Teresa Szejwian wspomina swoją mamę, Stanisławę Szolc.
Teresa Szejwian, AHM: Cała rodzina taty pochodzi z Pragi, bo mama była ze Śródmieścia. I rodzice moi brali ślub w kościele Świętego Michała na Puławskiej. No, to było tak jakby mojej mamy pożegnanie z Warszawą, bo tatuś mamę oczywiście sprowadził na Pragę.
Moja mama nie miała żadnej klasy szkoły, nawet podstawowej - ale była o wielkiej kulturze, pięknie czytała, z dykcją i tak dalej, pięknie liczyła, że nawet ci, co teraz skończyliby technikum, popsuje sie tam kalkulat w sklepie, to on już nie wie jak liczyć - natomiast moja mama wszędzie by sobie dała radę. Bardzo się wszystkim interesowała i naprawdę była super we wszystkim - w pisaniu, w liczeniu, w czytaniu, i w myśleniu. Także jak myśmy nawet rozwiązywali krzyżówkę, to ja sięgałam po encyklopedię, to ona mówi - Po co sięgasz, ja ci powiem.
Także jak była u państwa i tam pani rozmawiała po francusku, albo po włosku, żeby służąca nie wiedziała - to patrzy, a ona już się orientuje, o co chodzi, i mówi - Słuchaj, no musimy teraz zacząć rozmawiać po włosku, bo Stasia już wszystko wie, co my po francusku mówimy. No, i raz pamiętam, bardzo lubiała gotować, no i państwo poprosili mamę, żeby była kucharką, no i obiady, i oczywiście goście - przy niedzieli u państwa przed wojną to trzydzieści osób, nie tak jak teraz imieniny; i oczywiście to był obiad. No, i kiedyś była u takiej pani, pani mówi: - No słuchaj, masz mnie zrobić taki obiad taki prosiaczek nawet ma być mały - na stole, bo to miała być Wielkanoc - bo przyjedzie mój mąż, który pojechał robić witraże do Rzymu, i była długa tam praca, no i długo nie było, i ja muszę go tutaj zrobić taki tego, kiedyś miałam inną służącą, kucharkę, a teraz ciebie przyjęłam i masz mi tu wyczarować coś. No, ale ona mówi - Ja nigdy tego nie robiłam. Ta pani przyniosła małego prosiaczka, no, ale mówi - Poczekaj, ja ci z francuskiej książki przeczytam, i sobie, prawda, wszystko ci wytłumaczę i zrobisz. No i mama takie podobno, opowiadała mi, zrobiła ucztę, że ten pan oniemiał. No i mówi - Zmieniłaś tą nową gosposię, no to mi ją pokaż, kto to piękny, mówi, zrobił ten obiad? Bo ja, mówi, u Mussoliniego byłem - tak mi mama opowiadała - i u różnych innych osobistości, i na takim pysznym obiedzie to nie byłem! No, i mama się wtedy musiała pokazać. Oczywiście, służąca wtedy pięknie była ubrana, w granatowe sukieneczki albo czarne, cienki fartuszek, jeśli goście mieli przyjść, i tylko mały tam czepeczek. Mama miała bardzo wielką prezencję, była bardzo szczupła, zgrabna, ładna - i we wszystkim jej było ładnie. Jak ten pan zobaczył, że to takie przyszło chuchro - szczuplutka, drobniutka, i takie mówi, wyjął wtedy złoty właśnie medaliczek tam od Ojca Świętego i dał jej za ten pyszny obiad jako upominek.
Natomiast mam bardzo smutną taką... Kojarzy mi się, że jak mama kiedyś była u takich państwa doktorów i nie mieli dzieci, znaczy ona była lekarzem i on też, tylko nie pamiętam teraz dokładnie jaka, w każdym bądź razie to było śródmieście Warszawy, mieli kilka pokoi, pięć czy sześć. I mama mnie zabrała, bo nie miała mnie z kim zostawić. Ale ona nie miała, nie była tam jako gosposia, bo ona tam ta pani miała, tylko mamę przyjęła do prania, się przyjmowało też takie osoby. Mama moja była, pięknie prała, a pranie dawniej to nie tak jak teraz, na pralkach automatycznych, pranie było ciężkie. Młodzież teraz nie wie, jak pranie wyglądało na balii i na tarze, prawda. No, i moja mama tam przyszła i wpada do tej kuchni, a mnie zostawiła, a ja weszłam, i jak usłyszałam słowa tej pani, to ta pani mówi tak - Co? Przyszłaś z bachorem?! Ja mam dla ciebie śniadanie, nie dla bachora!
Jak usłyszałam te słowa, to usiadłam sobie w kąciku w przedpokoju i tak siedzę jako smutne dziecko, zabiedzone jakieś. I nawet tego dnia to byłam tak głodna, że miałam ciemne plamy przed oczami...
No, i tak siedzę sobie, a to jest taki moment, że ta pani - można sobie wyobrazić: już jest w płaszczu, wpada do mojej mamy i mówi - Słuchaj. Bo miała pięć, pięciu kotów. A więc mówi tak - Słuchaj, ja będę miała jeszcze konferencję, potem idę na zebranie i tak dalej, a ty już rozpoczęłaś te pranie, bo chciałam żebyś ty później dała, prawda, tym kotom jedzenie. No, ale - mówi - to już ja im dam teraz, przed wyjściem. I ona grzeje ten rosół z kartoflami - nie zapomnę tego, no teraz może łatwiej mi to mówić, ale młodzież dzisiejsza by tego nie zrozumiała - a ona już ubrana, te miske dla tych kotów stawia w przedpokoju, a ja oczywiście nogą odganiam tych kotów, i ona jak to śpiesząc sie fruwała tylko w tym wszystkim, prawda, i poszła. A mama, zajęta praniem w kuchni, nie wiedziała, że jej córeczka wzięła tą miskę rosołu z kartoflami, postawiła na stołeczku i zjadła, nie mówiąc o tym oczywiście nic. I od razu w oczach mnie przejaśniało. Patrzę - ja lepiej widzę, jestem weselsza i tak dalej. Mama nic nie wiedziała, a ja siedziałam jak trusia, żeby po prostu jej nie przeszkadzać, bo ona ciężko pracuje.
No, i wychodzimy, i tak podskakuję i śmieję się, a mama mówi - A co ty taka wesoła jesteś? A ja mówię - Mamo, czy ty wiesz, że ja ten rosół zjadłam? Ale jeszcze muszę powiedzieć ten fragment, kiedy pani wraca, wieczorem - no, i to było może teraz, dla dzisiejszych osób może to zabawne – ale, ale pani wraca, a koty wychudzone miauczą niesamowicie, bo są głodne. Pani wpada do kuchni, do mojej mamy, i mówi - Stasia, no przecież ja im dałam, widziałaś: taką dużą miskę rosołu, żeby im starczyło na cały dzień, że ja późno wrócę, a zobacz, jak oni miauczą, jakie oni chude - zupełnie, jakby nie jedli nic. Ty widziałaś, czy oni jedli ten rosół? A moja mama nie wiedziała, bo ja jej dopiero powiedziałam tą historię, jak wyszliśmy na drodze, tak, więc ona nie wiedziała, i mówi - Ja nie wiem, jak pani dała, to pewnie jedli. I dopiero mamie opowiedziałam tą historię, no, a mamie było przykro, no, ale już na drugi raz do tej pani nie poszła…
Wystawa „Niewidoczne. Historie warszawskich służących” potrwa od 18 listopada 2021 do 20 marca 2022 w siedzibie głównej Muzeum Warszawy na Rynku Starego Miasta.

Praskie Audiohistorie e47 Kaletnik. Ryszard Wojtulski
2021-11-16 16:17:31

W Muzeum Warszawskiej Pragi sporo miejsca poświęcamy rzemiosłu – jego historii, teraźniejszości i przyszłości. Specjalistką w tej dziedzinie jest Katarzyna Chudyńska-Szuchnik, kuratorka, koordynatorka m.in. projektów „Wykonane na prawym brzegu. Rzemieślnicy”, „Projektowanie z rzemiosłem” i „”Pracowni rzemieślniczej Prarzemka”. Dziś prezentujemy rozmowę Kasi z zaprzyjaźnionym z muzeum rzemieślnikiem, który od 2019 roku, czyli już 3 lata, współtworzy Otwartą Pracownię Kaletniczą w ramach „Prarzemki”. Pan Ryszard Wojtulski jest kaletnikiem, wielu z Państwa miało okazję przekonać się, ile wiedzy potrafi przekazać… Posłuchajcie:
W Muzeum Warszawskiej Pragi sporo miejsca poświęcamy rzemiosłu – jego historii, teraźniejszości i przyszłości.
Specjalistką w tej dziedzinie jest Katarzyna Chudyńska-Szuchnik, kuratorka, koordynatorka m.in. projektów „Wykonane na prawym brzegu. Rzemieślnicy”, „Projektowanie z rzemiosłem” i „”Pracowni rzemieślniczej Prarzemka”.
Dziś prezentujemy rozmowę Kasi z zaprzyjaźnionym z muzeum rzemieślnikiem, który od 2019 roku, czyli już 3 lata, współtworzy Otwartą Pracownię Kaletniczą w ramach „Prarzemki”. Pan Ryszard Wojtulski jest kaletnikiem, wielu z Państwa miało okazję przekonać się, ile wiedzy potrafi przekazać…
Posłuchajcie:

Praskie Audiohistorie e46 Archiwum Społeczne
2021-11-09 11:13:39

Anna Mizikowska: Stali słuchacze Praskich Audiohistorii wiedzą, że w Muzeum Pragi można nagrać swoje wspomnienia o prawobrzeżnej Warszawie. I tym samym dać nam materiał do badań, tworzenia wystaw czy montowania tego podcastu. Zachęcamy też, żeby dzielić się z nami zdjęciami z rodzinnych albumów. Z nich także można wyczytać historię Pragi. W dzisiejszym odcinku oddaję głos Patrycji Labus-Sidor, która rozmawia z Państwem o Waszych zdjęciach, gromadzi je i opracowuje w Archiwum Społecznym Muzeum Pragi. Patrycja Labus-Sidor: Z pewnością wielu z Was zadaje sobie to pytanie: Czym jest Archiwum Społeczne w Muzeum Warszawskiej Pragi? To projekt, który wspólnie z mieszkankami i mieszkańcami Warszawy tworzymy w muzeum. Jest to kolekcja fotografii, która trafia do nas w prywatnych zbiorów.Przyglądając się prawobrzeżnej Warszawie na fotografiach wykonanych przez was widzimy zmiany, jakie zachodziły na prawym brzegu. W zbiorach archiwum można zobaczyć ulicę Targową z początku XX wieku, podwórka przy ulicy Brzeskiej, wnętrze mieszkań przy ul. Okrzei, warszawskie ZOO, plażę miejską czy bazar Różyckiego. Archiwum Społeczne funkcjonuje wyłącznie cyfrowo, a zeskanowane fotografie poddawane są identyfikacji i opisowi. Dążymy do tego, by zeskanowane fotografie były zamieszczone na stronie muzeum. Oryginały wracają do was. Archiwum pomieści jeszcze wiele zdjęć. Zachęcamy was do dzielenia się swoimi zbiorami i powiększania tym samym kolekcji muzealnego archiwum! Jeśli w waszych albumach znajdują się fotografie kamienic, podwórek, wnętrza mieszkań, ulicy, dworca, fabryki, warsztaty rzemieślnicze, sklepy, urzędy, bazary, baseny, kina, teatry, parki oraz plaże prawobrzeżnej Warszawy - zachęcamy was do kontaktu. Przygotowałam dla was fotografie: To fragment ulicy Targowej z lat 30. XX wieku. Przyjrzyjmy się mu dokładnie. Widać skwer zabezpieczony ogrodzeniem, a w tle widoczna kamienica pod numerem 19 i 21 . Naszą uwagę przykuwają detale: kute balkony, tętniąca życiem zielona Targowa… W ostatnich latach praska ulica poddawana jest przemianom, zmienia się także wygląd kamienic. Do tej pory przeprowadzono remonty kilku budynków. Zachęcam was do porównania stanu obecnego tego miejsca, z tym, co może się zobaczyć na fotografii. Oryginał zdjęcia jest własnością Rodziny Majewskich. Kolejna fotografia to adres Stefana Okrzei 30. Ostatni lokatorzy opuścili kamienicę na początku 2018 roku, obecnie obiekt jest wyłączony z użytkowania. Kamienica została wybudowana na przełomie XIX XX wieku. Obecnie uroda kamienicy nie jest taka oczywista, gdyż po wojnie fasadę pozbawiono całego wystroju, pozostawiając jedynie ceglana ścianę. Głebiej ciągnie się dość długie podwórko, obudowane dwupiętrowymi oficynami. Jst na tyle duże, że rosła na nim spora ilość drzew. W centralnym miejscu stoi kapliczka, ustawiono ją w latach 40. XX wieku. Na zdjęciu możemy zauważyć ręczną pompę. Fotografia należy do Rodziny Fotek-Kondej. Możemy się także pochwalić fotografiami z warszawskiego ZOO. Najmłodsi goście uwielbiali i uwielbiają odwiedzać to miejsce. W 1928 roku, gdy ZOO rozpoczęło swoją działalność mieszkało w nim 500 okazów zwierząt. Dziś w ogrodzie zoologicznym, mieszczącym się na warszawskiej Pradze można podziwiać 500 gatunków stworzeń zamieszkujących naszą planetę. W latach 80. XX wieku, skąd pochodzi nasze zdjęcie z kolekcji Pani Izabeli Dziewanowskiej, można było nawet pogłaskać i nakarmić kucyki, osły oraz króliki. Oczywiście pod opieką pracownika ogrodu zoologicznego. Do tej opowieści dodajemy jeszcze informacje techniczne: mail do Patrycji to patrycja.labus-sidor@muzeumwarszawy.pl , a telefon 22 5183401. I jeszcze prośba do Państwa: Zanim przyniesiesz zdjęcie do muzeum skontaktuj się z nami telefonicznie lub mailowo. Pozwól, że przyjrzymy się tym zdjęciom. Wybrane fotografie skopiujemy i wspólnie je opiszemy, a oryginały oddamy. Zapraszam wszystkich do udziału w projekcie! Dobrze będzie, jeśli Twoje zbiory staną się częścią muzealnej kolekcji.
Anna Mizikowska: Stali słuchacze Praskich Audiohistorii wiedzą, że w Muzeum Pragi można nagrać swoje wspomnienia o prawobrzeżnej Warszawie. I tym samym dać nam materiał do badań, tworzenia wystaw czy montowania tego podcastu.
Zachęcamy też, żeby dzielić się z nami zdjęciami z rodzinnych albumów. Z nich także można wyczytać historię Pragi.
W dzisiejszym odcinku oddaję głos Patrycji Labus-Sidor, która rozmawia z Państwem o Waszych zdjęciach, gromadzi je i opracowuje w Archiwum Społecznym Muzeum Pragi.
Patrycja Labus-Sidor: Z pewnością wielu z Was zadaje sobie to pytanie: Czym jest Archiwum Społeczne w Muzeum Warszawskiej Pragi? To projekt, który wspólnie z mieszkankami i mieszkańcami Warszawy tworzymy w muzeum. Jest to kolekcja fotografii, która trafia do nas w prywatnych zbiorów.Przyglądając się prawobrzeżnej Warszawie na fotografiach wykonanych przez was widzimy zmiany, jakie zachodziły na prawym brzegu.
W zbiorach archiwum można zobaczyć ulicę Targową z początku XX wieku, podwórka przy ulicy Brzeskiej, wnętrze mieszkań przy ul. Okrzei, warszawskie ZOO, plażę miejską czy bazar Różyckiego. Archiwum Społeczne funkcjonuje wyłącznie cyfrowo, a zeskanowane fotografie poddawane są identyfikacji i opisowi. Dążymy do tego, by zeskanowane fotografie były zamieszczone na stronie muzeum. Oryginały wracają do was. Archiwum pomieści jeszcze wiele zdjęć. Zachęcamy was do dzielenia się swoimi zbiorami i powiększania tym samym kolekcji muzealnego archiwum! Jeśli w waszych albumach znajdują się fotografie kamienic, podwórek, wnętrza mieszkań, ulicy, dworca, fabryki, warsztaty rzemieślnicze, sklepy, urzędy, bazary, baseny, kina, teatry, parki oraz plaże prawobrzeżnej Warszawy - zachęcamy was do kontaktu.
Przygotowałam dla was fotografie:
To fragment ulicy Targowej z lat 30. XX wieku. Przyjrzyjmy się mu dokładnie. Widać skwer zabezpieczony ogrodzeniem, a w tle widoczna kamienica pod numerem 19 i 21 . Naszą uwagę przykuwają detale: kute balkony, tętniąca życiem zielona Targowa… W ostatnich latach praska ulica poddawana jest przemianom, zmienia się także wygląd kamienic. Do tej pory przeprowadzono remonty kilku budynków. Zachęcam was do porównania stanu obecnego tego miejsca, z tym, co może się zobaczyć na fotografii. Oryginał zdjęcia jest własnością Rodziny Majewskich.
Kolejna fotografia to adres Stefana Okrzei 30. Ostatni lokatorzy opuścili kamienicę na początku 2018 roku, obecnie obiekt jest wyłączony z użytkowania. Kamienica została wybudowana na przełomie XIX XX wieku. Obecnie uroda kamienicy nie jest taka oczywista, gdyż po wojnie fasadę pozbawiono całego wystroju, pozostawiając jedynie ceglana ścianę. Głebiej ciągnie się dość długie podwórko, obudowane dwupiętrowymi oficynami. Jst na tyle duże, że rosła na nim spora ilość drzew. W centralnym miejscu stoi kapliczka, ustawiono ją w latach 40. XX wieku. Na zdjęciu możemy zauważyć ręczną pompę. Fotografia należy do Rodziny Fotek-Kondej.
Możemy się także pochwalić fotografiami z warszawskiego ZOO. Najmłodsi goście uwielbiali i uwielbiają odwiedzać to miejsce. W 1928 roku, gdy ZOO rozpoczęło swoją działalność mieszkało w nim 500 okazów zwierząt. Dziś w ogrodzie zoologicznym, mieszczącym się na warszawskiej Pradze można podziwiać 500 gatunków stworzeń zamieszkujących naszą planetę.
W latach 80. XX wieku, skąd pochodzi nasze zdjęcie z kolekcji Pani Izabeli Dziewanowskiej, można było nawet pogłaskać i nakarmić kucyki, osły oraz króliki. Oczywiście pod opieką pracownika ogrodu zoologicznego.
Do tej opowieści dodajemy jeszcze informacje techniczne: mail do Patrycji to patrycja.labus-sidor@muzeumwarszawy.pl, a telefon 22 5183401.
I jeszcze prośba do Państwa: Zanim przyniesiesz zdjęcie do muzeum skontaktuj się z nami telefonicznie lub mailowo. Pozwól, że przyjrzymy się tym zdjęciom. Wybrane fotografie skopiujemy i wspólnie je opiszemy, a oryginały oddamy. Zapraszam wszystkich do udziału w projekcie! Dobrze będzie, jeśli Twoje zbiory staną się częścią muzealnej kolekcji.

Informacja dotycząca prawa autorskich: Wszelka prezentowana tu zawartość podkastu jest własnością jego autora

Wyszukiwanie

Kategorie