Praskie Audiohistorie

Praskie Audiohistorie.
Podcast Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi.

Przez cały rok, w każdy wtorek, nadamy nowy odcinek podcastu “Praskie Audiohistorie”.
Będziemy mówić o historii i współczesności prawobrzeżnej Warszawy.
Posłuchasz wspomnień najstarszych prażan, z nagrań zgromadzonych w naszym muzealnym archiwum, dowiesz się, o czym i jak robimy wystawy.
Zdradzimy, czego kuratorzy nie pokazali na wystawie - do jakich materiałów dotarliśmy opracowując wybrany temat.
Czasem coś przeczytamy, coś dopowiemy, coś przypomnimy…
Żyj z nami dawnym i dzisiejszym życiem warszawskiej Pragi. Szukaj nas na muzeumpragi.pl, na kanałach Spotify, Google Podcasts i Apple Podcasts oraz na muzealnym Facebooku.

Podcast nagrywa Anna Mizikowska, kustosz Muzeum Warszawskiej Pragi

Partnerem Projektu jest Totalizator Sportowy. Jubileusz 65 Lat Totalizatora Sportowego.

Kategorie:
Historia

Odcinki od najnowszych:

Praskie Audiohistorie e35 Bródnowska zapamiętana
2021-08-24 10:20:01

Anna Mizikowska: Zawsze zdumiewa mnie, jak działa ludzka pamięć. Pytamy świadków historii o czasy bardzo odległe, o dawno nieistniejące miejsca. A oni zawsze nas zaskakują tym, ile pamiętają! Pan Kazimierz Maciej Krawczyk mieszkał przez niemal całe życie przy Bródnowskiej 1. Bardzo szczegółowo opisał nam ulicę Bródnowską i okolicę z czasów tuż po II wojnie. A nagranie pochodzi z 2010 roku! Posłuchajcie. . Kazimierz Maciej Krawczyk: Na samej Bródnowskiej było dwóch szewców. Tam na torach był na rogu Bródnowskiej, tam gdzie jest taki sklepik Bródnowska 2, po schodkach tam się wchodziło. Taki prywatny sklepik, tam był szewc mieszkał. Na pierwszym piętrze miał mieszkanie, a na dole miał warsztat. Bródnowska 3 to był, mieszkał właściciel kuźni i tu kuźnia była i tu konie, kury. - To było słychać w domu? Kazimierz Maciej Krawczyk: Wszystko było słychać. Jak walił na kuźni młotem, to myśmy słyszeli. Tylko tak od szóstej rano, to tam nie bardzo. Później tu na rogu co taki sklep […] w naszym budynku, to był sklep tak zwany paszarnia, miał ją taki Wyganowski, oni to już nie żyją. - To paszarnia, czy pasiar… Kazimierz Maciej Krawczyk: Paszarnia. - Paszarnia. Kazimierz Maciej Krawczyk: Pasze końskie, końska pasza sprzedawali tutaj. Siano jakieś tam obroki, Bródnowska 4, tu był taki… w głębi tam były takie baraki nie? Posesja taka była i tam było parę mieszkań z 4 czy z 5. Ale i była wytwórnia musztardy. Później były sklepy. Jakie? Prywatne. Jeden Bródnowska 5, róg Świeżej. To tam sprzedawali, a tam no takie masło, powidła, sery, mleko tam… tam dowozili chłopi z pod Warszawy. Bródnowska 6 to samo. Był sklepik z drugiej strony, bo w tym budynku, on dosyć długi był, ten budynek, on się ciągnął ja wiem? Z 20 metrów, tak jak nasz dom. Za Bródnowską numer 5 była ulica Świeża. I tak tam śmierdziało, takie brudy tam były, że głowa boli. Ale ulica była Świeża. Krótka taka, dosłownie tam ja nawet nie wiem, czy dwa budynki były, bo to było między ulicą Bródnowską, a Kamienna no. Bródnowska 8. O! podstawowa rzecz. To była posesja żydowska i tam bocznica stała. Zamienili tą bocznicę po wojnie na jakiś magazyn. Nie wiem. Ale jak tu stawiali te budynki wysokie to za Gierka chyba to było, no to wszystko tu porozbierali i popostawiali te bloki. Bródnowska 10 był Stermach. Różne urządzenia do uprzęży końskiej i do wozów, do… no jak tam robił coś tam. Ja nie wiem, nie potrafię powiedzieć. Tylko pamiętam, bo tutaj tak, Kowal był, paszarnia i Stermach. I prywatna introligatornia była na Bródnowskiej 16. W piwnicy, w suterynie. Co jeszcze poza tym? To był praktycznie zamieszkali ludzie, którzy mieli coś wspólnego z wojskiej, bo i paru oficerów tu było. I ten 48 listopada i ten budynek i budynek naprzeciwko który był. A stajnie, te jednostki 36 pułk ułanów, się nazywała ta jednostka to stajnie były na ulicy Namysłowskiej teraz. Wzdłuż całej Namysłowskiej stajnie były. I tu mojego… ojciec mojego kolegi był weterynarzem, oficerem. Drugi taki mąż pani Skrzypczakowej, ona miała tu sklepik taki z przyrządami piśmiennymi, takie jakieś… to przed wojną. Po wojnie to miała tu repasację pończoch. O! Maszynkę taką miała. Tam gdzie czerwony budynek z dachówką jest, to jest… ja chodziłem, tam były trzy szkoły podstawowe, to tam chodziłem do szkoły. To była szkoła najpierw TPD 89 i 136. - A pan do której chodził szkoły? Kazimierz Maciej Krawczyk: Do 136 do niejakiej pani… panią dyrektor tam była taka Iruska się nazywała. Chodziła ubrana zawsze na czarno, jak wrona. Jak sobie pamiętam miała takie proste, przycięte tak włosy, zawsze przylizane, tak że jej nawet się nie tego, jakimś cukrem, czy czymś, nie wiem, taki hełm. Wszystko, tu kołnierzyk na biało, zapięta pod szyję. I tu… ja byłem jednym z najmłodszych uczniów w klasie. Bo przecież te roczniki po wojnie jak zaczęły chodzić, po 5, po 6 lat nie chodziły do szkoły. Szkoły były pozamykane. Ja chodziłem z takimi chłopakami, co mieli do czwartej klasy już, to oni dopiero przychodzili się uczyć, bo do młodszych klas ich nie puszczali z tego względu, ale do czwartej klasy już ich przyjmowali. To się uczyli czytać, pisać, żeby się umiał podpisać po prostu. To takie 14, 15, 16 lat chłopaki. Nawet ludzie, którzy brali udział w powstaniu. Myśmy mieli granatowe fartuszki, to była konieczność, z wypustkami białymi. A to się fartuch zdejmowało w teczkę później… Tu na ulicy Kowieńskiej, następna ulica za Bródnowską, naprzeciwko tych bloków jak tutaj bożnica była ta żydowska i tutaj Bródnowskiej 6, to były takie stajnie prywatne, takie nory paskudne. Tam woźnicy, woźnice różnego rodzaju mieli swoje stajnie i oni węgiel rozwozili po wojnie, węglarze, tak ich nazywali. Później co tu było stolarnia na Kowieńskiej, naprzeciwko szkoły. Na rogu Bródnowskiej wie pani co jeszcze było, bardzo dużo tu drzew było na tych placach. Olbrzymie topole, kasztany, dęby. A tu jak zaczęli stawiać to to wszystko pochlastali, powycinali. I od naszego podwórka taki wielki parkan był drewniany, z 5 metrów miał. Tam nic nie było widać, bo tam były takie budy, o tam pręty metalowe przetrzymywał, tam inne rzeczy. No to posesja taka odgrodzona była, taka studnia była tutaj. W jednostce wojskowej żołnierzom wyświetlali filmy na powietrzu. I myśmy tam myk, myk przez parkan do jednostki wojskowej między żołnierzami jak byliśmy knypki takie małe, wieczorem w lato to przecież ja pierwsze filmy jakie tam zobaczyłem to „Świat się śmieje”, no różne, przeważnie radzieckie i takie mobilizujące.
Anna Mizikowska: Zawsze zdumiewa mnie, jak działa ludzka pamięć. Pytamy świadków historii o czasy bardzo odległe, o dawno nieistniejące miejsca. A oni zawsze nas zaskakują tym, ile pamiętają!
Pan Kazimierz Maciej Krawczyk mieszkał przez niemal całe życie przy Bródnowskiej 1. Bardzo szczegółowo opisał nam ulicę Bródnowską i okolicę z czasów tuż po II wojnie. A nagranie pochodzi z 2010 roku!
Posłuchajcie.
.
Kazimierz Maciej Krawczyk: Na samej Bródnowskiej było dwóch szewców. Tam na torach był na rogu Bródnowskiej, tam gdzie jest taki sklepik Bródnowska 2, po schodkach tam się wchodziło. Taki prywatny sklepik, tam był szewc mieszkał. Na pierwszym piętrze miał mieszkanie, a na dole miał warsztat. Bródnowska 3 to był, mieszkał właściciel kuźni i tu kuźnia była i tu konie, kury.
- To było słychać w domu?
Kazimierz Maciej Krawczyk: Wszystko było słychać. Jak walił na kuźni młotem, to myśmy słyszeli. Tylko tak od szóstej rano, to tam nie bardzo. Później tu na rogu co taki sklep […] w naszym budynku, to był sklep tak zwany paszarnia, miał ją taki Wyganowski, oni to już nie żyją.
- To paszarnia, czy pasiar…
Kazimierz Maciej Krawczyk: Paszarnia.
- Paszarnia.
Kazimierz Maciej Krawczyk: Pasze końskie, końska pasza sprzedawali tutaj. Siano jakieś tam obroki, Bródnowska 4, tu był taki… w głębi tam były takie baraki nie? Posesja taka była i tam było parę mieszkań z 4 czy z 5. Ale i była wytwórnia musztardy. Później były sklepy. Jakie? Prywatne. Jeden Bródnowska 5, róg Świeżej. To tam sprzedawali, a tam no takie masło, powidła, sery, mleko tam… tam dowozili chłopi z pod Warszawy. Bródnowska 6 to samo. Był sklepik z drugiej strony, bo w tym budynku, on dosyć długi był, ten budynek, on się ciągnął ja wiem? Z 20 metrów, tak jak nasz dom. Za Bródnowską numer 5 była ulica Świeża. I tak tam śmierdziało, takie brudy tam były, że głowa boli. Ale ulica była Świeża. Krótka taka, dosłownie tam ja nawet nie wiem, czy dwa budynki były, bo to było między ulicą Bródnowską, a Kamienna no. Bródnowska 8. O! podstawowa rzecz. To była posesja żydowska i tam bocznica stała. Zamienili tą bocznicę po wojnie na jakiś magazyn. Nie wiem. Ale jak tu stawiali te budynki wysokie to za Gierka chyba to było, no to wszystko tu porozbierali i popostawiali te bloki. Bródnowska 10 był Stermach. Różne urządzenia do uprzęży końskiej i do wozów, do… no jak tam robił coś tam. Ja nie wiem, nie potrafię powiedzieć. Tylko pamiętam, bo tutaj tak, Kowal był, paszarnia i Stermach. I prywatna introligatornia była na Bródnowskiej 16. W piwnicy, w suterynie. Co jeszcze poza tym? To był praktycznie zamieszkali ludzie, którzy mieli coś wspólnego z wojskiej, bo i paru oficerów tu było. I ten 48 listopada i ten budynek i budynek naprzeciwko który był. A stajnie, te jednostki 36 pułk ułanów, się nazywała ta jednostka to stajnie były na ulicy Namysłowskiej teraz. Wzdłuż całej Namysłowskiej stajnie były. I tu mojego… ojciec mojego kolegi był weterynarzem, oficerem. Drugi taki mąż pani Skrzypczakowej, ona miała tu sklepik taki z przyrządami piśmiennymi, takie jakieś… to przed wojną. Po wojnie to miała tu repasację pończoch. O! Maszynkę taką miała. Tam gdzie czerwony budynek z dachówką jest, to jest… ja chodziłem, tam były trzy szkoły podstawowe, to tam chodziłem do szkoły. To była szkoła najpierw TPD 89 i 136.
- A pan do której chodził szkoły?
Kazimierz Maciej Krawczyk: Do 136 do niejakiej pani… panią dyrektor tam była taka Iruska się nazywała. Chodziła ubrana zawsze na czarno, jak wrona. Jak sobie pamiętam miała takie proste, przycięte tak włosy, zawsze przylizane, tak że jej nawet się nie tego, jakimś cukrem, czy czymś, nie wiem, taki hełm. Wszystko, tu kołnierzyk na biało, zapięta pod szyję. I tu… ja byłem jednym z najmłodszych uczniów w klasie. Bo przecież te roczniki po wojnie jak zaczęły chodzić, po 5, po 6 lat nie chodziły do szkoły. Szkoły były pozamykane. Ja chodziłem z takimi chłopakami, co mieli do czwartej klasy już, to oni dopiero przychodzili się uczyć, bo do młodszych klas ich nie puszczali z tego względu, ale do czwartej klasy już ich przyjmowali. To się uczyli czytać, pisać, żeby się umiał podpisać po prostu. To takie 14, 15, 16 lat chłopaki. Nawet ludzie, którzy brali udział w powstaniu. Myśmy mieli granatowe fartuszki, to była konieczność, z wypustkami białymi. A to się fartuch zdejmowało w teczkę później… Tu na ulicy Kowieńskiej, następna ulica za Bródnowską, naprzeciwko tych bloków jak tutaj bożnica była ta żydowska i tutaj Bródnowskiej 6, to były takie stajnie prywatne, takie nory paskudne. Tam woźnicy, woźnice różnego rodzaju mieli swoje stajnie i oni węgiel rozwozili po wojnie, węglarze, tak ich nazywali. Później co tu było stolarnia na Kowieńskiej, naprzeciwko szkoły. Na rogu Bródnowskiej wie pani co jeszcze było, bardzo dużo tu drzew było na tych placach. Olbrzymie topole, kasztany, dęby. A tu jak zaczęli stawiać to to wszystko pochlastali, powycinali. I od naszego podwórka taki wielki parkan był drewniany, z 5 metrów miał. Tam nic nie było widać, bo tam były takie budy, o tam pręty metalowe przetrzymywał, tam inne rzeczy. No to posesja taka odgrodzona była, taka studnia była tutaj. W jednostce wojskowej żołnierzom wyświetlali filmy na powietrzu. I myśmy tam myk, myk przez parkan do jednostki wojskowej między żołnierzami jak byliśmy knypki takie małe, wieczorem w lato to przecież ja pierwsze filmy jakie tam zobaczyłem to „Świat się śmieje”, no różne, przeważnie radzieckie i takie mobilizujące.

Praskie Audiohistorie e34 Dorastanie w dwudziestoleciu
2021-08-17 16:05:03

Anna Mizikowska: Profesor Marian Fuks, urodzony w 1914 roku, historyk zajmujący się historią Żydów, prasy i kultury przez całe lata związany był z warszawską Pragą; chodził tutaj do szkoły powszechnej (w zasadzie do dwóch szkół powszechnych), mieszkał przy Targowej 63. Posłuchajcie Jego wspomnień z okresu dzieciństwa i wczesnej młodości na Pradze. Marian Fuks: Tam, gdzie ja mieszkałem – Targowa 63 – piękny dom o dwóch podwórkach, jeden z ładniejszych budynków na Pradze. Naprzeciwko nas, bardzo dawno, to była Targowa chyba 68, na pierwszym piętrze było kino „Las”- nieme kino. To zawsze było nieme kino, pod ekranem siedział facet przy fortepianie i grał i zawsze było słychać tylko: „Te, Łysy, graj!”. Tak chuligani krzyczeli, bo tam (na ekranie) akurat działo się, były wyścigi, a on grał coś smętnie … Mało tego, było kino „Praga” – to miało występy artystyczne, to znaczy oprócz filmu była rewia, i pamiętam, ze mojej mamy ulubieniec, to był pan Ściwiarski, aktor taki. Pamiętam, mama mówiła ‘pójdziemy dzisiaj, bo dzisiaj będzie pan Ściwiarski. Ta rewia była codziennie, na żywo. Codziennie po filmie to była godzina takiej rewii, kabaretu czy coś takiego. Jeżeli chodzi o rozrywki, to ja, jako chłopiec, zrobiłem karierę na skalę światową. Dlatego, że kiedy zakładano na Pradze Lunapark – tu, gdzie teraz jest ogród Zoologiczny… I dyrektorem tego Lunaparku był niejaki berlińczyk, pan Fritz Borch, Niemiec. Okazało się, że to dobry znajomy mojego taty z pierwszej wojny. I jak pan Fritz Borch zaczął zakładać ten Lunapark, to zamieszkał u nas. On mnie dal przepustkę i zaprowadził… Kazał przyjść. I pokazał tym ochroniarzom, którzy wpuszczali, bo wejście było drogie: „ Tego chłopaka z towarzyszem darmo!” To były te karuzele, kolejka wariacka tam, kanał śmiechu, inne historie. Teatr piesków: lekarz-piesek bada, zaprzężony w karetkę ciągnie – taki teatr, gdzie pieski odgrywają, autentyczny teatr. To ja miałem jako chłopak! Do mnie się lepili wszyscy – to Maciek Szyper, to ten: „weź mnie!” Za frajer. A ja jak hrabia, tak jakbym był właścicielem ogrodu zoologicznego… To była nowość wówczas w Warszawie, to był bardzo bogaty Lunapark, a ja wszystko miałem za frajer. To trzeba sobie wyobrazić mentalność dwunastoletniego chłopaka, który za darmo chodzi, do utraty tchu jeździć karuzelą… Tramwaje… Każdy tramwaj u nas chłopaków miał swoje przezwisko: Jedynka to była pała, Siódemka to była kosa, 4 to był Żydek, dlatego, że ona jechała na tą stronę do żydowskiej dzielnicy (Gęsia, Nalewki), 21 to było oczko. Więcej tego było, ale już nie pamiętam… Nigdy się nie mówiło „przyjechałem 7. Tylko „przyjechałem kosą”. Takie chłopięce rzeczy, wie pani. Ja teraz nie jestem poważny, a dawniej to jeszcze mniej byłem poważny. Ja po szkole handlowej pracowałem w cukierni i piekarni tureckiej u Abdullah Alijewa. Targowa 68 róg Białostockiej. Po szkole na praktykę mnie pan Alijew przyjął i mało mnie nie wywalił, bo widział, że ja cholewy smalę do jego córki. To było w ten sposób, że to była – ja nie pamiętam niestety nazwiska pierwszego właściciela, który zbankrutował - i była masa upadłości tak zwana. I tę masę upadłości wydzierżawił Turek, który był bardzo dobrym specjalistą piekarzem. I ten Turek u siebie zatrudniał dwóch swoich ziomków. Jeden to był Mustafa, a drugi Abdullah. To byli piekarze, pracowali, bo sam ten Abdullah Alijew to był tylko właścicielem. Ja pracowałem tam w biurze. Nie tyle w biurze, ile w tak zwanej ekspedycji . Zamówienia robiłem i tak dalej. To się podziwiam, jaki ja byłem genialny, bo wszystkie numery telefonów pamiętałem. I później ten Turek nie dał rady, też miał jakieś zaległości finansowe. I firmę przejęła firma Tabaczyński. Pan Tabaczyński, to był wielki przemysłowiec lwowski (wtedy Lwów to była Polska ). I szefem, dyrektorem tej filii tutaj był pan generał Jan Tabaczyński. Mój ojciec znał wcześniej i tego Turka i Tabaczyńskiego, bo był w tej branży. Przecież mój ojciec był pierwszy w Polsce, który zaczął produkować mąkę księdza Kneippa, to byłą taka mąka zdrowotna z pszenicy grubo mielonej, to było dzisiaj coś w rodzaju grahama. Generał zrobił sobie ze mnie takiego totumfackiego. Jak generał jechał, jechaliśmy, na Oleśnickiej 6 była druga piekarnia, to generał mówił „Marjjjjjjjan, jedziiiiemy” i ja jego teczkę nosiłem – to był wielki zaszczyt. Nagranie z Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi, 2011 rok.
Anna Mizikowska: Profesor Marian Fuks, urodzony w 1914 roku, historyk zajmujący się historią Żydów, prasy i kultury przez całe lata związany był z warszawską Pragą; chodził tutaj do szkoły powszechnej (w zasadzie do dwóch szkół powszechnych), mieszkał przy Targowej 63.
Posłuchajcie Jego wspomnień z okresu dzieciństwa i wczesnej młodości na Pradze.
Marian Fuks: Tam, gdzie ja mieszkałem – Targowa 63 – piękny dom o dwóch podwórkach, jeden z ładniejszych budynków na Pradze.
Naprzeciwko nas, bardzo dawno, to była Targowa chyba 68, na pierwszym piętrze było kino „Las”- nieme kino. To zawsze było nieme kino, pod ekranem siedział facet przy fortepianie i grał i zawsze było słychać tylko: „Te, Łysy, graj!”. Tak chuligani krzyczeli, bo tam (na ekranie) akurat działo się, były wyścigi, a on grał coś smętnie …
Mało tego, było kino „Praga” – to miało występy artystyczne, to znaczy oprócz filmu była rewia, i pamiętam, ze mojej mamy ulubieniec, to był pan Ściwiarski, aktor taki. Pamiętam, mama mówiła ‘pójdziemy dzisiaj, bo dzisiaj będzie pan Ściwiarski. Ta rewia była codziennie, na żywo. Codziennie po filmie to była godzina takiej rewii, kabaretu czy coś takiego.
Jeżeli chodzi o rozrywki, to ja, jako chłopiec, zrobiłem karierę na skalę światową. Dlatego, że kiedy zakładano na Pradze Lunapark – tu, gdzie teraz jest ogród Zoologiczny… I dyrektorem tego Lunaparku był niejaki berlińczyk, pan Fritz Borch, Niemiec. Okazało się, że to dobry znajomy mojego taty z pierwszej wojny. I jak pan Fritz Borch zaczął zakładać ten Lunapark, to zamieszkał u nas. On mnie dal przepustkę i zaprowadził… Kazał przyjść. I pokazał tym ochroniarzom, którzy wpuszczali, bo wejście było drogie: „ Tego chłopaka z towarzyszem darmo!”
To były te karuzele, kolejka wariacka tam, kanał śmiechu, inne historie. Teatr piesków: lekarz-piesek bada, zaprzężony w karetkę ciągnie – taki teatr, gdzie pieski odgrywają, autentyczny teatr. To ja miałem jako chłopak! Do mnie się lepili wszyscy – to Maciek Szyper, to ten: „weź mnie!” Za frajer. A ja jak hrabia, tak jakbym był właścicielem ogrodu zoologicznego… To była nowość wówczas w Warszawie, to był bardzo bogaty Lunapark, a ja wszystko miałem za frajer. To trzeba sobie wyobrazić mentalność dwunastoletniego chłopaka, który za darmo chodzi, do utraty tchu jeździć karuzelą…
Tramwaje… Każdy tramwaj u nas chłopaków miał swoje przezwisko: Jedynka to była pała, Siódemka to była kosa, 4 to był Żydek, dlatego, że ona jechała na tą stronę do żydowskiej dzielnicy (Gęsia, Nalewki), 21 to było oczko. Więcej tego było, ale już nie pamiętam… Nigdy się nie mówiło „przyjechałem 7. Tylko „przyjechałem kosą”.
Takie chłopięce rzeczy, wie pani. Ja teraz nie jestem poważny, a dawniej to jeszcze mniej byłem poważny.
Ja po szkole handlowej pracowałem w cukierni i piekarni tureckiej u Abdullah Alijewa. Targowa 68 róg Białostockiej. Po szkole na praktykę mnie pan Alijew przyjął i mało mnie nie wywalił, bo widział, że ja cholewy smalę do jego córki.
To było w ten sposób, że to była – ja nie pamiętam niestety nazwiska pierwszego właściciela, który zbankrutował - i była masa upadłości tak zwana. I tę masę upadłości wydzierżawił Turek, który był bardzo dobrym specjalistą piekarzem. I ten Turek u siebie zatrudniał dwóch swoich ziomków. Jeden to był Mustafa, a drugi Abdullah. To byli piekarze, pracowali, bo sam ten Abdullah Alijew to był tylko właścicielem.
Ja pracowałem tam w biurze. Nie tyle w biurze, ile w tak zwanej ekspedycji . Zamówienia robiłem i tak dalej. To się podziwiam, jaki ja byłem genialny, bo wszystkie numery telefonów pamiętałem. I później ten Turek nie dał rady, też miał jakieś zaległości finansowe. I firmę przejęła firma Tabaczyński. Pan Tabaczyński, to był wielki przemysłowiec lwowski (wtedy Lwów to była Polska ).
I szefem, dyrektorem tej filii tutaj był pan generał Jan Tabaczyński. Mój ojciec znał wcześniej i tego Turka i Tabaczyńskiego, bo był w tej branży. Przecież mój ojciec był pierwszy w Polsce, który zaczął produkować mąkę księdza Kneippa, to byłą taka mąka zdrowotna z pszenicy grubo mielonej, to było dzisiaj coś w rodzaju grahama.
Generał zrobił sobie ze mnie takiego totumfackiego. Jak generał jechał, jechaliśmy, na Oleśnickiej 6 była druga piekarnia, to generał mówił „Marjjjjjjjan, jedziiiiemy” i ja jego teczkę nosiłem – to był wielki zaszczyt.
Nagranie z Archiwum Historii Mówionej Muzeum Warszawskiej Pragi, 2011 rok.

Praskie Audiohistorie e33 Saska Kępa, Grochów 1944
2021-08-10 16:15:14

Anna Mizikowska: Wciąż przypominamy o Powstaniu Warszawskim. Stefan Siennicki miał szesnaście lat, gdy wstąpił do Armii Krajowej. 17 lat, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie. Dostał rozkaz przedostania się z Saskiej Kępy, gdzie mieszkał, na Grochów. Stefan Siennicki (AHM): Wydaje mi się, że byli ludzie, którzy o wiele bardziej, mogliby pani opowiedzieć o sprawach powstania i w ogóle. No, bo brali udział w tym… To była taka sprawa decyzji robionej często dosyć w ostatnim momencie. Jedna z grup Saskiej Kępy atakowała Przyczółek na moście i ja nie wiem, czy ktokolwiek z tego wyszedł. A myśmy mieli za zadanie dostać się na Grochów. Całe szczęście, ze tam były dosyć, duża zieleń taka, burzany takie dziwne. Dlatego, że na przykład w pewnym momencie nas szła taka grupa no jednak pewno z dwadzieścia parę osób z Saskiej Kępy i z Saskiej Kępy na Grochów. Żeśmy się zeszli w części na rogu Obrońców i Poselskiej. Tak jest dom. Przebudowany w tej chwili zupełnie. W tym domu były umieszczone te karabiny, w ten sposób, że otwory wentylacyjne nie kominowe, wpuszczone były na drutach i wyciągaliśmy tak te druty i na końcu był karabin. Mosiny, zresztą takie rosyjskie, długie te karabiny. Strasznie, dłuższe ode mnie chyba w tym okresie I ponieważ ja brałem udział w tym rozkopywaniu tych, odkopywaniu tych karabinów, no, więc oczywiście sobie jeden wybrałem. I to jeden z nich pamiętam miał uszkodzoną muszkę, no i więc nie wziąłem tego tylko wziąłem porządny. I później żeśmy to zawinęli w dywan i tak z tym dywanem żeśmy szli kościół tego, który teraz jest. później uznaliśmy, że ten dywan jest nam już nie potrzebny. Wyrzuciliśmy ten dywan i już każdy miał. Nie każdy, bo było tych karabinów tylko parę na tych dwadzieścia osób. I tych dwadzieścia osób tak tyraliera przez, szła na Grochów, później. Ja wstąpiłem jeszcze do kościoła tak z tym karabinem nawet. No i tak i później żeśmy poszli kierunku na Grochów. Na szczęście, myśmy nie, nie próbowali zaatakować, idiotyczne byłby to. Taki oddział kozaków przechodził na koniach i żeśmy ich widzieli, ale byliśmy za tymi różnymi łopuchami tam, także nie byliśmy widoczni dla nich, więc jakoś żeśmy przeczekali to. Oni sobie pojechali. I dotarliśmy właśnie do tych pierwszych domów Grochowa, ale przed tym były te słoneczniki. I w tych słonecznikach nagle nas zobaczyli Niemcy i zaczęli w naszym kierunku iść strzelając z karabinów, znaczy nie z karabinów tylko z automatów, ale ponieważ byli stosunkowo daleko, więc te kule cięły po tych słonecznikach, a my leżeliśmy w słonecznikach, baliśmy się ruszyć. Ja wtedy wyciągnąłem ten karabin, śmieszne bo Janek, który już nie żyje, mówi: „Zabili mnie”. Ja mówię: „Janek nie wygłupiaj się, to ja strzeliłem”. Ten karabin, on leżał obok i ja prawie na nim, go położyłem i wystrzeliłem. A później żeśmy, żeśmy wpadli do jakiegoś domu gdzie były sanitariuszki i te sanitariuszki dały nam opaski i w ogóle i dały nam amunicję. I okazało się, że ta amunicja jest amunicją dymną to znaczy zostawiała za sobą ślad, co było zupełnie bez sensu. Nie wiem, dlaczego tak było, ale tak było. Starałem się później odkryć, który to domek byle, ale trudno było mi. Żeśmy w takich paru domkach umieścili się. Jeden z tych domków był szkołą jakąś czy coś takiego. I w tej szkole, z tej szkoły cześć próbowała, bo później zresztą przyszedł rozkaz, że właściwie się możemy rozpełznąć. Ale w jakiś sposób widocznie może chłopcy, nie wiem jakoś za bardzo byli widoczni, a poza tym Niemcy początkowo trzymali się tylko Grochowskiej pewno. Nie, nie, mało tego myśmy wiedzieli o tym, że Rosjanie zbliżają się prawie do placu Szembeka, już na Grochowie. I wysłaliśmy do nich dwóch kolegów. Znaczy nie my tylko powiedzmy nasze jakby dowództwo.. bo tam już było powiedzmy większe zgrupowanie. Prawdopodobnie częściowo z Grochowa, a częściowo z Saskiej Kępy tylko. I jeden wrócił i mówi, tamtego zaaresztowali Rosjanie. No Rosjanie najwyraźniej, wycofali się zresztą, Chyba koło dwudziestego nas wygarnęli Niemcy. Dwudziestego sierpnia, także nie tak strasznie dużo. Wyjrzałem przez okno, tego mieszkania, w którym byliśmy i patrzę, że Niemcy są w tyralierze uzbrojeni. Na ogół to byli esesmani, niedaleko przed budynkiem już. Po pewnym czasie wywalili bramę, bo brama była zamknięta jakoś – taka pół kratowa brama – no i weszli do, do budynku, a my nie mogliśmy się przecież bronić. Pamiętam jeszcze, żeśmy rozstawiali w ostatnim momencie, żeśmy granaty, które mieliśmy ze sobą postawiliśmy tak między kwiatkami na balkonie. Jakoś tak, że niby to, bo to tak jak Sidolówka wyglądała jak powiedzmy, no jak taki płyn do mycia naczyń. Tylko z metalowym. Jaka to jest ulica? To było między… Jak, jak ma pani Grochowską, tutaj jest gdzieś plac Szembeka, prawda i tutaj jest ta ulica od placu Szembeka, to, to było gdzieś w tym rejonie. Powiedzmy bliższym Saskiej Kępy. Tak. Nas Niemcy, jako tych polnische banditen, wzięli osobna grupą i wsadzili – tutaj na Pradze są koszary jeszcze do dzisiaj chyba, nie wiem czy koszary, może koszary, 36 Pułku. Wsadzili nas wtedy do takiego baraku, który przez te druty graniczył z całym ogromnym obozem, tam było kilkadziesiąt tysięcy ludzi, których ewakuowali przez Pruszków później. I z tamtej strony przyszedł, skontaktował się z nami, z tamtej strony drutu, skontaktował się z nami taki młody lekarz, tutaj z Saskiej, z Czeskiej zresztą. Już nie żyjący na pewno, bo był starszy od nas. Lekarz już, prawda myśmy byli chłopcy i mówi: „Jak w nocy uda wam się pod tym drutami przejść do tego obozu to was nie znajdą już więcej, bo to jest bardzo szybka ewakuacja. I tak żeśmy zrobili. Nad ranem przyszliśmy, znaczy nad ranem, jeszcze było ciemno, prześlijmy pod drut, zrobiliśmy mały taki podkop, pewno łapami głównie i prześlijmy do, pod tymi drutami do tej, do tego obozu cywilnego. Nie mieliśmy oczywiście tych paszportów, które nam zabrali, tych kenkart niemieckich, ale to nie było ważne. Ten obóz szarówką był już wywożony dalej i myśmy byli pierwsi, żeby poje.., żeby zostać przewiezionym do Pruszkowa. No już wtedy wiadomo, że nie, że wsadzili nas w bydlęce wagony i zawieźli, przez tydzień mniej więcej jechaliśmy do Zagłębia Ruhry. Anna Mizikowska: Z obozu przejściowego w Pruszkowie Pan Stefan trafił jako robotnik przymusowy do Zagłębia Ruhry. Pracował w fabryce amunicji, potem przy kopaniu okopów. Pod koniec 1945 roku wrócił do Polski. Idąc w ślady ojca został architektem. To on, z trzema kolegami: Witoldem Benedekiem, Stanisławem Niewiadomskim i Władysławem Strumiłłą (Strumiłło), zaprojektował istniejący do dziś gmach warszawskiej Akademii Muzycznej.
Anna Mizikowska: Wciąż przypominamy o Powstaniu Warszawskim. Stefan Siennicki miał szesnaście lat, gdy wstąpił do Armii Krajowej. 17 lat, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie. Dostał rozkaz przedostania się z Saskiej Kępy, gdzie mieszkał, na Grochów.
Stefan Siennicki (AHM): Wydaje mi się, że byli ludzie, którzy o wiele bardziej, mogliby pani opowiedzieć o sprawach powstania i w ogóle. No, bo brali udział w tym… To była taka sprawa decyzji robionej często dosyć w ostatnim momencie. Jedna z grup Saskiej Kępy atakowała Przyczółek na moście i ja nie wiem, czy ktokolwiek z tego wyszedł.
A myśmy mieli za zadanie dostać się na Grochów. Całe szczęście, ze tam były dosyć, duża zieleń taka, burzany takie dziwne. Dlatego, że na przykład w pewnym momencie nas szła taka grupa no jednak pewno z dwadzieścia parę osób z Saskiej Kępy i z Saskiej Kępy na Grochów.

Żeśmy się zeszli w części na rogu Obrońców i Poselskiej. Tak jest dom. Przebudowany w tej chwili zupełnie. W tym domu były umieszczone te karabiny, w ten sposób, że otwory wentylacyjne nie kominowe, wpuszczone były na drutach i wyciągaliśmy tak te druty i na końcu był karabin. Mosiny, zresztą takie rosyjskie, długie te karabiny. Strasznie, dłuższe ode mnie chyba w tym okresie I ponieważ ja brałem udział w tym rozkopywaniu tych, odkopywaniu tych karabinów, no, więc oczywiście sobie jeden wybrałem. I to jeden z nich pamiętam miał uszkodzoną muszkę, no i więc nie wziąłem tego tylko wziąłem porządny. I później żeśmy to zawinęli w dywan i tak z tym dywanem żeśmy szli kościół tego, który teraz jest. później uznaliśmy, że ten dywan jest nam już nie potrzebny. Wyrzuciliśmy ten dywan i już każdy miał. Nie każdy, bo było tych karabinów tylko parę na tych dwadzieścia osób. I tych dwadzieścia osób tak tyraliera przez, szła na Grochów, później. Ja wstąpiłem jeszcze do kościoła tak z tym karabinem nawet.
No i tak i później żeśmy poszli kierunku na Grochów. Na szczęście, myśmy nie, nie próbowali zaatakować, idiotyczne byłby to. Taki oddział kozaków przechodził na koniach i żeśmy ich widzieli, ale byliśmy za tymi różnymi łopuchami tam, także nie byliśmy widoczni dla nich, więc jakoś żeśmy przeczekali to. Oni sobie pojechali. I dotarliśmy właśnie do tych pierwszych domów Grochowa, ale przed tym były te słoneczniki. I w tych słonecznikach nagle nas zobaczyli Niemcy i zaczęli w naszym kierunku iść strzelając z karabinów, znaczy nie z karabinów tylko z automatów, ale ponieważ byli stosunkowo daleko, więc te kule cięły po tych słonecznikach, a my leżeliśmy w słonecznikach, baliśmy się ruszyć. Ja wtedy wyciągnąłem ten karabin, śmieszne bo Janek, który już nie żyje, mówi: „Zabili mnie”. Ja mówię: „Janek nie wygłupiaj się, to ja strzeliłem”. Ten karabin, on leżał obok i ja prawie na nim, go położyłem i wystrzeliłem.
A później żeśmy, żeśmy wpadli do jakiegoś domu gdzie były sanitariuszki i te sanitariuszki dały nam opaski i w ogóle i dały nam amunicję. I okazało się, że ta amunicja jest amunicją dymną to znaczy zostawiała za sobą ślad, co było zupełnie bez sensu. Nie wiem, dlaczego tak było, ale tak było.

Starałem się później odkryć, który to domek byle, ale trudno było mi. Żeśmy w takich paru domkach umieścili się. Jeden z tych domków był szkołą jakąś czy coś takiego. I w tej szkole, z tej szkoły cześć próbowała, bo później zresztą przyszedł rozkaz, że właściwie się możemy rozpełznąć. Ale w jakiś sposób widocznie może chłopcy, nie wiem jakoś za bardzo byli widoczni, a poza tym Niemcy początkowo trzymali się tylko Grochowskiej pewno. Nie, nie, mało tego myśmy wiedzieli o tym, że Rosjanie zbliżają się prawie do placu Szembeka, już na Grochowie. I wysłaliśmy do nich dwóch kolegów. Znaczy nie my tylko powiedzmy nasze jakby dowództwo.. bo tam już było powiedzmy większe zgrupowanie. Prawdopodobnie częściowo z Grochowa, a częściowo z Saskiej Kępy tylko. I jeden wrócił i mówi, tamtego zaaresztowali Rosjanie. No Rosjanie najwyraźniej, wycofali się zresztą,
Chyba koło dwudziestego nas wygarnęli Niemcy. Dwudziestego sierpnia, także nie tak strasznie dużo. Wyjrzałem przez okno, tego mieszkania, w którym byliśmy i patrzę, że Niemcy są w tyralierze uzbrojeni. Na ogół to byli esesmani, niedaleko przed budynkiem już. Po pewnym czasie wywalili bramę, bo brama była zamknięta jakoś – taka pół kratowa brama – no i weszli do, do budynku, a my nie mogliśmy się przecież bronić. Pamiętam jeszcze, żeśmy rozstawiali w ostatnim momencie, żeśmy granaty, które mieliśmy ze sobą postawiliśmy tak między kwiatkami na balkonie. Jakoś tak, że niby to, bo to tak jak Sidolówka wyglądała jak powiedzmy, no jak taki płyn do mycia naczyń. Tylko z metalowym.

Jaka to jest ulica? To było między… Jak, jak ma pani Grochowską, tutaj jest gdzieś plac Szembeka, prawda i tutaj jest ta ulica od placu Szembeka, to, to było gdzieś w tym rejonie. Powiedzmy bliższym Saskiej Kępy. Tak.

Nas Niemcy, jako tych polnische banditen, wzięli osobna grupą i wsadzili – tutaj na Pradze są koszary jeszcze do dzisiaj chyba, nie wiem czy koszary, może koszary, 36 Pułku. Wsadzili nas wtedy do takiego baraku, który przez te druty graniczył z całym ogromnym obozem, tam było kilkadziesiąt tysięcy ludzi, których ewakuowali przez Pruszków później. I z tamtej strony przyszedł, skontaktował się z nami, z tamtej strony drutu, skontaktował się z nami taki młody lekarz, tutaj z Saskiej, z Czeskiej zresztą. Już nie żyjący na pewno, bo był starszy od nas. Lekarz już, prawda myśmy byli chłopcy i mówi: „Jak w nocy uda wam się pod tym drutami przejść do tego obozu to was nie znajdą już więcej, bo to jest bardzo szybka ewakuacja. I tak żeśmy zrobili. Nad ranem przyszliśmy, znaczy nad ranem, jeszcze było ciemno, prześlijmy pod drut, zrobiliśmy mały taki podkop, pewno łapami głównie i prześlijmy do, pod tymi drutami do tej, do tego obozu cywilnego. Nie mieliśmy oczywiście tych paszportów, które nam zabrali, tych kenkart niemieckich, ale to nie było ważne. Ten obóz szarówką był już wywożony dalej i myśmy byli pierwsi, żeby poje.., żeby zostać przewiezionym do Pruszkowa. No już wtedy wiadomo, że nie, że wsadzili nas w bydlęce wagony i zawieźli, przez tydzień mniej więcej jechaliśmy do Zagłębia Ruhry.
Anna Mizikowska: Z obozu przejściowego w Pruszkowie Pan Stefan trafił jako robotnik przymusowy do Zagłębia Ruhry. Pracował w fabryce amunicji, potem przy kopaniu okopów.
Pod koniec 1945 roku wrócił do Polski. Idąc w ślady ojca został architektem. To on, z trzema kolegami: Witoldem Benedekiem, Stanisławem Niewiadomskim i Władysławem Strumiłłą (Strumiłło), zaprojektował istniejący do dziś gmach warszawskiej Akademii Muzycznej.

Praskie Audiohistorie e32 Powstanie na Pradze
2021-08-03 15:40:19

Anna Mizikowska: 1 sierpnia 1944 roku, około 16.30, u zbiegu Markowskiej i Ząbkowskiej, oddział porucznika Michała Łazarskiego „Biebrzy” starł się z oddziałem Schutzpolizei. Na Pradze padły pierwsze strzały Powstania Warszawskiego. Porucznik „Biebrza” poległ, nie dotarł na punkt zborny. Zginęło kilku Powstańców, wróg też poniósł straty. Okupant natychmiast wszczął alarm, poinformował swoje posterunki. Mimo to, o godzinie 17. około ośmiuset Powstańców, zgodnie z wcześniejszymi rozkazami, ruszyło z Cmentarza Żydowskiego do szturmu na Koszary przy 11 Listopada. Teren koszar był duży, ogrodzony zasiekami, chroniony przez silnie uzbrojone bunkry. Stacjonowało tam 1200 niemieckich żołnierzy. W dodatku na chwilę przed Godziną W pociąg przywiózł tu dodatkowo kilkadziesiąt Tygrysów, czyli czołgów z dywizji Hermann Göring. Akcja nie miała szans. Bez elementu zaskoczenia, w biały dzień… Na prawym brzegu Warszawy walczył VI obwód AK Praga. 1 sierpnia udało się zmobilizować sześć tysięcy trzystu walczących z ogólnej liczby ośmiu tysięcy żołnierzy Obwodu. Dowodził nimi Komendant Obwodu, podpułkownik Antoni Żurowski „Andrzej". W swej książce napisał: „Nasze uzbrojenie składało się z 272 karabinów, do których przygotowano 4800 szt. amunicji, 6 ciężkich karabinów maszynowych z 2600 szt. amunicji, 7 ręcznych karabinów maszynowych, 1 armatki przeciwpancernej z 80 pociskami, 10 pistoletów maszynowych z 900 szt. amunicji, 10 pistoletów Sten i innych, 100 granatów ręcznych polskich, około 500 granatów ręcznych własnej produkcji i około 600 butelek zapalających. Z takim uzbrojeniem mieliśmy uderzyć, aby zdobywać niemieckie umocnione budynki, bunkry i mosty, miejsca stacjonowania piechoty i sił pancernych. Zdawałem sobie sprawę, że czeka mnie przekazanie żołnierzom rozkazu o podjęciu przez obwód niewykonalnego zadania". A przecież powodzenie walk na prawym brzegu Warszawy miało niebagatelne znaczenie dla całego Powstania Warszawskiego. Przecież z tej strony, po tych drogach, torach i mostach miało przyjść wsparcie dla lewobrzeżnej stolicy. Spodziewano się, że Armia Czerwona wkroczy… W przededniu wybuchu Powstania prawobrzeżna Warszawa pełniła rolę zaplecza dla frontowych jednostek niemieckich walczących z ofensywą Armii Czerwonej. Byli tu i żołnierze wycofani z linii walk i oddziały właśnie kierowane na front. Niemcy wciąż dosyłali na Pragę broń, czołgi, ludzi… Powstańcy stanęli przeciw tej potędze. Walczyli m.in. o Dworzec Wschodni, o budynek Schutzpolitzai przy Targowej 15, centralę telefoniczną przy Ząbkowskiej. Walczyli o obiekty na Bródnie (ciężkie walki na terenie Cmentarza Bródnowskiego), Pelcowiźnie i na Golędzinowie… Jednym z głównych zadań praskich Powstańców było zdobyć i utrzymać mosty przez Wisłę. Z bardzo niewielkim uzbrojeniem zaatakowali silnie chroniony Most Poniatowskiego. Ponieśli ogromne i przewidywane jeszcze przed atakiem straty. Podporucznik, który miał poprowadzić atak na Most Średnicowy, po oszacowaniu szans zrezygnował z akcji i wycofał oddział na Grochów. Dowództwo odwołało też ataki na most Kierbedzia i most kolei obwodowej. Chyba najbardziej spektakularnym sukcesem Powstania na Pradze było zdobycie gmachu Dyrekcji PKP przy Targowej 74 przez oddział porucznika Bronisława Gontarczyka „Bolka”. Przez kilka godzin Powstańcy z okien tego budynku, przy pomocy zdobycznej broni, ostrzeliwali skrzyżowanie Targowej z Zygmuntowską, celując w transporty wroga. Cywile zaczęli już budować barykady… gdy Powstańcom skończyła się amunicja i musieli opuścić gmach… Już 2 sierpnia Komendant Obwodu AK Praga wiedział z jego ludzi 300 poległo, kolejnych 300 jest rannych, broni i łączności prawie nie ma… Jako oficer z dużym doświadczeniem podjął bardzo trudną decyzję. We wspomnieniach zapisał: „Zdawałem sobie sprawę, że jestem odpowiedzialny nie tylko za los żołnierzy, ale także ludności cywilnej.” 4 sierpnia Pułkownik Żurowski rozkazał wstrzymanie walki i przejście w stan konspiracji. Sugerował, żeby próbować przedostać się na lewą stronę… Komenda Główna AK zatwierdziła tę decyzję 10 sierpnia. Około 500 praskich powstańców przedostało się przez Wisłę i kontynuowało walkę zbrojną. Więcej o powstaniu na Pradze możecie przeczytać miedzy innymi w książce Lesława Bartelskiego „Praga. Warszawskie Termopile 1944". Polecam też wspomnienia praskiego Komendanta, Antoniego Żurowskiego, pod tytułem „W walce z dwoma wrogami".
Anna Mizikowska: 1 sierpnia 1944 roku, około 16.30, u zbiegu Markowskiej i Ząbkowskiej, oddział porucznika Michała Łazarskiego „Biebrzy” starł się z oddziałem Schutzpolizei. Na Pradze padły pierwsze strzały Powstania Warszawskiego. Porucznik „Biebrza” poległ, nie dotarł na punkt zborny. Zginęło kilku Powstańców, wróg też poniósł straty.
Okupant natychmiast wszczął alarm, poinformował swoje posterunki. Mimo to, o godzinie 17. około ośmiuset Powstańców, zgodnie z wcześniejszymi rozkazami, ruszyło z Cmentarza Żydowskiego do szturmu na Koszary przy 11 Listopada. Teren koszar był duży, ogrodzony zasiekami, chroniony przez silnie uzbrojone bunkry. Stacjonowało tam 1200 niemieckich żołnierzy. W dodatku na chwilę przed Godziną W pociąg przywiózł tu dodatkowo kilkadziesiąt Tygrysów, czyli czołgów z dywizji Hermann Göring.
Akcja nie miała szans. Bez elementu zaskoczenia, w biały dzień…

Na prawym brzegu Warszawy walczył VI obwód AK Praga. 1 sierpnia udało się zmobilizować sześć tysięcy trzystu walczących z ogólnej liczby ośmiu tysięcy żołnierzy Obwodu. Dowodził nimi Komendant Obwodu, podpułkownik Antoni Żurowski „Andrzej".
W swej książce napisał:
„Nasze uzbrojenie składało się z 272 karabinów, do których przygotowano 4800 szt. amunicji, 6 ciężkich karabinów maszynowych z 2600 szt. amunicji, 7 ręcznych karabinów maszynowych, 1 armatki przeciwpancernej z 80 pociskami, 10 pistoletów maszynowych z 900 szt. amunicji, 10 pistoletów Sten i innych, 100 granatów ręcznych polskich, około 500 granatów ręcznych własnej produkcji i około 600 butelek zapalających. Z takim uzbrojeniem mieliśmy uderzyć, aby zdobywać niemieckie umocnione budynki, bunkry i mosty, miejsca stacjonowania piechoty i sił pancernych. Zdawałem sobie sprawę, że czeka mnie przekazanie żołnierzom rozkazu o podjęciu przez obwód niewykonalnego zadania".

A przecież powodzenie walk na prawym brzegu Warszawy miało niebagatelne znaczenie dla całego Powstania Warszawskiego. Przecież z tej strony, po tych drogach, torach i mostach miało przyjść wsparcie dla lewobrzeżnej stolicy. Spodziewano się, że Armia Czerwona wkroczy…

W przededniu wybuchu Powstania prawobrzeżna Warszawa pełniła rolę zaplecza dla frontowych jednostek niemieckich walczących z ofensywą Armii Czerwonej. Byli tu i żołnierze wycofani z linii walk i oddziały właśnie kierowane na front. Niemcy wciąż dosyłali na Pragę broń, czołgi, ludzi…

Powstańcy stanęli przeciw tej potędze. Walczyli m.in. o Dworzec Wschodni, o budynek Schutzpolitzai przy Targowej 15, centralę telefoniczną przy Ząbkowskiej. Walczyli o obiekty na Bródnie (ciężkie walki na terenie Cmentarza Bródnowskiego), Pelcowiźnie i na Golędzinowie…

Jednym z głównych zadań praskich Powstańców było zdobyć i utrzymać mosty przez Wisłę. Z bardzo niewielkim uzbrojeniem zaatakowali silnie chroniony Most Poniatowskiego. Ponieśli ogromne i przewidywane jeszcze przed atakiem straty.
Podporucznik, który miał poprowadzić atak na Most Średnicowy, po oszacowaniu szans zrezygnował z akcji i wycofał oddział na Grochów.
Dowództwo odwołało też ataki na most Kierbedzia i most kolei obwodowej.

Chyba najbardziej spektakularnym sukcesem Powstania na Pradze było zdobycie gmachu Dyrekcji PKP przy Targowej 74 przez oddział porucznika Bronisława Gontarczyka „Bolka”.
Przez kilka godzin Powstańcy z okien tego budynku, przy pomocy zdobycznej broni, ostrzeliwali skrzyżowanie Targowej z Zygmuntowską, celując w transporty wroga. Cywile zaczęli już budować barykady… gdy Powstańcom skończyła się amunicja i musieli opuścić gmach…

Już 2 sierpnia Komendant Obwodu AK Praga wiedział z jego ludzi 300 poległo, kolejnych 300 jest rannych, broni i łączności prawie nie ma… Jako oficer z dużym doświadczeniem podjął bardzo trudną decyzję. We wspomnieniach zapisał: „Zdawałem sobie sprawę, że jestem odpowiedzialny nie tylko za los żołnierzy, ale także ludności cywilnej.”
4 sierpnia Pułkownik Żurowski rozkazał wstrzymanie walki i przejście w stan konspiracji. Sugerował, żeby próbować przedostać się na lewą stronę… Komenda Główna AK zatwierdziła tę decyzję 10 sierpnia.
Około 500 praskich powstańców przedostało się przez Wisłę i kontynuowało walkę zbrojną.

Więcej o powstaniu na Pradze możecie przeczytać miedzy innymi w książce Lesława Bartelskiego „Praga. Warszawskie Termopile 1944". Polecam też wspomnienia praskiego Komendanta, Antoniego Żurowskiego, pod tytułem „W walce z dwoma wrogami".

Praskie Audiohistorie e31 Praga w obiektywie Alberta Krystyniaka
2021-07-27 00:10:03

Anna Mizikowska: Muzeum zaprasza na wystawę „Praga Lat 70. Fotografie Alberta Krystyniaka”, a w „Praskich Audiohistoriach” twórcy tej wystawy: Adam Lisiecki i Anna Wigura opowiadają o wybranych zdjęciach. Które zrobiły największe wrażenie? Które najbardziej lubią? Jak na nie patrzą? Adam Lisiecki: Ze zbioru zdjęć, które prezentujemy na wystawie i w ogóle ze zbioru zdjęć który trafił do Muzeum Warszawy autorstwa Alberta Krystyniaka no największe wrażenie chyba zrobiły te oczywiście z mieszkańcami, z prażanami, czy z ludźmi, którzy na terenie Pragi załatwiają jakieś swoje sprawunki, czy pracują. Są to osoby przyłapane na codzienności, tak bym to nazwał. I z tego całego zbioru chyba najciekawsze wydają się jedno związane z Bazarem Różyckiego. Jest na tym zdjęciu fragment bazaru od strony ulicy Brzeskiej, w tle widać jakieś fragmenty kamienicy, a na samym środku, centralnie ujęta jest taka scena z przekupkami, z paniami, które no wybitnie mają dobry humor, sprzedają zdaje się że koperek, albo pietruszkę. Tutaj pod nogami w gazetach i jakichś reklamówkach posiadają jeszcze jakiś towar i sprzedają właśnie zainteresowanym tutaj dwójce państwu ten swój towar, no i tak trwa codzienność ta handlowa. Zdaje się, że to już jest późne popołudnie, więc bazar ze względu na układ cieni, czyli słońce już mamy po drugiej stronie Wisły, także bazar już pewnie jest w godzinach takich no tuż przed zamknięciem. Jest to ostatnia możliwość nabycia właśnie tej zieleninki i tutaj panie dobijają interes. To ewidentnie jest jakaś cieplejsza pora roku. Prawdopodobnie albo jakaś wiosna, może późniejsza wiosna, ewentualnie no gdzieś tam wrzesień, raczej nie lato, bo tutaj dwójka państwa no jest ubrana, jedna pani w taki dłuższy płaszcz do kolan, ale co zabawne, jedna ze sprzedających ma ciemne okulary przeciwsłoneczne zdaje się, więc w ogóle dodaje tego jakiegoś surrealizmu tej scenie. - Ale wszystkie trzy kobiety na zdjęciu mają chusteczki jeszcze wiązane pod brodą. Adam Lisiecki: O zgadza się, mają na głowach chusty zasłaniające włosy. Natomiast tam w tle przebiega jeszcze jakaś młoda dama, ale już z rozwianymi włosami, także z taką luźniejszą fryzurą. Zdjęcie jest czarnobiałe, tak jak wszystkie tutaj pokazywane na wystawie. Albert Krystyniak autor tego zdjęcia fotografował na kliszach czarnobiałych marki Orwo. Drugie zdjęcie to jest takie zdjęcie przypominające trochę dzieciństwo, te złote czasy wolności. Mamy na zdjęciu czwórkę dzieci, w wieku no przypuszczam no najmłodszy może mieć jakieś 3 lata, ale dokazuje i stoi z lalką. Plus trzech no chyba chłopaków, już w wieku, zdaje się że tak no mniej więcej 6 lat, 6-7 lat, może trochę starsi. Są na podwórku, ciasnym podwórku studni przy ulicy Środkowej. Na podwórku widać jeszcze kawałek drabiny, która leży, bardzo wysoka drabina, jest oparta o ścianę i materac, chyba z łóżka takiego sprężynowego, zlikwidowanego już, znaczy w sensie rozebranego, także jakieś resztki leżą tutaj na podwórzu. No i dzieci jak to dzieci no korzystają z tych atrakcji, jakie dostarcza im podwórze. - A skąd wiesz, że to jest podwórze na Środkowej? Adam Lisiecki: Ano właśnie, to parę ładnych miesięcy szukania, znaczy lokalizowania miejsc, gdzie były te zdjęcia wykonane. Tutaj akurat zadecydowały o tym ramy okien i kraty, które są w oknach. Oczywiście też jest pewna sekwencja ujęć. Żeby zlokalizować część zdjęć musiałem zrekonstruować całą taśmę filmową. - Czyli przeszedłeś ścieżkę tę samą, którą szedł fotografik? Adam Lisiecki: Tak, tak, czyli, bo ponieważ zdjęcia później zostały przez Alberta Krystyniaka pocięte na takie trzykadrowe fragmenty, były w albumie te wszystkie trzy… Znaczy wszystkie te fragmenty powyciągałem, wyciągnąłem i ułożyłem sobie na stole, a następnie za pomocą lupy i powiedzmy większej dawki czasu zacząłem składać i rekonstruować te klisze. Wyszło mi tam ponad 20 klisz. Były klisze kilkunastokadrowe. I już wiedziałem, że to jest gdzieś w okolicy, w okolicy Pałacu Konopackiego, czyli Środkowa, Strzelecka. A później no korzystałem raz, że z wizyt w tamtych miejscach, a dwa, z materiałów w sieci, z układu kamienicy, ze zdjęć lotniczych i tak doszedłem do tego, że jest to kamienica przy ulicy Środkowej, niedaleko 11 listopada. - Da się ustalić konkretny adres? Adam Lisiecki: Tak, to jest Środkowa 25. - Czy wiadomo kim były te dzieci? Czy to są dzieci spotkane po prostu w trakcie robienia zdjęć? Adam Lisiecki: To zdjęcie, to są dzieci jakby zastane, takie podwórzowe, podwórzowa ekipa, taka banda. Chciałem się dowiedzieć kto to jest. Dzisiaj to są dzieci mające około 50… znaczy dzieci, już dorośli mający pewnie jakieś 55-60 lat, także ludzie, którzy przeżyli już swoje i ciekawe byłoby zapytać się jak, jak te dzieciństwo na Pradze smakowało. I… po minach tych dzieci wpatrzonych w pana Krystyniaka, ewidentnie przerwał im zabawę, zaciekawił. No jest jakiś człowiek w okularach, zdaje się, że z brodą, stoi, robi im zdjęcia, więc dzieci były zaciekawione. Ale po minach widać też pewną radość. Widać, że chyba dobrze spędzają czas. Natomiast trzecie zdjęcie, które przyznam, że mi się podoba jest częścią serii zdjęć. Znaczy Robert Krystyniak na ulicy znowu Środkowej, tam spędził dość sporo czasu, na ulicy Środkowej 18, stał na podwórku i obserwował dość długo scenę, obserwował i dokumentował, rejestrował aparatem fotograficznym scenę wieszania prania. Zdaje się to rzecz tak codzienna, zwyczajna, że rzadko kiedy my w domu robimy zdjęcia, kiedy wieszamy pranie, czy w ogóle… - Może dlatego że nie mamy podwórek ze sznurkiem. Adam Lisiecki: Właśnie. Więc tutaj Krystyniak… Krystyniaka chyba skusiła ta zwyczajność, ta codzienność tej sceny. Mamy kilka zdjęć i możemy prześledzić cały proces wieszania prania na podwórzu, czyli jakiś fragment starego budynku, najpierw pani rozwieszała linę, zaczepiając je o jedno okno i o drugie okno, a następnie z wiadra wyjmowała poszczególne elementy garderoby tej mokrej i rozwieszała przypinając spinaczami poszczególne te części garderoby. Tutaj można rozpoznać jakieś spodnie, biustonosz, koszulę. Pani jest w wieku tak na oko jakieś 50 lat, ma kwiecistą sukienkę odkrywającą ramiona. Sukienka sięga do kolan, a towarzyszy jej jakieś malutkie dziecko, tak na oko jakieś dwuletnie. I ta scena została zarejestrowana chyba na kilkunastu zdjęciach, także ewidentnie ma to w sobie jakąś siłę taką, taki smak. Ludzie wieszali pranie na podwórkach ci którzy mogli. I takich zdjęć Alberta Krystyniaka jest więcej. Dlaczego? Ponieważ nie było po pierwsze pralko-suszarek, czy suszarek. Jeśli chodzi o rozwieszanie prania, to też wiem z autopsji robiono to, gdzie się tylko dało, na przykład na strychu, na przykład w kuchni rozwieszając pod sufitem sznurki. Tam rzadko kto na Pradze w latach 70-tych miał łazienkę, żeby móc sobie tak rozwiesić pranie. - Tak. Od razu myślę o tym jak ona prała te rzeczy, nie tylko o tym jak je suszy. Adam Lisiecki: No właśnie, to pewnie kolejna rzecz, taka dosyć trudna codzienność. Znaczy wtedy to była zwyczajna codzienność. Dzisiaj byśmy pewnie raczej uznali, że to jest jakieś duże wyzwanie, a jeszcze trzeba byłoby uprać pewnie rzeczy po dziecku… - Pewnie i dziecko trzeba uprać, bo to zdaje się piasek to na dole. Adam Lisiecki: Tak jest, więc to pokazuje duże wyzwania jakie stały przed mieszkańcami ówczesnej Pragi, ale też pewien… pewien sposób na to życie, no jakoś, jakoś dawali sobie radę. - I dlaczego akurat te trzy zdjęcia wybrałeś? Adam Lisiecki: Wydaje mi się, że one mają ten smak codzienności, że one… one jakby tak trochę, trochę kradną taki, taką… taką zwyczajność. Pokazują zwyczajność, której często nie doceniamy. Gdzieś ona nam przemyka przez palce. Ogólnie wszystko traktujemy to jako coś co… jest bo jest i musi być. Natomiast można pewne rzeczy też zacząć doceniać, ale dopiero wtedy jak je zaczniemy zauważyć. A najłatwiej jest zauważyć dopiero jak ktoś przyjdzie z zewnątrz i je udokumentuje, sfotografuje czy nam coś ciekawego powie. Dopiero wtedy zaczynamy zauważać te codzienności. - Każdy z nas odbiera zdjęcia Alberta Krystyniaka inaczej. Inaczej czujemy Pragę, mamy różne doświadczenia i rozmaite wykształcenia. Ania Wigura spojrzała na te fotografie jako historyczka sztuki. Ania Wigura: Wybrałam zdjęcia, które w mojej ocenie są najciekawsze. Pierwsze z nich można znaleźć w części otwierającej wystawę. Jest to jedna z czterech fotografii wprowadzających do ekspozycji. Jest to kadr, w którym widzimy zderzenie dwóch światów. Widzimy rozbierana kamienicę, w tle fragment bloku, a na ostatnim trzecim planie perspektywę ulicy Targowej, jeszcze z zabudową XIX-wieczną. Zwróciłam na niego uwagę z powodu tego, że przedstawia fragment Pragi, którą znam, a mianowicie na ostatnim planie można zauważyć charakterystyczne trzyschodkowe szczyty kamienicy Targowej 62. Dla Krystyniaka to niezwykle rzadkie, fotografowanie takich miejsc tak rozpoznawalnych jak skrzyżowanie Targowej i Ząbkowskiej ewidentnie nie było jego celem. W tej fotografii udało mu się udokumentować umieszczone na ścianie bocznej kamienicy mural z reklamą FSO, które automatycznie przenosi naszą uwagę na znajdujące się na drugim planie samochody. Wśród nich, w pełnej okazałości, a jakże, Fiat 125. Czy to właśnie nim przyjechała barwna postać w Dzwonach? Trudno powiedzieć. Czy to ktoś z widocznego po prawej stronie bloku? A może z rozpadającej się po lewej stronie kamienicy. Widoczna na pierwszym planie pusta, nie zagospodarowana przestrzeń, pozwala nam z dystansu podziwiać ten przedziwny krajobraz, w którym drewniane ogrodzenie kontrastuje z zimną konstrukcją trzepaków. Jasna, gładka elewacja bloków z chropowatą strukturą cegieł wyburzanej kamienicy, a sucha ziemia z wilgotnym praniem, które ktoś w tym miejscu rozwiesił. Druga fotografia to niecodzienne ujęcia nieba, uchwyconego z perspektywy zimnej, głębokiej studni. Całość transkrypcji na https://muzeumpragi.pl/praskie-audiohistorie/
Anna Mizikowska: Muzeum zaprasza na wystawę „Praga Lat 70. Fotografie Alberta Krystyniaka”, a w „Praskich Audiohistoriach” twórcy tej wystawy: Adam Lisiecki i Anna Wigura opowiadają o wybranych zdjęciach. Które zrobiły największe wrażenie? Które najbardziej lubią? Jak na nie patrzą?
Adam Lisiecki: Ze zbioru zdjęć, które prezentujemy na wystawie i w ogóle ze zbioru zdjęć który trafił do Muzeum Warszawy autorstwa Alberta Krystyniaka no największe wrażenie chyba zrobiły te oczywiście z mieszkańcami, z prażanami, czy z ludźmi, którzy na terenie Pragi załatwiają jakieś swoje sprawunki, czy pracują. Są to osoby przyłapane na codzienności, tak bym to nazwał. I z tego całego zbioru chyba najciekawsze wydają się jedno związane z Bazarem Różyckiego. Jest na tym zdjęciu fragment bazaru od strony ulicy Brzeskiej, w tle widać jakieś fragmenty kamienicy, a na samym środku, centralnie ujęta jest taka scena z przekupkami, z paniami, które no wybitnie mają dobry humor, sprzedają zdaje się że koperek, albo pietruszkę. Tutaj pod nogami w gazetach i jakichś reklamówkach posiadają jeszcze jakiś towar i sprzedają właśnie zainteresowanym tutaj dwójce państwu ten swój towar, no i tak trwa codzienność ta handlowa. Zdaje się, że to już jest późne popołudnie, więc bazar ze względu na układ cieni, czyli słońce już mamy po drugiej stronie Wisły, także bazar już pewnie jest w godzinach takich no tuż przed zamknięciem. Jest to ostatnia możliwość nabycia właśnie tej zieleninki i tutaj panie dobijają interes. To ewidentnie jest jakaś cieplejsza pora roku. Prawdopodobnie albo jakaś wiosna, może późniejsza wiosna, ewentualnie no gdzieś tam wrzesień, raczej nie lato, bo tutaj dwójka państwa no jest ubrana, jedna pani w taki dłuższy płaszcz do kolan, ale co zabawne, jedna ze sprzedających ma ciemne okulary przeciwsłoneczne zdaje się, więc w ogóle dodaje tego jakiegoś surrealizmu tej scenie.
- Ale wszystkie trzy kobiety na zdjęciu mają chusteczki jeszcze wiązane pod brodą.
Adam Lisiecki: O zgadza się, mają na głowach chusty zasłaniające włosy. Natomiast tam w tle przebiega jeszcze jakaś młoda dama, ale już z rozwianymi włosami, także z taką luźniejszą fryzurą. Zdjęcie jest czarnobiałe, tak jak wszystkie tutaj pokazywane na wystawie. Albert Krystyniak autor tego zdjęcia fotografował na kliszach czarnobiałych marki Orwo. Drugie zdjęcie to jest takie zdjęcie przypominające trochę dzieciństwo, te złote czasy wolności. Mamy na zdjęciu czwórkę dzieci, w wieku no przypuszczam no najmłodszy może mieć jakieś 3 lata, ale dokazuje i stoi z lalką. Plus trzech no chyba chłopaków, już w wieku, zdaje się że tak no mniej więcej 6 lat, 6-7 lat, może trochę starsi. Są na podwórku, ciasnym podwórku studni przy ulicy Środkowej. Na podwórku widać jeszcze kawałek drabiny, która leży, bardzo wysoka drabina, jest oparta o ścianę i materac, chyba z łóżka takiego sprężynowego, zlikwidowanego już, znaczy w sensie rozebranego, także jakieś resztki leżą tutaj na podwórzu. No i dzieci jak to dzieci no korzystają z tych atrakcji, jakie dostarcza im podwórze.
- A skąd wiesz, że to jest podwórze na Środkowej?
Adam Lisiecki: Ano właśnie, to parę ładnych miesięcy szukania, znaczy lokalizowania miejsc, gdzie były te zdjęcia wykonane. Tutaj akurat zadecydowały o tym ramy okien i kraty, które są w oknach. Oczywiście też jest pewna sekwencja ujęć. Żeby zlokalizować część zdjęć musiałem zrekonstruować całą taśmę filmową.
- Czyli przeszedłeś ścieżkę tę samą, którą szedł fotografik?
Adam Lisiecki: Tak, tak, czyli, bo ponieważ zdjęcia później zostały przez Alberta Krystyniaka pocięte na takie trzykadrowe fragmenty, były w albumie te wszystkie trzy… Znaczy wszystkie te fragmenty powyciągałem, wyciągnąłem i ułożyłem sobie na stole, a następnie za pomocą lupy i powiedzmy większej dawki czasu zacząłem składać i rekonstruować te klisze. Wyszło mi tam ponad 20 klisz. Były klisze kilkunastokadrowe. I już wiedziałem, że to jest gdzieś w okolicy, w okolicy Pałacu Konopackiego, czyli Środkowa, Strzelecka. A później no korzystałem raz, że z wizyt w tamtych miejscach, a dwa, z materiałów w sieci, z układu kamienicy, ze zdjęć lotniczych i tak doszedłem do tego, że jest to kamienica przy ulicy Środkowej, niedaleko 11 listopada.
- Da się ustalić konkretny adres?
Adam Lisiecki: Tak, to jest Środkowa 25.
- Czy wiadomo kim były te dzieci? Czy to są dzieci spotkane po prostu w trakcie robienia zdjęć?
Adam Lisiecki: To zdjęcie, to są dzieci jakby zastane, takie podwórzowe, podwórzowa ekipa, taka banda. Chciałem się dowiedzieć kto to jest. Dzisiaj to są dzieci mające około 50… znaczy dzieci, już dorośli mający pewnie jakieś 55-60 lat, także ludzie, którzy przeżyli już swoje i ciekawe byłoby zapytać się jak, jak te dzieciństwo na Pradze smakowało. I… po minach tych dzieci wpatrzonych w pana Krystyniaka, ewidentnie przerwał im zabawę, zaciekawił. No jest jakiś człowiek w okularach, zdaje się, że z brodą, stoi, robi im zdjęcia, więc dzieci były zaciekawione. Ale po minach widać też pewną radość. Widać, że chyba dobrze spędzają czas. Natomiast trzecie zdjęcie, które przyznam, że mi się podoba jest częścią serii zdjęć. Znaczy Robert Krystyniak na ulicy znowu Środkowej, tam spędził dość sporo czasu, na ulicy Środkowej 18, stał na podwórku i obserwował dość długo scenę, obserwował i dokumentował, rejestrował aparatem fotograficznym scenę wieszania prania. Zdaje się to rzecz tak codzienna, zwyczajna, że rzadko kiedy my w domu robimy zdjęcia, kiedy wieszamy pranie, czy w ogóle…
- Może dlatego że nie mamy podwórek ze sznurkiem.
Adam Lisiecki: Właśnie. Więc tutaj Krystyniak… Krystyniaka chyba skusiła ta zwyczajność, ta codzienność tej sceny. Mamy kilka zdjęć i możemy prześledzić cały proces wieszania prania na podwórzu, czyli jakiś fragment starego budynku, najpierw pani rozwieszała linę, zaczepiając je o jedno okno i o drugie okno, a następnie z wiadra wyjmowała poszczególne elementy garderoby tej mokrej i rozwieszała przypinając spinaczami poszczególne te części garderoby. Tutaj można rozpoznać jakieś spodnie, biustonosz, koszulę. Pani jest w wieku tak na oko jakieś 50 lat, ma kwiecistą sukienkę odkrywającą ramiona. Sukienka sięga do kolan, a towarzyszy jej jakieś malutkie dziecko, tak na oko jakieś dwuletnie. I ta scena została zarejestrowana chyba na kilkunastu zdjęciach, także ewidentnie ma to w sobie jakąś siłę taką, taki smak. Ludzie wieszali pranie na podwórkach ci którzy mogli. I takich zdjęć Alberta Krystyniaka jest więcej. Dlaczego? Ponieważ nie było po pierwsze pralko-suszarek, czy suszarek. Jeśli chodzi o rozwieszanie prania, to też wiem z autopsji robiono to, gdzie się tylko dało, na przykład na strychu, na przykład w kuchni rozwieszając pod sufitem sznurki. Tam rzadko kto na Pradze w latach 70-tych miał łazienkę, żeby móc sobie tak rozwiesić pranie.
- Tak. Od razu myślę o tym jak ona prała te rzeczy, nie tylko o tym jak je suszy.
Adam Lisiecki: No właśnie, to pewnie kolejna rzecz, taka dosyć trudna codzienność. Znaczy wtedy to była zwyczajna codzienność. Dzisiaj byśmy pewnie raczej uznali, że to jest jakieś duże wyzwanie, a jeszcze trzeba byłoby uprać pewnie rzeczy po dziecku…
- Pewnie i dziecko trzeba uprać, bo to zdaje się piasek to na dole.
Adam Lisiecki: Tak jest, więc to pokazuje duże wyzwania jakie stały przed mieszkańcami ówczesnej Pragi, ale też pewien… pewien sposób na to życie, no jakoś, jakoś dawali sobie radę.
- I dlaczego akurat te trzy zdjęcia wybrałeś?
Adam Lisiecki: Wydaje mi się, że one mają ten smak codzienności, że one… one jakby tak trochę, trochę kradną taki, taką… taką zwyczajność. Pokazują zwyczajność, której często nie doceniamy. Gdzieś ona nam przemyka przez palce. Ogólnie wszystko traktujemy to jako coś co… jest bo jest i musi być. Natomiast można pewne rzeczy też zacząć doceniać, ale dopiero wtedy jak je zaczniemy zauważyć. A najłatwiej jest zauważyć dopiero jak ktoś przyjdzie z zewnątrz i je udokumentuje, sfotografuje czy nam coś ciekawego powie. Dopiero wtedy zaczynamy zauważać te codzienności.
- Każdy z nas odbiera zdjęcia Alberta Krystyniaka inaczej. Inaczej czujemy Pragę, mamy różne doświadczenia i rozmaite wykształcenia. Ania Wigura spojrzała na te fotografie jako historyczka sztuki.
Ania Wigura: Wybrałam zdjęcia, które w mojej ocenie są najciekawsze. Pierwsze z nich można znaleźć w części otwierającej wystawę. Jest to jedna z czterech fotografii wprowadzających do ekspozycji. Jest to kadr, w którym widzimy zderzenie dwóch światów. Widzimy rozbierana kamienicę, w tle fragment bloku, a na ostatnim trzecim planie perspektywę ulicy Targowej, jeszcze z zabudową XIX-wieczną. Zwróciłam na niego uwagę z powodu tego, że przedstawia fragment Pragi, którą znam, a mianowicie na ostatnim planie można zauważyć charakterystyczne trzyschodkowe szczyty kamienicy Targowej 62. Dla Krystyniaka to niezwykle rzadkie, fotografowanie takich miejsc tak rozpoznawalnych jak skrzyżowanie Targowej i Ząbkowskiej ewidentnie nie było jego celem. W tej fotografii udało mu się udokumentować umieszczone na ścianie bocznej kamienicy mural z reklamą FSO, które automatycznie przenosi naszą uwagę na znajdujące się na drugim planie samochody. Wśród nich, w pełnej okazałości, a jakże, Fiat 125. Czy to właśnie nim przyjechała barwna postać w Dzwonach? Trudno powiedzieć. Czy to ktoś z widocznego po prawej stronie bloku? A może z rozpadającej się po lewej stronie kamienicy. Widoczna na pierwszym planie pusta, nie zagospodarowana przestrzeń, pozwala nam z dystansu podziwiać ten przedziwny krajobraz, w którym drewniane ogrodzenie kontrastuje z zimną konstrukcją trzepaków. Jasna, gładka elewacja bloków z chropowatą strukturą cegieł wyburzanej kamienicy, a sucha ziemia z wilgotnym praniem, które ktoś w tym miejscu rozwiesił. Druga fotografia to niecodzienne ujęcia nieba, uchwyconego z perspektywy zimnej, głębokiej studni.
Całość transkrypcji na https://muzeumpragi.pl/praskie-audiohistorie/

Praskie Audiohistorie e30 Plac Leńskiego
2021-07-20 00:10:05

Anna Mizikowska: Jest już nowa książka o prawobrzeżnej Warszawie! „Plac Leńskiego” to powieść o dzieciństwie i dorastaniu w centrum Pragi II na przełomie lat 60. i 70. Autora znacie: to Daniel Wyszogrodzki, dziennikarz muzyczny, tłumacz. Posłuchajcie naszej rozmowy o miejscach, ludziach, doświadczeniach i – oczywiście – o muzyce opisanej w książce. To przedsmak tego, co usłyszycie na spotkaniu autorskim z Danielem Wyszogrodzkim już w najbliższy czwartek, 22 lipca, w Muzeum Pragi. Daniel Wyszogrodzki: Daniel Wyszogrodzki: Pierwszą płytą jaką… którą opisuję w tej książce była płyta z „Błękitną rapsodią” i z „Amerykaninem w Paryżu” Gershwina. Kupił ją mój ojciec, który kojarzył te utwory, bo ja nie, w Empiku, w Juniorze. I to był taki trochę ewenement, dlatego że pierwsza płytą, jaką kupiłem, była płytą Polskich Nagrań, ale z licencji Columbia, amerykańskiej, bo były to nagrania Leona Bernsteina i filharmoników nowojorskich. I tak to jest z tymi pierwszymi płytami, zna się je na pamięć, bo się ich słucha tam tych pierwszych 500 razy. I ja właśnie mi się wydawało, że ja mogę zagrać już tą „Błękitną rapsodię”, bo pamiętałem wszystkie niuanse. A potem z jakiegoś powodu, o czym też wspominam w książce, mój ojciec zaczął kompletować symfonie Beethovena. On nie był ani koneserem, ani nie miał w sobie żadnej pasji do zbierania, kolekcjonowania płyt. Był zajętym lekarzem. Nie mieszkaliśmy zresztą razem, ja bywałem u niego w weekendy. I uzbierał tych dziesięć symfonii już w polskich wykonaniach. I ja… to były moje pierwsze nagrania. - A ile pan miał lat? Daniel Wyszogrodzki: To była jakaś moja 6-7 klasa, mniej więcej podstawówki. - No to podejrzewam, że koledzy słuchali wtedy czego innego. Daniel Wyszogrodzki: Koledzy… ale ja też z kolegami słuchałem czego innego, tylko nie miałem do tego żadnego klucza. Ja opisuję w książce taką historię, kiedy zachowałem się w dwóch piosenkach. Nie wiedziałem kto gra, co gra, strasznie mi się podobały, to było na koloniach gdzieś. I puszczano je z pocztówek dźwiękowych. I ja w końcu dotarłem do źródła i zorientowałem się, że jest to zespół The Beatles, to mi nie wiele nie mówiło. A te piosenki to były „Girl” i „Michelle”, takie dwie liryczne bardzo, sentymentalne piosenki, które mnie wzruszały. I potem odbyłem, opisaną też w książce samodzielną, pierwszą, na Bazar Różyckiego, czyli tutaj. I muszę przyznać, że bardzo szybko się dogadałem ze sprzedającą panią, ona bardzo szybko się zorientowała, czego ja szukam. Zapamiętałem, że tak zabawnie wymawiała ten tytuł, bo mówiła „Gę”, „Gę”. Jest „Gę” dla kawalera zaraz poszukamy. I kupiłem tę pocztówkę tutaj. I dopiero jak wracałem tramwajem z Targowej, bo mieszkałem na Placu Leńskiego, tak jak w tytule książki. Jak wracałem tramwajem tutaj koło Czterech Śpiących i koło kościoła i tam do ZOO do mojego przystanku, to się zorientowałem, że nie mam jej na czym odtworzyć. No bo nie było tego w domu, tu ja mieszkałem z dziadkami na Placu Leńskiego. Ale kolega miał Bambino w domu i też posłuchaliśmy tej, tej pocztówki jakieś tam pierwsze 200 razy razem. A potem mój ojciec dostał, dostał w pracy jako jakąś nagrodę, gramofon Mr Hit. I ja słuchałem płyt, kiedy jeździłem do niego na Saską Kępę, bo ojciec mieszkał na Zwycięzców, na weekendy. Też nie wszystkie, bo miał czasami dyżury. I w końcu ojciec chyba po roku, tam trochę tych płyt przybyło, niezbyt wiele, był ten Gershwin, był Beethoven. Jedno z takich pierwszych, też dla mnie bardzo takich ważnych w kształtowaniu mojego gustu i wrażliwości muzycznych, była płyta, na której polscy aktorzy śpiewali piosenki Bułata Okudżawy. To była bardzo popularna płyta wtedy, Bułata Okudżawy. W świetnych przekładach. Tam śpiewał Młynarski, Edmund Fetting, tam było tłumaczenie Agnieszki Osieckiej. Sława Przybylska oczywiście, była jedna piosenka w oryginalnym wykonaniu. I chyba gdzieś po roku mój ojciec się poddał, powiedział weź sobie ten gramofon i te płyty, ja tutaj przywiozłem do dziadków. I już wtedy miałem ten gramofon. I no a potem, już w ósmej klasie, kiedy byłem dużym chłopcem, wymyśliłem taki… sam wymyśliłem taki proceder poszerzania płytoteki, a w zasadzie wiedzy muzycznej, bo płytoteka mi się nie rozrastała, ale wiedza owszem, bo odkryłem na Mariensztacie giełdę płytową. To znaczy taki właściwie bazarek tam był, pchli targ na Mariensztacie, gdzie chodziłem na piechotę zawsze przez most, bardzo to lubiłem. I ponieważ te płyty były horrendalnie drogie, płyty zagraniczne mówię, […] kosztowały 400, 500, 600 zł, kiedy ja miałem stówę zaskórniaków miesięcznie na wszystko, z komunikacją włącznie. Więc to było nie osiągalne zupełnie. Ale jak już uzbierałem tam jakimś cudem, to jest w książce opisane, te pierwsze pieniądze, to stworzyłem taki system, w którym jechałem na Mariensztat, kupowałem płytę, słuchałem jej przez tydzień tak, że następny wykonawca by po prostu… następny… - Odtwórca tak? Daniel Wyszogrodzki: Odtwórca by zbladł, ale ona mi w głowie zostawała, po czym jechałem znowuż na Mariensztat i starałem się sprzedać przynajmniej za tyle, za ile kupiłem. Taką płytę miałem przez tydzień, do następnej niedzieli. I próbowałem ją wtedy sprzedać i natychmiast kupić za te pieniądze coś podobnego. Czasami trochę straciłem, czasami coś tam zyskałem i tak się poszerzała moja wiedza, nie poszerzając mojej płytoteki, bo na to nie było wtedy żadnych szans. Pamiętam, że chyba ojciec jako lekarz zarabiał około 2000 a te płyty kosztowały tak jak mówię po 500 złotych no. - Książka nosi tytuł Plac Leńskiego, czyli tak naprawdę Plac Hellera? Daniel Wyszogrodzki: Dzisiaj tak. Ja się wychowałem przy Placu Leńskiego, na Placu Leńskiego. My mieszkaliśmy na trzecim piętrze, dwa piętra nad Restauracją pod niedźwiedziem. Ona była czynna do północy, był tam dancing, po dancingu były różne hocki klocki od podwórka, bo tam były… wychodzili panowie załatwiać sprawy, po męsku, pojedynki, sola tak zwane, solówki tam się wyzywali… - A taki dancing z muzyką na żywo? Daniel Wyszogrodzki: Tak. Pod Niedźwiedziem była muzyka na żywo. I grał tam zespół. Czasami go z kolegami już później obserwowaliśmy przez kraty. Nigdy w życiu nie byłem w tej restauracji nad którą mieszkałem. Nigdy. Nigdy tam nie zjadłem niczego. - Ale to była taka kategoria speluna, czy raczej… Daniel Wyszogrodzki: To raczej był kategoria lokal. Lokal to był. Tam przyjeżdżali taksówkarze z całej Warszawy, tam dochodziło właśnie do bójek, bo tam były różne sprzeczki, tam przyjeżdżała okoliczna… nie powiem, że finansiera wtedy, ale nie. To był raczej lokal. Ona miała status restauracji eleganckiej, był ogromny neon Pod niedźwiedziem w naszym domu. Nie znalazłem śladu tego neonu na zdjęciach w sieci. Nie udało mi się. Był neon z misiem brązowym, który wchodził do góry po drzewie zielonym, na załamaniu tego domu. Ja mieszkałem pod tym neonem Pod Niedźwiedziem, więc się popisywałem przed koleżankami, że ten niedźwiedź to ja oczywiście, bo to jest pode mną. I ta restauracja była bardzo popularna. Kiedyś znajomy, który przyjechał do nas powiedział, że wszedł do taksówki i zapytał taksówkarza, czy wie pan gdzie jest restauracja Pod Niedźwiedziem, na co taksówkarz odpowiedział za dobrze proszę pana, za dobrze. Ale, kontynuując ten temat, za filarami była kawiarnia, nazywała się Filipinka i tam też się odbywały występy na żywo. Tam też przyjeżdżały zespoły. I my czasami już ich później słuchaliśmy siedząc na ławkach, bo było tak samo słychać na zewnątrz. Ale tam była kawiarnia, w której ja już później bywałem w liceum, bo tam się chodziło na kawę i na ciacho z kolegami, czy z koleżankami. Jak był brzydki dzień można było zamiast na spacer iść do Filipinki. W podstawówce nie chodziłem tam oczywiście sam, nie chodziłem sam do kawiarni wtedy jeszcze. Ale pomiędzy jedną, a drugą na rogu, tam oczywiście teraz są wszędzie Rossmanny i Biedronki. Ale, tam była cukiernia, ta cukiernia miała bardzo dobrą renomę, bardzo dobre wypieki. Tam się chodziło na pączka. Tam szczytem marzeń była… pączki kosztowały 2 zł, wuzetka kosztowała 5,40. To było ciastko, to było ciastko dla bogatych. Ja pamiętam, jak babcia kupowała wuzetkę, zabieraliśmy do domu, jedliśmy na pół. Ten plac Leńskiego tak mi się… jest bardzo żywy w mojej pamięci. On się staje w tej książce… on jest właśnie bohaterem tej książki też. I dlatego uważam, że fajnie, że wydawnictwo zgodziło się na ten tytuł. Może nie jest on zbyt marketingowy, ale bardzo dobrze oddaje ducha tej książki, w którym, w której Plac Leńskiego jest taką troszeczkę metaforą świata i taką busolą moją. Ja ten świat rozszerzam w każdą stronę. Tam jest ZOO, tam jest więzienie kobiece, tam się idzie do kolegi Trojana, który mieszka w blokach na Pradze 3, tu się idzie na Bazar Różyckiego i do Czterech śpiących w tą stronę. Ja byłem takim dzieckiem eksplorującym otoczenie. To znaczy babcia mnie krótko trzymała i bardzo się o mnie martwiła, była nadopiekuńcza, ale ja się wymykałem spod tej kontroli. Oczywiście, że to był plac, ławeczki, małe dzieci, rowerek i tak dalej. A potem już rowery, koledzy. My generalnie… i takie jest wrażenie też kilku osób, które przeczytały moją książkę. Moja przyjaciółka, znajoma pisarka powiedziała boże, ile wyście wtedy chodzili. Myśmy wszędzie chodzili na piechotę. I to o co pani pyta, to ten plac mi się najpierw rozciągał do ulicy Namysłowskiej i do ZOO. Z dziadkiem chodziliśmy dookoła ZOO, do Parku Praskiego oczywiście. Całość transkrypcji na https://muzeumpragi.pl/praskie-audiohistorie/
Anna Mizikowska: Jest już nowa książka o prawobrzeżnej Warszawie! „Plac Leńskiego” to powieść o dzieciństwie i dorastaniu w centrum Pragi II na przełomie lat 60. i 70. Autora znacie: to Daniel Wyszogrodzki, dziennikarz muzyczny, tłumacz. Posłuchajcie naszej rozmowy o miejscach, ludziach, doświadczeniach i – oczywiście – o muzyce opisanej w książce. To przedsmak tego, co usłyszycie na spotkaniu autorskim z Danielem Wyszogrodzkim już w najbliższy czwartek, 22 lipca, w Muzeum Pragi.
Daniel Wyszogrodzki:
Daniel Wyszogrodzki: Pierwszą płytą jaką… którą opisuję w tej książce była płyta z „Błękitną rapsodią” i z „Amerykaninem w Paryżu” Gershwina. Kupił ją mój ojciec, który kojarzył te utwory, bo ja nie, w Empiku, w Juniorze. I to był taki trochę ewenement, dlatego że pierwsza płytą, jaką kupiłem, była płytą Polskich Nagrań, ale z licencji Columbia, amerykańskiej, bo były to nagrania Leona Bernsteina i filharmoników nowojorskich. I tak to jest z tymi pierwszymi płytami, zna się je na pamięć, bo się ich słucha tam tych pierwszych 500 razy. I ja właśnie mi się wydawało, że ja mogę zagrać już tą „Błękitną rapsodię”, bo pamiętałem wszystkie niuanse. A potem z jakiegoś powodu, o czym też wspominam w książce, mój ojciec zaczął kompletować symfonie Beethovena. On nie był ani koneserem, ani nie miał w sobie żadnej pasji do zbierania, kolekcjonowania płyt. Był zajętym lekarzem. Nie mieszkaliśmy zresztą razem, ja bywałem u niego w weekendy. I uzbierał tych dziesięć symfonii już w polskich wykonaniach. I ja… to były moje pierwsze nagrania.
- A ile pan miał lat?
Daniel Wyszogrodzki: To była jakaś moja 6-7 klasa, mniej więcej podstawówki.
- No to podejrzewam, że koledzy słuchali wtedy czego innego.
Daniel Wyszogrodzki: Koledzy… ale ja też z kolegami słuchałem czego innego, tylko nie miałem do tego żadnego klucza. Ja opisuję w książce taką historię, kiedy zachowałem się w dwóch piosenkach. Nie wiedziałem kto gra, co gra, strasznie mi się podobały, to było na koloniach gdzieś. I puszczano je z pocztówek dźwiękowych. I ja w końcu dotarłem do źródła i zorientowałem się, że jest to zespół The Beatles, to mi nie wiele nie mówiło. A te piosenki to były „Girl” i „Michelle”, takie dwie liryczne bardzo, sentymentalne piosenki, które mnie wzruszały. I potem odbyłem, opisaną też w książce samodzielną, pierwszą, na Bazar Różyckiego, czyli tutaj. I muszę przyznać, że bardzo szybko się dogadałem ze sprzedającą panią, ona bardzo szybko się zorientowała, czego ja szukam. Zapamiętałem, że tak zabawnie wymawiała ten tytuł, bo mówiła „Gę”, „Gę”. Jest „Gę” dla kawalera zaraz poszukamy. I kupiłem tę pocztówkę tutaj. I dopiero jak wracałem tramwajem z Targowej, bo mieszkałem na Placu Leńskiego, tak jak w tytule książki. Jak wracałem tramwajem tutaj koło Czterech Śpiących i koło kościoła i tam do ZOO do mojego przystanku, to się zorientowałem, że nie mam jej na czym odtworzyć. No bo nie było tego w domu, tu ja mieszkałem z dziadkami na Placu Leńskiego. Ale kolega miał Bambino w domu i też posłuchaliśmy tej, tej pocztówki jakieś tam pierwsze 200 razy razem. A potem mój ojciec dostał, dostał w pracy jako jakąś nagrodę, gramofon Mr Hit. I ja słuchałem płyt, kiedy jeździłem do niego na Saską Kępę, bo ojciec mieszkał na Zwycięzców, na weekendy. Też nie wszystkie, bo miał czasami dyżury. I w końcu ojciec chyba po roku, tam trochę tych płyt przybyło, niezbyt wiele, był ten Gershwin, był Beethoven. Jedno z takich pierwszych, też dla mnie bardzo takich ważnych w kształtowaniu mojego gustu i wrażliwości muzycznych, była płyta, na której polscy aktorzy śpiewali piosenki Bułata Okudżawy. To była bardzo popularna płyta wtedy, Bułata Okudżawy. W świetnych przekładach. Tam śpiewał Młynarski, Edmund Fetting, tam było tłumaczenie Agnieszki Osieckiej. Sława Przybylska oczywiście, była jedna piosenka w oryginalnym wykonaniu. I chyba gdzieś po roku mój ojciec się poddał, powiedział weź sobie ten gramofon i te płyty, ja tutaj przywiozłem do dziadków. I już wtedy miałem ten gramofon. I no a potem, już w ósmej klasie, kiedy byłem dużym chłopcem, wymyśliłem taki… sam wymyśliłem taki proceder poszerzania płytoteki, a w zasadzie wiedzy muzycznej, bo płytoteka mi się nie rozrastała, ale wiedza owszem, bo odkryłem na Mariensztacie giełdę płytową. To znaczy taki właściwie bazarek tam był, pchli targ na Mariensztacie, gdzie chodziłem na piechotę zawsze przez most, bardzo to lubiłem. I ponieważ te płyty były horrendalnie drogie, płyty zagraniczne mówię, […] kosztowały 400, 500, 600 zł, kiedy ja miałem stówę zaskórniaków miesięcznie na wszystko, z komunikacją włącznie. Więc to było nie osiągalne zupełnie. Ale jak już uzbierałem tam jakimś cudem, to jest w książce opisane, te pierwsze pieniądze, to stworzyłem taki system, w którym jechałem na Mariensztat, kupowałem płytę, słuchałem jej przez tydzień tak, że następny wykonawca by po prostu… następny…
- Odtwórca tak?
Daniel Wyszogrodzki: Odtwórca by zbladł, ale ona mi w głowie zostawała, po czym jechałem znowuż na Mariensztat i starałem się sprzedać przynajmniej za tyle, za ile kupiłem. Taką płytę miałem przez tydzień, do następnej niedzieli. I próbowałem ją wtedy sprzedać i natychmiast kupić za te pieniądze coś podobnego. Czasami trochę straciłem, czasami coś tam zyskałem i tak się poszerzała moja wiedza, nie poszerzając mojej płytoteki, bo na to nie było wtedy żadnych szans. Pamiętam, że chyba ojciec jako lekarz zarabiał około 2000 a te płyty kosztowały tak jak mówię po 500 złotych no.
- Książka nosi tytuł Plac Leńskiego, czyli tak naprawdę Plac Hellera?
Daniel Wyszogrodzki: Dzisiaj tak. Ja się wychowałem przy Placu Leńskiego, na Placu Leńskiego. My mieszkaliśmy na trzecim piętrze, dwa piętra nad Restauracją pod niedźwiedziem. Ona była czynna do północy, był tam dancing, po dancingu były różne hocki klocki od podwórka, bo tam były… wychodzili panowie załatwiać sprawy, po męsku, pojedynki, sola tak zwane, solówki tam się wyzywali…
- A taki dancing z muzyką na żywo?
Daniel Wyszogrodzki: Tak. Pod Niedźwiedziem była muzyka na żywo. I grał tam zespół. Czasami go z kolegami już później obserwowaliśmy przez kraty. Nigdy w życiu nie byłem w tej restauracji nad którą mieszkałem. Nigdy. Nigdy tam nie zjadłem niczego.
- Ale to była taka kategoria speluna, czy raczej…
Daniel Wyszogrodzki: To raczej był kategoria lokal. Lokal to był. Tam przyjeżdżali taksówkarze z całej Warszawy, tam dochodziło właśnie do bójek, bo tam były różne sprzeczki, tam przyjeżdżała okoliczna… nie powiem, że finansiera wtedy, ale nie. To był raczej lokal. Ona miała status restauracji eleganckiej, był ogromny neon Pod niedźwiedziem w naszym domu. Nie znalazłem śladu tego neonu na zdjęciach w sieci. Nie udało mi się. Był neon z misiem brązowym, który wchodził do góry po drzewie zielonym, na załamaniu tego domu. Ja mieszkałem pod tym neonem Pod Niedźwiedziem, więc się popisywałem przed koleżankami, że ten niedźwiedź to ja oczywiście, bo to jest pode mną. I ta restauracja była bardzo popularna. Kiedyś znajomy, który przyjechał do nas powiedział, że wszedł do taksówki i zapytał taksówkarza, czy wie pan gdzie jest restauracja Pod Niedźwiedziem, na co taksówkarz odpowiedział za dobrze proszę pana, za dobrze. Ale, kontynuując ten temat, za filarami była kawiarnia, nazywała się Filipinka i tam też się odbywały występy na żywo. Tam też przyjeżdżały zespoły. I my czasami już ich później słuchaliśmy siedząc na ławkach, bo było tak samo słychać na zewnątrz. Ale tam była kawiarnia, w której ja już później bywałem w liceum, bo tam się chodziło na kawę i na ciacho z kolegami, czy z koleżankami. Jak był brzydki dzień można było zamiast na spacer iść do Filipinki. W podstawówce nie chodziłem tam oczywiście sam, nie chodziłem sam do kawiarni wtedy jeszcze. Ale pomiędzy jedną, a drugą na rogu, tam oczywiście teraz są wszędzie Rossmanny i Biedronki. Ale, tam była cukiernia, ta cukiernia miała bardzo dobrą renomę, bardzo dobre wypieki. Tam się chodziło na pączka. Tam szczytem marzeń była… pączki kosztowały 2 zł, wuzetka kosztowała 5,40. To było ciastko, to było ciastko dla bogatych. Ja pamiętam, jak babcia kupowała wuzetkę, zabieraliśmy do domu, jedliśmy na pół. Ten plac Leńskiego tak mi się… jest bardzo żywy w mojej pamięci. On się staje w tej książce… on jest właśnie bohaterem tej książki też. I dlatego uważam, że fajnie, że wydawnictwo zgodziło się na ten tytuł. Może nie jest on zbyt marketingowy, ale bardzo dobrze oddaje ducha tej książki, w którym, w której Plac Leńskiego jest taką troszeczkę metaforą świata i taką busolą moją. Ja ten świat rozszerzam w każdą stronę. Tam jest ZOO, tam jest więzienie kobiece, tam się idzie do kolegi Trojana, który mieszka w blokach na Pradze 3, tu się idzie na Bazar Różyckiego i do Czterech śpiących w tą stronę. Ja byłem takim dzieckiem eksplorującym otoczenie. To znaczy babcia mnie krótko trzymała i bardzo się o mnie martwiła, była nadopiekuńcza, ale ja się wymykałem spod tej kontroli. Oczywiście, że to był plac, ławeczki, małe dzieci, rowerek i tak dalej. A potem już rowery, koledzy. My generalnie… i takie jest wrażenie też kilku osób, które przeczytały moją książkę. Moja przyjaciółka, znajoma pisarka powiedziała boże, ile wyście wtedy chodzili. Myśmy wszędzie chodzili na piechotę. I to o co pani pyta, to ten plac mi się najpierw rozciągał do ulicy Namysłowskiej i do ZOO. Z dziadkiem chodziliśmy dookoła ZOO, do Parku Praskiego oczywiście. Całość transkrypcji na https://muzeumpragi.pl/praskie-audiohistorie/

Praskie Audiohistorie e29 Nowa wystawa fotografii
2021-07-13 00:10:02

Anna Mizikowska: - Muzeum Warszawskiej Pragi otwiera nową wystawę czasową. Praga lat 70-tych, fotografia Alberta Krystyniaka. O koncepcji wystawy i pracy nad tą ekspozycją opowiada jej kurator Adam Lisiecki. Adam Lisiecki: Serdecznie zapraszam na wystawę czarno-białych fotografii prosto z lat 70. Fotografie pokazują Pragę, Starą Pragę, ulice, kamienice, ciekawe sceny na podwórkach, samych Prażan, ludzi, którzy tutaj przyjeżdżają uczyć się, pracować, czy handlować, czyli bardzo ciekawy krajobraz praski. W okresie bardzo dużych zmian zachodzących w ogóle w krajobrazie Polski, jest to słynna dekada Gierka, a więc czas licznych inwestycji i przemysłowych, ale przede wszystkim mieszkaniowych. No i ten krajobraz miast polskich mocno się zmienia, widać to także w Warszawie. Nawet na zdjęciach, które przedstawiają Pragę, gdzieś tam w tle majaczą wyższe partie stawianych bloków, różnych osiedli mieszkaniowych. Gdzieś tam bardzo, bardzo daleko na horyzoncie widać Bródno, czy też Targówek mieszkaniowy, osiedle Szmulowizna. Natomiast przede wszystkim tematem tych zdjęć jest właśnie to co albo znika, albo ma wkrótce zniknąć, pod naporem właśnie tych dużych inwestycji, albo to co się ostało i świadczy o jakiejś tam ciągłości historycznej. - A kiedy i od czego zacząłeś pracę nad tą wystawą? Adam Lisiecki: No wiążę się to oczywiście z jedną taką fajną wizytą, którą złożył nam starszy pan, bardzo sympatyczny, pogodny. Przedstawił się jako Albert Krystyniak, przyniósł nam taki pęk starych fotografii i się zapytał, czy jesteśmy nimi zainteresowani jako Muzeum Warszawskiej Pragi. Pamiętam doskonale, to był okres letni, bardzo pięknie świeciło słońce w tamtym czasie i w takich pięknych okolicznościach przyrody przeglądając te zdjęcia nie mogłem się powstrzymać od zachwytu tak dobrego, tak skrupulatnie pokazującego rzeczywistość materiału dawno nie widziałem, więc naturalnym było to, że zapałaliśmy miłością do tego zbioru zdjęć i bardzo chcieliśmy go mieć w kolekcji Muzeum Warszawy i pokazać go na jakiejś wystawie. Działo się to, jeśli dobrze pamiętam, chyba już nawet z pięć lat temu. Od tamtego momentu pracowaliśmy nad po pierwsze, rozpoznaniem tych zdjęć, nad ich opisem, przygotowaliśmy scenariusz we współpracy z Anną Wigurą, która także się skupiła na programie towarzyszącym do tej wystawy, ale o tym to pewnie w osobnym odcinku. Ale skupialiśmy się nad tym jak pokazać ten materiał na wystawie. Czy go jakoś w specyficzny sposób pogrupować, czy nadać mu jakieś hasła, tematy. Tym bardziej, że ta wystawa w jakiś tam delikatny sposób nawiązuje do pozycji sprzed 40 lat, ponieważ pan Albert Krystyniak w 79 roku pokazał kilkadziesiąt fotografii, chyba około 40 fotografii już na wystawie na ulicy Elektoralnej, ówczesne centrum kultury. I w sumie kariera tych zdjęć się na tym zakończyła niestety. One wylądowały gdzieś w prywatnym domowym archiwum i czekały przez 40 lat, aż trafiły do Muzeum Pragi. Więc mają szansę na drugie życie, może wejdą jako ciekawa ilustracja tego okresu. Myślę, że maja na to duże, duże szasnę. - A jak byśmy mieli opowiedzieć o tej wystawie w liczbach? Adam Lisiecki: Może zacznijmy od tego, ile osób pracowało, jesteśmy w trakcie teraz montażu, ostatnie… ostatnie teksty, korekty, składamy te teksty w jedno i niedawno przewinął mi się kolofon przez, przez… - Powiedzmy, że kolofon to jest taka notka, kto pracował przy wystawie. Adam Lisiecki: Tak jest, czyli osoby odgrywające jakąś rolę w czasie powstawania wystawy. To teraz tak szybko ogarnę wzrokiem, myślę, że tu jest jakieś 40 nazwisk. To jest takie zaskakujące dla ludzi nie zorientowanych, że aż tak liczny sztab osób angażuje się w powstanie, w kreacje jakiejś ekspozycji. Są to osoby, które konsultują merytorycznie pewne zagadnienia, osoby, które projektują scenografię, samą grafikę, osoby, które produkują, realizują wystawę według jakiejś koncepcji, czy według już projektu wykonawczego. Są konserwatorzy, digitalizatorzy, osoby, które kontrolują przepływ materiałów takich wewnętrznych i zewnętrznych. Ale także osoby, które zajmują się komunikacją, marketingiem, pilnujące wystawy. No i oczywiście twórcy programu towarzyszącego, tego dydaktycznego, edukatorskiego, redaktorzy i tak dalej, tak dalej. Tych osób można wymienić a wymieniać i to bardzo ciekawie będzie wyglądało na tym kolofonie. Chcieliśmy… takim założeniem było, żeby nie pominąć ani jednej osoby, ciekawe czy nam się to udało. - A ciekawa jestem jakbyś mógł powiedzieć ile kosztuje zrobienie takiej wystawy? Adam Lisiecki: Zrobienie takiej wystawy to jest pewnie koszt do… nie wiem tak zależy od wielkości, pewnie 80 tys. do 100 tys. zł, na to składają się honoraria, na to składają się materiały, wydruki et cetera, et cetera, więc takich kosztów wielkich budowalnych pewnie nie jest aż tak dużo, ale za to gro budżetu pożerają właśnie różne drobniejsze sprawy. - No i wiadomo, że kurator zajmuje się wyborem fotografii pod kątem merytorycznym, ale o czym jeszcze decydowałeś jakby w tej wystawie? Adam Lisiecki: No całą taką przyjemnością było tworzenie scenariusza. Dlaczego przyjemnością? Bo to jest związane z kreowaniem jakiejś nowej rzeczywistości. To jest ten materiał, akurat w tym przypadku są to fotografie, które powstawały też z jakąś myślą. Autor ich, Albert Krystyniak szedł na Pragę po to, żeby zdokumentować to, co jeszcze zostało, to co broni się przed tym naporem, naporem zmian, a więc taką starą rzeczywistość. Pokazywał ten materiał na swój sposób. Staraliśmy się go odczytać po swojemu, trochę nawiązać także do współczesności. Otóż pewne, pewne rzeczy, zjawiska, sprawy, które miały być załatwione w latach 70-tych, nie zostały wtedy załatwione. I dyskusja, która wtedy się co prawda oficjalnie nie odbyła, no bo raczej nie dyskutowano na takich formach, jakich my dzisiaj dyskutujemy, czy internetowych, czy takich, wewnątrz jakichś instytucji, gdzie mogą zabrać głos tak zwani aktywiści miejscy, specjaliści, różni aktorzy biorący udział, chcąc nie chcąc w tych wydarzeniach zmieniających przestrzeń. Tak wtedy ta dyskusja się nie odbyła co chronić, a czego nie chronić. I ta dyskusja mamy nadzieję, że się odbędzie współcześnie. Dlaczego? Ponieważ znajdujemy się w bardzo podobnym momencie. Praga się zmienia, inwestorzy widzą tutaj przestrzeń do… nie chcę używać kolonizacja, ale po prostu do inwestycji, do tego, żeby stawiać tutaj swoje obiekty. Zmieniają rzeczywistość, tak jak w latach 70-tych te bloki zmieniały rzeczywistość. I pojawia się to ważne pytanie, co, jaka ta przestrzeń powinna być. Jak ta przestrzeń powinna być chroniona, czy powinna być chroniona. Czy tak jak w latach 70-tych ludzie przeprowadzając się z tej takiej zniszczonej, bez odpowiednich warunków mieszkalnych, kamienicy, do bloku, do nowej rzeczywistości, która dawała im zupełnie inne pole do życia. Tak okazuje się, że mamy rok 2021, wciąż wiele osób mieszka w bardzo podobnych, a nawet w gorszych warunkach niż w latach 70-tych i co z tym należy zrobić? Więc te pewne pytania, które zostały otwarte w latach 70-tych one są do dziś obecne. I mam nadzieję, że ten materiał, nad którym się pochylano w latach 70-tych i współcześnie nas wszystkich sprowokuje do podjęcia tej dyskusji. - A do kogo jest adresowana ta wystawa? Adam Lisiecki: Jest na pewno kilka takich grup, które przychodzą mi od razu do głowy. Pierwsza, to są ci, którzy będą zawsze narzekali, że nic się nie zmieniło. Jest taka grupa, jakkolwiek spojrzą na te zdjęcia, powiedzą ojejciu, zobaczcie. W latach 70-tych było tak, teraz jest jeszcze gorzej, albo tak samo, albo jeszcze gorzej. Oczywiście jest grupa, która powie słuchajcie, zobaczcie, zrobiliśmy wielki krok na przód, więc te dwie grupy są moimi takimi ulubionymi. Ale poważnie mówiąc, to… - Ja myślę, że będzie jeszcze jedna grupa, która będzie mówiła o… za mojego życia to było tak fajnie, teraz już tak fajnie nie jest. Adam Lisiecki: Tak, tak, no to oczywiście możemy ich nazwać trochę sentymentalistami, niektórzy mówią bumersi. Ale poważnie mówiąc to przede wszystkim tutaj my kierujemy tą wystawę do mieszkańców Pragi, do ludzi, którzy czują, czują, że mają jakiś związek z latami 70-tymi. To był czas naprawdę dużych zmian w Polce, w Warszawie, więc dla nich to może być jakaś okazja do tego, żeby powspominać tamte lata. Mam nadzieję, że też niektórzy się odnajdą na tych zdjęciach. Na wielu z nich widać podwórka i tych podwórkowych bywalców, mieszkańców, dzieci. Dzisiaj te dzieci mają po 50-55 lat, wychowywali się… znaczy wychowywały się te dzieci w takich warunkach można powiedzieć, z jednej strony pełnej wolności, korzystania z tych dobrodziejstw jakie dostarczały podwórka. Zawsze tam było coś do zrobienia. Dzisiaj wydaje się, że te dzieci maja zupełnie inne warunki, czasami dużo ograniczeń. Nie wolno wychodzić na dwór, bo czyha tak mnóstwo niebezpieczeństw i tak dalej. Niestety możemy sobie świetnie porównywać. Także te osoby, które mają związek z latami 70-tymi na pewno. I to też wynikało w trakcie pracy nad scenariuszem. Zaczęliśmy się zastanawiać nad tym, czy ten materiał nie będzie miał takiego potężnego ładunku pozwalającego nam zrozumieć naszych rodziców. Ponieważ oni żyli, czy zakładali rodziny w tamtych czasach, właśnie w takich warunkach, jakie są pokazywane na tych zdjęciach, a zdjęcia pokazują jak już zaznaczyłem wcześniej, bardzo trudne warunki mieszkalne, to wreszcie możemy zrozumieć naszych rodziców, ich opowieści, bo doskonale one są za pomocą tych zdjęć zilustrowany. - Czy sam autor przyjdzie na otwarcie wystawy? Adam Lisiecki: No ja nie wyobrażam sobie inaczej. Pan Albert Krystyniak przynosił te zdjęcia także po to, żeby one ujrzały światło dzienne. Także miał marzenie o tym, żeby powstał album fotograficzny z tymi fotografiami. Jest na to bardzo duża szansa, prace są mocno zaawansowane. Całość transkrycji na https://muzeumpragi.pl/praskie-audiohistorie/
Anna Mizikowska: - Muzeum Warszawskiej Pragi otwiera nową wystawę czasową. Praga lat 70-tych, fotografia Alberta Krystyniaka. O koncepcji wystawy i pracy nad tą ekspozycją opowiada jej kurator Adam Lisiecki.
Adam Lisiecki: Serdecznie zapraszam na wystawę czarno-białych fotografii prosto z lat 70. Fotografie pokazują Pragę, Starą Pragę, ulice, kamienice, ciekawe sceny na podwórkach, samych Prażan, ludzi, którzy tutaj przyjeżdżają uczyć się, pracować, czy handlować, czyli bardzo ciekawy krajobraz praski. W okresie bardzo dużych zmian zachodzących w ogóle w krajobrazie Polski, jest to słynna dekada Gierka, a więc czas licznych inwestycji i przemysłowych, ale przede wszystkim mieszkaniowych. No i ten krajobraz miast polskich mocno się zmienia, widać to także w Warszawie. Nawet na zdjęciach, które przedstawiają Pragę, gdzieś tam w tle majaczą wyższe partie stawianych bloków, różnych osiedli mieszkaniowych. Gdzieś tam bardzo, bardzo daleko na horyzoncie widać Bródno, czy też Targówek mieszkaniowy, osiedle Szmulowizna. Natomiast przede wszystkim tematem tych zdjęć jest właśnie to co albo znika, albo ma wkrótce zniknąć, pod naporem właśnie tych dużych inwestycji, albo to co się ostało i świadczy o jakiejś tam ciągłości historycznej.
- A kiedy i od czego zacząłeś pracę nad tą wystawą?
Adam Lisiecki: No wiążę się to oczywiście z jedną taką fajną wizytą, którą złożył nam starszy pan, bardzo sympatyczny, pogodny. Przedstawił się jako Albert Krystyniak, przyniósł nam taki pęk starych fotografii i się zapytał, czy jesteśmy nimi zainteresowani jako Muzeum Warszawskiej Pragi. Pamiętam doskonale, to był okres letni, bardzo pięknie świeciło słońce w tamtym czasie i w takich pięknych okolicznościach przyrody przeglądając te zdjęcia nie mogłem się powstrzymać od zachwytu tak dobrego, tak skrupulatnie pokazującego rzeczywistość materiału dawno nie widziałem, więc naturalnym było to, że zapałaliśmy miłością do tego zbioru zdjęć i bardzo chcieliśmy go mieć w kolekcji Muzeum Warszawy i pokazać go na jakiejś wystawie. Działo się to, jeśli dobrze pamiętam, chyba już nawet z pięć lat temu. Od tamtego momentu pracowaliśmy nad po pierwsze, rozpoznaniem tych zdjęć, nad ich opisem, przygotowaliśmy scenariusz we współpracy z Anną Wigurą, która także się skupiła na programie towarzyszącym do tej wystawy, ale o tym to pewnie w osobnym odcinku. Ale skupialiśmy się nad tym jak pokazać ten materiał na wystawie. Czy go jakoś w specyficzny sposób pogrupować, czy nadać mu jakieś hasła, tematy. Tym bardziej, że ta wystawa w jakiś tam delikatny sposób nawiązuje do pozycji sprzed 40 lat, ponieważ pan Albert Krystyniak w 79 roku pokazał kilkadziesiąt fotografii, chyba około 40 fotografii już na wystawie na ulicy Elektoralnej, ówczesne centrum kultury. I w sumie kariera tych zdjęć się na tym zakończyła niestety. One wylądowały gdzieś w prywatnym domowym archiwum i czekały przez 40 lat, aż trafiły do Muzeum Pragi. Więc mają szansę na drugie życie, może wejdą jako ciekawa ilustracja tego okresu. Myślę, że maja na to duże, duże szasnę.
- A jak byśmy mieli opowiedzieć o tej wystawie w liczbach?
Adam Lisiecki: Może zacznijmy od tego, ile osób pracowało, jesteśmy w trakcie teraz montażu, ostatnie… ostatnie teksty, korekty, składamy te teksty w jedno i niedawno przewinął mi się kolofon przez, przez…
- Powiedzmy, że kolofon to jest taka notka, kto pracował przy wystawie.
Adam Lisiecki: Tak jest, czyli osoby odgrywające jakąś rolę w czasie powstawania wystawy. To teraz tak szybko ogarnę wzrokiem, myślę, że tu jest jakieś 40 nazwisk. To jest takie zaskakujące dla ludzi nie zorientowanych, że aż tak liczny sztab osób angażuje się w powstanie, w kreacje jakiejś ekspozycji. Są to osoby, które konsultują merytorycznie pewne zagadnienia, osoby, które projektują scenografię, samą grafikę, osoby, które produkują, realizują wystawę według jakiejś koncepcji, czy według już projektu wykonawczego. Są konserwatorzy, digitalizatorzy, osoby, które kontrolują przepływ materiałów takich wewnętrznych i zewnętrznych. Ale także osoby, które zajmują się komunikacją, marketingiem, pilnujące wystawy. No i oczywiście twórcy programu towarzyszącego, tego dydaktycznego, edukatorskiego, redaktorzy i tak dalej, tak dalej. Tych osób można wymienić a wymieniać i to bardzo ciekawie będzie wyglądało na tym kolofonie. Chcieliśmy… takim założeniem było, żeby nie pominąć ani jednej osoby, ciekawe czy nam się to udało.
- A ciekawa jestem jakbyś mógł powiedzieć ile kosztuje zrobienie takiej wystawy?
Adam Lisiecki: Zrobienie takiej wystawy to jest pewnie koszt do… nie wiem tak zależy od wielkości, pewnie 80 tys. do 100 tys. zł, na to składają się honoraria, na to składają się materiały, wydruki et cetera, et cetera, więc takich kosztów wielkich budowalnych pewnie nie jest aż tak dużo, ale za to gro budżetu pożerają właśnie różne drobniejsze sprawy.
- No i wiadomo, że kurator zajmuje się wyborem fotografii pod kątem merytorycznym, ale o czym jeszcze decydowałeś jakby w tej wystawie?
Adam Lisiecki: No całą taką przyjemnością było tworzenie scenariusza. Dlaczego przyjemnością? Bo to jest związane z kreowaniem jakiejś nowej rzeczywistości. To jest ten materiał, akurat w tym przypadku są to fotografie, które powstawały też z jakąś myślą. Autor ich, Albert Krystyniak szedł na Pragę po to, żeby zdokumentować to, co jeszcze zostało, to co broni się przed tym naporem, naporem zmian, a więc taką starą rzeczywistość. Pokazywał ten materiał na swój sposób. Staraliśmy się go odczytać po swojemu, trochę nawiązać także do współczesności. Otóż pewne, pewne rzeczy, zjawiska, sprawy, które miały być załatwione w latach 70-tych, nie zostały wtedy załatwione. I dyskusja, która wtedy się co prawda oficjalnie nie odbyła, no bo raczej nie dyskutowano na takich formach, jakich my dzisiaj dyskutujemy, czy internetowych, czy takich, wewnątrz jakichś instytucji, gdzie mogą zabrać głos tak zwani aktywiści miejscy, specjaliści, różni aktorzy biorący udział, chcąc nie chcąc w tych wydarzeniach zmieniających przestrzeń. Tak wtedy ta dyskusja się nie odbyła co chronić, a czego nie chronić. I ta dyskusja mamy nadzieję, że się odbędzie współcześnie. Dlaczego? Ponieważ znajdujemy się w bardzo podobnym momencie. Praga się zmienia, inwestorzy widzą tutaj przestrzeń do… nie chcę używać kolonizacja, ale po prostu do inwestycji, do tego, żeby stawiać tutaj swoje obiekty. Zmieniają rzeczywistość, tak jak w latach 70-tych te bloki zmieniały rzeczywistość. I pojawia się to ważne pytanie, co, jaka ta przestrzeń powinna być. Jak ta przestrzeń powinna być chroniona, czy powinna być chroniona. Czy tak jak w latach 70-tych ludzie przeprowadzając się z tej takiej zniszczonej, bez odpowiednich warunków mieszkalnych, kamienicy, do bloku, do nowej rzeczywistości, która dawała im zupełnie inne pole do życia. Tak okazuje się, że mamy rok 2021, wciąż wiele osób mieszka w bardzo podobnych, a nawet w gorszych warunkach niż w latach 70-tych i co z tym należy zrobić? Więc te pewne pytania, które zostały otwarte w latach 70-tych one są do dziś obecne. I mam nadzieję, że ten materiał, nad którym się pochylano w latach 70-tych i współcześnie nas wszystkich sprowokuje do podjęcia tej dyskusji.
- A do kogo jest adresowana ta wystawa?
Adam Lisiecki: Jest na pewno kilka takich grup, które przychodzą mi od razu do głowy. Pierwsza, to są ci, którzy będą zawsze narzekali, że nic się nie zmieniło. Jest taka grupa, jakkolwiek spojrzą na te zdjęcia, powiedzą ojejciu, zobaczcie. W latach 70-tych było tak, teraz jest jeszcze gorzej, albo tak samo, albo jeszcze gorzej. Oczywiście jest grupa, która powie słuchajcie, zobaczcie, zrobiliśmy wielki krok na przód, więc te dwie grupy są moimi takimi ulubionymi. Ale poważnie mówiąc, to…
- Ja myślę, że będzie jeszcze jedna grupa, która będzie mówiła o… za mojego życia to było tak fajnie, teraz już tak fajnie nie jest.
Adam Lisiecki: Tak, tak, no to oczywiście możemy ich nazwać trochę sentymentalistami, niektórzy mówią bumersi. Ale poważnie mówiąc to przede wszystkim tutaj my kierujemy tą wystawę do mieszkańców Pragi, do ludzi, którzy czują, czują, że mają jakiś związek z latami 70-tymi. To był czas naprawdę dużych zmian w Polce, w Warszawie, więc dla nich to może być jakaś okazja do tego, żeby powspominać tamte lata. Mam nadzieję, że też niektórzy się odnajdą na tych zdjęciach. Na wielu z nich widać podwórka i tych podwórkowych bywalców, mieszkańców, dzieci. Dzisiaj te dzieci mają po 50-55 lat, wychowywali się… znaczy wychowywały się te dzieci w takich warunkach można powiedzieć, z jednej strony pełnej wolności, korzystania z tych dobrodziejstw jakie dostarczały podwórka. Zawsze tam było coś do zrobienia. Dzisiaj wydaje się, że te dzieci maja zupełnie inne warunki, czasami dużo ograniczeń. Nie wolno wychodzić na dwór, bo czyha tak mnóstwo niebezpieczeństw i tak dalej. Niestety możemy sobie świetnie porównywać. Także te osoby, które mają związek z latami 70-tymi na pewno. I to też wynikało w trakcie pracy nad scenariuszem. Zaczęliśmy się zastanawiać nad tym, czy ten materiał nie będzie miał takiego potężnego ładunku pozwalającego nam zrozumieć naszych rodziców. Ponieważ oni żyli, czy zakładali rodziny w tamtych czasach, właśnie w takich warunkach, jakie są pokazywane na tych zdjęciach, a zdjęcia pokazują jak już zaznaczyłem wcześniej, bardzo trudne warunki mieszkalne, to wreszcie możemy zrozumieć naszych rodziców, ich opowieści, bo doskonale one są za pomocą tych zdjęć zilustrowany.
- Czy sam autor przyjdzie na otwarcie wystawy?
Adam Lisiecki: No ja nie wyobrażam sobie inaczej. Pan Albert Krystyniak przynosił te zdjęcia także po to, żeby one ujrzały światło dzienne. Także miał marzenie o tym, żeby powstał album fotograficzny z tymi fotografiami. Jest na to bardzo duża szansa, prace są mocno zaawansowane.
Całość transkrycji na https://muzeumpragi.pl/praskie-audiohistorie/

PraskieAudiohistorie e28 Wojna na Różycu
2021-07-06 00:10:11

Anna Mizikowska: Przypominamy o naszym słuchowisku „Bazar Różyckiego. Tam było wszystko”! W muzeum można posłuchać wielogłosowej opowieści o tym słynnym targowisku. Opowiadamy historię przez pryzmat zwykłych ludzi i codziennych spraw. W tym odcinku prezentujemy fragment słuchowiska, dotyczący okupacji i Powstania Warszawskiego z perspektywy kupców i kupujących na Różycu. Ryszarda Zielińska: - Nawet jak już nic nie było, jak już było wszystko w ruinach, nie było sklepów, nic. Na Bazarze Różyckiego nie wiem, spod ziemi wykopywali, czy coś. Zawsze coś się znalazło i zawsze coś tam można było z tego uszyć. Olga Charkiewicz: - Dopiero w czasie okupacji to były jesionki były takie… no… szyte jak to chałupniczo bym powiedziała i w tym, na bazarze można było kupić. Mama w czasie okupacji to szydełkiem robiła kapcie, taki sznurek papierowy był kolorowy. Z tego sznurka papierowego. One nie były trwałe, bardzo ładnie wyglądały, bo były tam zielone, czerwone i jeszcze obszywała to futerkiem, takie skrawki dostawała tam od swojej ciotki, czy kuzynki, która z kolei jakieś dziecięce rzeczy tam szyła. Na Bazar Różyckiego właśnie takie futerka, takie nosiły dzieci takie futerka z królika białe, z pomponami, zawiązane, no tak. No już nie te czasy, ale to było coś, że każde dziecko ma takie zdjęcie, bo to były jakiś dowód, że to dziecko jest dobrze ubrane. Teresa Szejwian: - Mama trochę poszła do handlu pracować, bo było ciężko, bo wszytko było doszczętnie spalone i nic nie zostało wyratowane, ale mamie nie szło. Bo to trzeba mieć też smykałkę do wszystkiego. I do handlu też. Także mój starszy właśnie mój brat pomagał mamie przy handlu i była łapanka na bazarze Różyckiego. A mój brat przerażony i mówi: „mamo i co teraz z nami będzie? Co z nami będzie?” A moja mama nie myślała długo i mówi: „masz medalik? Weź ten medaliczek - mówi - trzymaj się, ja też, i Pan Bóg nas przeprowadzi”. On mówi: „Mamo naprawdę to się uda? - No tak synku, trzymaj się”. No i mama tak wzięła tą chustkę sobie tak bardziej nasunęła, to była skóra i kości, no była bardzo mizerna, wychudzona. No i w końcu przechodząc, po niemiecku tam Niemiec coś krzyczał, żeby przepuścić ich. A potem jak oni już przeszli, to on odetchnął: „Mamo udało się. Naprawdę.” Tadeusz Kosiński: - Były łapanki. Niemcy otaczali Bazar Różyckiego od strony ulicy Targowej z Łukowskiej i od Brzeskiej. Zamykali, zabierali wszystko, co im się podobało z tego bazaru. Brali tam kilkudziesięciu, czy więcej niż kilkudziesięciu mężczyzn, wywozili nie wiadomo gdzie. Teresa Szejwian: - Mama była tak zapracowana na tym Bazarze Różyckiego. Ona nie wiedziała, że powstanie wybuchło. I tak się cieszyła, że tak ludzie jej rzucają te pieniądze. I znikają. I tak się cieszyła pamiętam, że dzisiaj nam dobry obiad ugotuje, jedzie do sklepu, a tu w sklepach nic nie ma. Ona nie wiedziała, że tak ludzie wszystko wykupowali prawda, rzucali jej pieniądze. Nawet reszty nieraz nie chcieli zabrać.
Anna Mizikowska: Przypominamy o naszym słuchowisku „Bazar Różyckiego. Tam było wszystko”! W muzeum można posłuchać wielogłosowej opowieści o tym słynnym targowisku. Opowiadamy historię przez pryzmat zwykłych ludzi i codziennych spraw.
W tym odcinku prezentujemy fragment słuchowiska, dotyczący okupacji i Powstania Warszawskiego z perspektywy kupców i kupujących na Różycu.
Ryszarda Zielińska: - Nawet jak już nic nie było, jak już było wszystko w ruinach, nie było sklepów, nic. Na Bazarze Różyckiego nie wiem, spod ziemi wykopywali, czy coś. Zawsze coś się znalazło i zawsze coś tam można było z tego uszyć.
Olga Charkiewicz: - Dopiero w czasie okupacji to były jesionki były takie… no… szyte jak to chałupniczo bym powiedziała i w tym, na bazarze można było kupić. Mama w czasie okupacji to szydełkiem robiła kapcie, taki sznurek papierowy był kolorowy. Z tego sznurka papierowego. One nie były trwałe, bardzo ładnie wyglądały, bo były tam zielone, czerwone i jeszcze obszywała to futerkiem, takie skrawki dostawała tam od swojej ciotki, czy kuzynki, która z kolei jakieś dziecięce rzeczy tam szyła. Na Bazar Różyckiego właśnie takie futerka, takie nosiły dzieci takie futerka z królika białe, z pomponami, zawiązane, no tak. No już nie te czasy, ale to było coś, że każde dziecko ma takie zdjęcie, bo to były jakiś dowód, że to dziecko jest dobrze ubrane.
Teresa Szejwian: - Mama trochę poszła do handlu pracować, bo było ciężko, bo wszytko było doszczętnie spalone i nic nie zostało wyratowane, ale mamie nie szło. Bo to trzeba mieć też smykałkę do wszystkiego. I do handlu też. Także mój starszy właśnie mój brat pomagał mamie przy handlu i była łapanka na bazarze Różyckiego. A mój brat przerażony i mówi: „mamo i co teraz z nami będzie? Co z nami będzie?” A moja mama nie myślała długo i mówi: „masz medalik? Weź ten medaliczek - mówi - trzymaj się, ja też, i Pan Bóg nas przeprowadzi”. On mówi: „Mamo naprawdę to się uda? - No tak synku, trzymaj się”. No i mama tak wzięła tą chustkę sobie tak bardziej nasunęła, to była skóra i kości, no była bardzo mizerna, wychudzona. No i w końcu przechodząc, po niemiecku tam Niemiec coś krzyczał, żeby przepuścić ich. A potem jak oni już przeszli, to on odetchnął: „Mamo udało się. Naprawdę.”
Tadeusz Kosiński: - Były łapanki. Niemcy otaczali Bazar Różyckiego od strony ulicy Targowej z Łukowskiej i od Brzeskiej. Zamykali, zabierali wszystko, co im się podobało z tego bazaru. Brali tam kilkudziesięciu, czy więcej niż kilkudziesięciu mężczyzn, wywozili nie wiadomo gdzie.
Teresa Szejwian: - Mama była tak zapracowana na tym Bazarze Różyckiego. Ona nie wiedziała, że powstanie wybuchło. I tak się cieszyła, że tak ludzie jej rzucają te pieniądze. I znikają. I tak się cieszyła pamiętam, że dzisiaj nam dobry obiad ugotuje, jedzie do sklepu, a tu w sklepach nic nie ma. Ona nie wiedziała, że tak ludzie wszystko wykupowali prawda, rzucali jej pieniądze. Nawet reszty nieraz nie chcieli zabrać.

Praskie Audiohistorie e27 Nowy Mural na Targowej
2021-06-29 16:51:19

Transkrypcja e28 Nowy Mural na Targowej Materiał do odcinka dostarczył Totalizator Sportowy Anna Mizikowska: Czy wiecie, że Totalizator Sportowy, który od wielu lat ma swoją główną siedzibę przy Targowej 25, obchodzi w tym roku Jubileusz 65-lecia działalności? Spółka powstała, aby odbudować zniszczoną przez wojnę polską infrastrukturę sportową. Kontynuuje tę misję od 65 lat, wspierając – prócz budowy obiektów - wydarzenia, organizacje i kluby sportowe. Współpracuje także z indywidualnymi sportowcami: Ambasadorem Jubileuszu 65-lecia firmy jest Robert Lewandowski! Totalizator Sportowy jest również mecenasem kultury narodowej. Wiedzieliście, że uczestniczył w odbudowie Zamku Królewskiego w Warszawie? A o tym, że pomógł zabezpieczyć ekspozycję jedynego w Polsce obrazu El Greco w Muzeum w Siedlcach? Od 1994 roku Totalizator przeznaczył na wsparcie sportu i kultury łącznie ponad 16,6 mld złotych*. Ciekawa jestem, czy zauważyliście mural, który powstał z okazji Jubileuszu, przy Targowej 26/30? Vis a vis siedziby Totalizatora, oznaczonej wielką neonową kulą na dachu? Ja widzę go codziennie w drodze do pracy, ze skrzyżowania Targowej z Kijowską, patrząc w stronę Dworca Wileńskiego. Trzeba patrzeć wysoko! Fundując Warszawie – i sobie – taki urodzinowy prezent, Totalizator Sportowy zadbał o ekologię: ogromną szarą ścianę zagruntowano i pomalowano specjalnie dobranymi materiałami. Ponad 280 litrów użytej farby i grunt malarski neutralizują teraz tlenki azotu i zmniejszają ilość formaldehydu w powietrzu. Totalizator podaje, że Mural ma moc oczyszczania powietrza taką, jak 650 drzew! Wartościowych artystycznie murali w Polsce przybywa – ten wpisuje się od niedawna w krajobraz warszawskiej Pragi. Miałam przyjemność porozmawiać z autorem dzieła, Tytusem Brzozowskim. Posłuchajcie: * Na podstawie danych od Totalizatora Sportowego. Tytus Brzozowski: Mural ma być upamiętnieniem 65lecia Totalizatora Sportowego. Totalizator jest znanym mecenasem kultury i sportu, jak również od lat jest związany z Pragą… I wydało mi się to bardzo naturalne, że osadzony na Pradze mecenas kultury chciałby celebrować swój ważny jubileusz podarowując swoim sąsiadom potężny kolorowy obraz. Chciałem tak, jak zawsze, żeby na muralu pojawiły się budynki z najbliższego otoczenia muralu. Żeby opisać charakter tej dzielnicy, znaleźć jej esencję. Bo znajdujemy się na skrzyżowaniu ulicy Targowej i Kijowskiej, czyli to jest tak bardzo prasko, jak tylko można. I do stworzenia takiego kolażu miejsc i wrażeń wykorzystałem budynki, które uznałem za wartościowe w pejzażu Pragi. Znajdziemy tutaj liceum Władysława IV z Alei “Solidarności”, bardzo praską, bardzo charakterystyczną kamienicę z narożnika Ząbkowskiej i Targowej z tą wieżyczką ze strzelistym hełmem. Pojawia się Stadion Narodowy, a także dwie wielkie świątynie, czyli kościół świętego Floriana oraz cerkiew praska. I teraz: zatopione w zieleni budynki są połączone ze sobą mostkami, po których toczą się żółte kule. I tutaj chciałem, żeby pojawił się symbol łączący mural z Totalizatorem Sportowym i z jego 65leciem. A.M.: To są te kule, w których „zwalniana jest blokada maszyny losującej”? T.B.: Tak. I ja uznałem, że te kule są dobrym motywem, bo one pozwalają przekazać te treści bez słów. Znaczy, każdy w Polsce wie, co to jest. To jest rzeczywiście taki nasz kod kulturowy, każdy to rozumie. I teraz, jak patrzę na odbiór tego muralu, to okazuje się, że wszyscy ciepło wspominają te kule. A.M. Tak, to był mój ulubiony program w dzieciństwie… T.B.: Totalizator to nie jest taka zwykła firma, która ma zarabiać. Oni rzeczywiście przeznaczają te pieniądze na kulturę i sport. Ale poza tym każdy pamięta z dzieciństwa, jak oglądaliśmy, jak te kule są losowane… A.M.: - Pomyślałam, jak spojrzałam na ten mural, że on wręcz brzmi tym “zwolnieniem blokady”, tymi przetaczającymi się kulkami, tą taką melodyjką z dawnych czasów… więc właśnie taka bardzo charakterystyczna… Brzmienie obrazu, coś dziwnego… A jest tam mnóstwo ludzi na tym muralu. Malutkie postaci, ale charakterystyczne? T.B.: Tak, pomiędzy, na mostkach, oprócz kul znajdują się również ludzie. Tak jest zawsze na moich obrazach, ponieważ ja uwielbiam miasta żywe, gwarne, pełne miejskich aktywności. I ci ludzie, u mnie są nie tylko na ulicach, ale na dachach, kominach, łącznikach między budynkami, czasem lewitują gdzieś w chmurach właśnie po to, żeby pokazać, że miasto powinno tętnić życiem, motywować do spotykania się i spędzania czasu. A tym razem oprócz zwykłych spacerowiczów znajdziemy tam ludzi, których profesje są wspierane przez Totalizator Sportowy. Mamy tam sportowców, bo jest tam wioślarz, koszykarz, badmintonista - to dla mnie ważne, bo ja od lat trenuję badmintona - oraz piłkarz z charakterystyczną dziewiątką na koszulce. Oprócz tego jest pianista, ponieważ Totalizator Sportowy wspiera organizację Konkursu Chopinowskiego, jest gitarzysta, a także ludzie grający na trąbce i saksofonie. A.M.: Spojrzałam na ten mural i to, co jest w nim niewiarygodne, to jego rozmiar… T.B. No, mural ma 60 metrów wysokości i w sumie 690 metrów kwadratowych, czyli jest olbrzymi. To jest najwyższy mural w Warszawie. I rzeczywiście to jest zupełnie nowa jakość w przestrzeni. Bo ponad dachy kamienic wyrasta olbrzymi 60metrowy obraz. Czegoś takiego w Warszawie nie było. A jeszcze budynek, na którym on jest zrealizowany, jest tak usytuowany, że widać mural naprawdę z wielu, wielu perspektyw. I również z bardzo daleka. I mimo tego, że jest przy Targowej, zrobiłem zdjęcie, na którym dobrze widać mural z ronda Waszyngtona. Także on, no, jest jakimś wydarzeniem dla kolorytu Pragi. A.M.: A jak Pan wymyślał ten mural, to na jakim formacie Pan malował? Pan pewnie malował akwarelami ten pierwszy…? T.B.: Tak, ja swoje projekty zawsze tak przygotowuję: zaczynam od szkiców, przygotowuję czarno-biały rysunek, a potem, gdy już jestem zdecydowany na wszystkie rozwiązania, przystępuję do malowania obrazu. To jest akwarela na papierze i ona miała 130 cm wysokości. A.M.: Jak się przekłada później ten obrazek na taką wielką ścianę? Jak to – technicznie – się robi? T.B.: Moje murale, moje projekty są reprodukowane na ścianę przez zespół specjalistów od kopiowania wiernie treści. Oni potrafią zreprodukować dowolne zdjęcie lub styl artysty. Moje zadanie polega na tym, żeby robić korekty, żeby robić poprawki, żeby zwracać uwagę na pewne rzeczy. Akwarela jest w ogóle trudna do przenoszenia farbami kryjącymi, bo to jest nieco inna technika. Stąd ja zawsze z zespołem najpierw pracuję, pokazuję, jak robię pewne rzeczy. Żeby oni też wykonywali podobne sekwencje, żeby to krok po kroku powstawało w ten sam sposób. A zaczynamy od przygotowania wielkiego szablonu: to jest taki wydruk, gdzie zamiast kresek są dziurki. I gdy przykleimy takie 690 metrów kwadratowych szablonu do ściany, to potem, jeżdżąc wałkiem z farbą po tych dziurkach, zostawiamy te kropki na ścianie. I gdy zdejmiemy szablon, to wystarczy te kropki połączyć, to już jest bardzo dokładny podrys. Czyli to, co ja narysowałem na papierze. I wtedy można, kawałek po kawałku, wypełniać kolorami. A.M.: Jak się przykleja, jak się maluje na wysokich piętrach? Tam na samej górze musiało być trudno. T.B.: W ogóle praca nad tym muralem to był duży trud, ponieważ na tej wysokości wieje bardzo silny wiatr. Z tych tacek na farbę wiatr nam farbę wywiewał. I to jest kłopotliwe. Nic nie może upaść, bo przecież dojdzie do tragedii… To nie są łatwe rzeczy. Wchodzenie na górę z tymi wiadrami, z tą farbą, i bieganie góra-dół, góra-dół, to jest fizycznie męczące, to jest duży wysiłek. Zresztą, z tych 60 m naprawdę widać calutką Warszawę, to jest naprawdę już duża wysokość. A.M.: A czy Pan, jako architekt, też pracował na takich wysokościach? Chodził po tych wszystkich rusztowaniach? T.B.: Ja chodziłem po rusztowaniach przy okazji praktyk budowlanych i w ogóle bywałem na budowach, więc jestem z tym obyty. Ale tutaj artyści pracują na tych rusztowaniach przez cały dzień. Nie jest to robota dla każdego, bo nie każdy dobrze się czuję na takich wysokościach przez dłuższy czas A.M.: Właśnie tak sobie myślę, że jako architekt, ma Pan na tym muralu, i na innych swoich muralach, bardzo wiele budowli… Czy to jest pański sposób na realizację tego swojego pierwszego, wyuczonego zawodu? T.B.: Niewątpliwie widać w moim malarstwie to, że jestem architektem. I miasto: i architektura i to jak miasto funkcjonuje, i to, co się w nim dzieje, jest dla mnie bardzo ważne. I różne procesy, które w mieście zachodzą, jego historia, przeobrażenia, to takie nawarstwienie tego wszystkiego, co się wydarzyło w szczególnym mieście, jakim jest Warszawa… Ale też obecność ludzi i ich relacje, i to jak oni się w tym mieście zachowują jest dla mnie bardzo istotne. A same murale, jako dla architekta, mają dla mnie wielkie znaczenie, ponieważ, no, jest to dla mnie szansa zaistnienia w przestrzeni miejskiej tak fizycznie. Raczej nie zbuduję już swoich biurowców w centrum Warszawy ale okazuje się, że mogę pojawić w mieście na swój własny sposób. A.M.: Zrobił Pan już 6 murali, z czego 3 są na prawym brzegu. W związku z tym mamy równowagę. Ma Pan jakieś następne plany? T.B. No rzeczywiście, jest 3:3. Natomiast lewa strona Wisły szykuje tutaj szybką kontrę i niedługo powstanie kolejny mural na Woli. A.M.: Możemy opowiedzieć o tych pozostałych praskich muralach? T.B.: Przy ulicy Grochowskiej znajduje się mural przedstawiający esencję z charakteru Pragi-Południe. I tutaj bazą dla całej sceny są filary mostu Poniatowskiego, bo to właśnie budowa Poniatowszczaka stała się impulsem dla rozwoju tej części Pragi czyli dla Saskiej Kępy, Kamionka, Grochowa, od tego się wszystko zaczęło. I na tym, na tym filarze znajduje się wieżyca mostu Poniatowskiego, taki trochę symbol, oprócz tego kościół z placu Szembeka czyli taka strzelista dominanta, bardzo charakterystyczna dla tego rejonu. I znajduje się Stadion Narodowy, Całość transkrypcji na stronie Muzeum Warszawskiej Pragi.
Transkrypcja e28 Nowy Mural na Targowej

Materiał do odcinka dostarczył Totalizator Sportowy

Anna Mizikowska: Czy wiecie, że Totalizator Sportowy, który od wielu lat ma swoją główną siedzibę przy Targowej 25, obchodzi w tym roku Jubileusz 65-lecia działalności? Spółka powstała, aby odbudować zniszczoną przez wojnę polską infrastrukturę sportową. Kontynuuje tę misję od 65 lat, wspierając – prócz budowy obiektów - wydarzenia, organizacje i kluby sportowe. Współpracuje także z indywidualnymi sportowcami: Ambasadorem Jubileuszu 65-lecia firmy jest Robert Lewandowski!
Totalizator Sportowy jest również mecenasem kultury narodowej. Wiedzieliście, że uczestniczył w odbudowie Zamku Królewskiego w Warszawie? A o tym, że pomógł zabezpieczyć ekspozycję jedynego w Polsce obrazu El Greco w Muzeum w Siedlcach? Od 1994 roku Totalizator przeznaczył na wsparcie sportu i kultury łącznie ponad 16,6 mld złotych*.
Ciekawa jestem, czy zauważyliście mural, który powstał z okazji Jubileuszu, przy Targowej 26/30? Vis a vis siedziby Totalizatora, oznaczonej wielką neonową kulą na dachu?
Ja widzę go codziennie w drodze do pracy, ze skrzyżowania Targowej z Kijowską, patrząc w stronę Dworca Wileńskiego. Trzeba patrzeć wysoko!
Fundując Warszawie – i sobie – taki urodzinowy prezent, Totalizator Sportowy zadbał o ekologię: ogromną szarą ścianę zagruntowano i pomalowano specjalnie dobranymi materiałami. Ponad 280 litrów użytej farby i grunt malarski neutralizują teraz tlenki azotu i zmniejszają ilość formaldehydu w powietrzu. Totalizator podaje, że Mural ma moc oczyszczania powietrza taką, jak 650 drzew!
Wartościowych artystycznie murali w Polsce przybywa – ten wpisuje się od niedawna w krajobraz warszawskiej Pragi. Miałam przyjemność porozmawiać z autorem dzieła, Tytusem Brzozowskim. Posłuchajcie:

* Na podstawie danych od Totalizatora Sportowego.

Tytus Brzozowski: Mural ma być upamiętnieniem 65lecia Totalizatora Sportowego. Totalizator jest znanym mecenasem kultury i sportu, jak również od lat jest związany z Pragą… I wydało mi się to bardzo naturalne, że osadzony na Pradze mecenas kultury chciałby celebrować swój ważny jubileusz podarowując swoim sąsiadom potężny kolorowy obraz.
Chciałem tak, jak zawsze, żeby na muralu pojawiły się budynki z najbliższego otoczenia muralu. Żeby opisać charakter tej dzielnicy, znaleźć jej esencję. Bo znajdujemy się na skrzyżowaniu ulicy Targowej i Kijowskiej, czyli to jest tak bardzo prasko, jak tylko można.
I do stworzenia takiego kolażu miejsc i wrażeń wykorzystałem budynki, które uznałem za wartościowe w pejzażu Pragi. Znajdziemy tutaj liceum Władysława IV z Alei “Solidarności”, bardzo praską, bardzo charakterystyczną kamienicę z narożnika Ząbkowskiej i Targowej z tą wieżyczką ze strzelistym hełmem. Pojawia się Stadion Narodowy, a także dwie wielkie świątynie, czyli kościół świętego Floriana oraz cerkiew praska.
I teraz: zatopione w zieleni budynki są połączone ze sobą mostkami, po których toczą się żółte kule. I tutaj chciałem, żeby pojawił się symbol łączący mural z Totalizatorem Sportowym i z jego 65leciem.
A.M.: To są te kule, w których „zwalniana jest blokada maszyny losującej”?
T.B.: Tak. I ja uznałem, że te kule są dobrym motywem, bo one pozwalają przekazać te treści bez słów. Znaczy, każdy w Polsce wie, co to jest. To jest rzeczywiście taki nasz kod kulturowy, każdy to rozumie. I teraz, jak patrzę na odbiór tego muralu, to okazuje się, że wszyscy ciepło wspominają te kule.
A.M. Tak, to był mój ulubiony program w dzieciństwie…
T.B.: Totalizator to nie jest taka zwykła firma, która ma zarabiać. Oni rzeczywiście przeznaczają te pieniądze na kulturę i sport. Ale poza tym każdy pamięta z dzieciństwa, jak oglądaliśmy, jak te kule są losowane…
A.M.: - Pomyślałam, jak spojrzałam na ten mural, że on wręcz brzmi tym “zwolnieniem blokady”, tymi przetaczającymi się kulkami, tą taką melodyjką z dawnych czasów… więc właśnie taka bardzo charakterystyczna… Brzmienie obrazu, coś dziwnego… A jest tam mnóstwo ludzi na tym muralu. Malutkie postaci, ale charakterystyczne?
T.B.: Tak, pomiędzy, na mostkach, oprócz kul znajdują się również ludzie. Tak jest zawsze na moich obrazach, ponieważ ja uwielbiam miasta żywe, gwarne, pełne miejskich aktywności. I ci ludzie, u mnie są nie tylko na ulicach, ale na dachach, kominach, łącznikach między budynkami, czasem lewitują gdzieś w chmurach właśnie po to, żeby pokazać, że miasto powinno tętnić życiem, motywować do spotykania się i spędzania czasu.
A tym razem oprócz zwykłych spacerowiczów znajdziemy tam ludzi, których profesje są wspierane przez Totalizator Sportowy. Mamy tam sportowców, bo jest tam wioślarz, koszykarz, badmintonista - to dla mnie ważne, bo ja od lat trenuję badmintona - oraz piłkarz z charakterystyczną dziewiątką na koszulce. Oprócz tego jest pianista, ponieważ Totalizator Sportowy wspiera organizację Konkursu Chopinowskiego, jest gitarzysta, a także ludzie grający na trąbce i saksofonie.
A.M.: Spojrzałam na ten mural i to, co jest w nim niewiarygodne, to jego rozmiar…
T.B. No, mural ma 60 metrów wysokości i w sumie 690 metrów kwadratowych, czyli jest olbrzymi. To jest najwyższy mural w Warszawie. I rzeczywiście to jest zupełnie nowa jakość w przestrzeni. Bo ponad dachy kamienic wyrasta olbrzymi 60metrowy obraz. Czegoś takiego w Warszawie nie było. A jeszcze budynek, na którym on jest zrealizowany, jest tak usytuowany, że widać mural naprawdę z wielu, wielu perspektyw. I również z bardzo daleka. I mimo tego, że jest przy Targowej, zrobiłem zdjęcie, na którym dobrze widać mural z ronda Waszyngtona. Także on, no, jest jakimś wydarzeniem dla kolorytu Pragi.
A.M.: A jak Pan wymyślał ten mural, to na jakim formacie Pan malował? Pan pewnie malował akwarelami ten pierwszy…?
T.B.: Tak, ja swoje projekty zawsze tak przygotowuję: zaczynam od szkiców, przygotowuję czarno-biały rysunek, a potem, gdy już jestem zdecydowany na wszystkie rozwiązania, przystępuję do malowania obrazu. To jest akwarela na papierze i ona miała 130 cm wysokości.
A.M.: Jak się przekłada później ten obrazek na taką wielką ścianę? Jak to – technicznie – się robi?
T.B.: Moje murale, moje projekty są reprodukowane na ścianę przez zespół specjalistów od kopiowania wiernie treści. Oni potrafią zreprodukować dowolne zdjęcie lub styl artysty. Moje zadanie polega na tym, żeby robić korekty, żeby robić poprawki, żeby zwracać uwagę na pewne rzeczy. Akwarela jest w ogóle trudna do przenoszenia farbami kryjącymi, bo to jest nieco inna technika. Stąd ja zawsze z zespołem najpierw pracuję, pokazuję, jak robię pewne rzeczy. Żeby oni też wykonywali podobne sekwencje, żeby to krok po kroku powstawało w ten sam sposób. A zaczynamy od przygotowania wielkiego szablonu: to jest taki wydruk, gdzie zamiast kresek są dziurki. I gdy przykleimy takie 690 metrów kwadratowych szablonu do ściany, to potem, jeżdżąc wałkiem z farbą po tych dziurkach, zostawiamy te kropki na ścianie. I gdy zdejmiemy szablon, to wystarczy te kropki połączyć, to już jest bardzo dokładny podrys. Czyli to, co ja narysowałem na papierze. I wtedy można, kawałek po kawałku, wypełniać kolorami.
A.M.: Jak się przykleja, jak się maluje na wysokich piętrach? Tam na samej górze musiało być trudno.
T.B.: W ogóle praca nad tym muralem to był duży trud, ponieważ na tej wysokości wieje bardzo silny wiatr. Z tych tacek na farbę wiatr nam farbę wywiewał. I to jest kłopotliwe. Nic nie może upaść, bo przecież dojdzie do tragedii… To nie są łatwe rzeczy. Wchodzenie na górę z tymi wiadrami, z tą farbą, i bieganie góra-dół, góra-dół, to jest fizycznie męczące, to jest duży wysiłek. Zresztą, z tych 60 m naprawdę widać calutką Warszawę, to jest naprawdę już duża wysokość.
A.M.: A czy Pan, jako architekt, też pracował na takich wysokościach? Chodził po tych wszystkich rusztowaniach?
T.B.: Ja chodziłem po rusztowaniach przy okazji praktyk budowlanych i w ogóle bywałem na budowach, więc jestem z tym obyty. Ale tutaj artyści pracują na tych rusztowaniach przez cały dzień. Nie jest to robota dla każdego, bo nie każdy dobrze się czuję na takich wysokościach przez dłuższy czas
A.M.: Właśnie tak sobie myślę, że jako architekt, ma Pan na tym muralu, i na innych swoich muralach, bardzo wiele budowli… Czy to jest pański sposób na realizację tego swojego pierwszego, wyuczonego zawodu?
T.B.: Niewątpliwie widać w moim malarstwie to, że jestem architektem. I miasto: i architektura i to jak miasto funkcjonuje, i to, co się w nim dzieje, jest dla mnie bardzo ważne. I różne procesy, które w mieście zachodzą, jego historia, przeobrażenia, to takie nawarstwienie tego wszystkiego, co się wydarzyło w szczególnym mieście, jakim jest Warszawa… Ale też obecność ludzi i ich relacje, i to jak oni się w tym mieście zachowują jest dla mnie bardzo istotne. A same murale, jako dla architekta, mają dla mnie wielkie znaczenie, ponieważ, no, jest to dla mnie szansa zaistnienia w przestrzeni miejskiej tak fizycznie. Raczej nie zbuduję już swoich biurowców w centrum Warszawy ale okazuje się, że mogę pojawić w mieście na swój własny sposób.
A.M.: Zrobił Pan już 6 murali, z czego 3 są na prawym brzegu. W związku z tym mamy równowagę. Ma Pan jakieś następne plany?
T.B. No rzeczywiście, jest 3:3. Natomiast lewa strona Wisły szykuje tutaj szybką kontrę i niedługo powstanie kolejny mural na Woli.
A.M.: Możemy opowiedzieć o tych pozostałych praskich muralach?
T.B.: Przy ulicy Grochowskiej znajduje się mural przedstawiający esencję z charakteru Pragi-Południe. I tutaj bazą dla całej sceny są filary mostu Poniatowskiego, bo to właśnie budowa Poniatowszczaka stała się impulsem dla rozwoju tej części Pragi czyli dla Saskiej Kępy, Kamionka, Grochowa, od tego się wszystko zaczęło. I na tym, na tym filarze znajduje się wieżyca mostu Poniatowskiego, taki trochę symbol, oprócz tego kościół z placu Szembeka czyli taka strzelista dominanta, bardzo charakterystyczna dla tego rejonu. I znajduje się Stadion Narodowy, Całość transkrypcji na stronie Muzeum Warszawskiej Pragi.

Praskie Audiohistorie e26 Papierosiarze
2021-06-22 18:56:39

„Pewnego razu, gdy leżeli skuleni na strychu narożnego domu przy ulicy Saskiej i Alei Waszyngtona, ktoś z lokatorów, słysząc szmery dochodzące z góry, zawiadomił dozorcę. Ten chwycił latarkę i pobiegł na strych. Zaświecił śpiącym chłopcom prosto w twarz. Przestraszeni zerwali się na równe nogi. -Co wy tu robicie? -My jesteśmy z Polusa (nazwa schroniska dla bezdomnych) spóźniliśmy się - wyjąkał Zenek. -Pewnie przyszliście tu kraść bieliznę. Znamy takich! - Dozorca zaczął ich okładać trzymanym w ręku kijem. Zenek nie namyślając się długo wyskoczył ze strychu i zsunął się po poręczy schodów na dół. Paweł poszedł w jego ślady. Uciekli na podwórko, dobiegli do bramy. Niestety była zamknięta. Dozorca gonił ich. Doskoczyli do drewnianego parkanu, Zenek pomagał chorowitemu Pawłowi. -Wy złodziejaszki! Popamiętacie mnie! - krzyczał dozorca. Ale bracia przeskoczyli już przez parkan i ukryli się w pobliskim zbożu. Przesiedzieli tam, podsypiając, do rana. O świcie zamierzali wydostać się niepostrzeżenie na ulicę, ale jak gdyby na złość, w pobliżu robotnicy naprawiali jezdnię Chłopcy bali się wpaść w zasadzkę, w każdym pzechodniu podejrzewali szpicla, gotowego ich złapać i oddać. -Rozdzielmy się - zaproponował Paweł. - Ty będziesz uciekał w stronę Saskiej Kępy, ja w stronę Grochowa. Może choć jeden z nas się uratuje.” Józef Ziemian, Papierosiarze z Placu Trzech Krzyży, Łódź 1995 Anna Mizikowska: Słyszeliście kiedyś o Papierosiarzach z placu Trzech Krzyży, z czasów II wojny światowej? A wiecie, że ta historia ma wątki praskie? Do Muzeum Warszawskiej Pragi przyszło dwoje ludzi, wchodzących w skład większej grupy, która dąży do upamiętnienia tychże Papierosiarzy w przestrzeni miejskiej. Trwa zbiórka funduszy na tablicę pamiątkową i specjalną stronę internetową. Posłuchajcie naszej rozmowy. Kim byli Papierosiarze z placu Trzech Krzyży? I co ich łączy z prawobrzeżną Warszawą? -Anna Cukierman-Podgórska: Były to dzieci i młodzież z Getta Warszawskiego, którzy już wcześniej jako mali szmuglerzy wydostawali się z getta na stronę aryjską po Powstaniu w getcie, po śmierci swoich najbliższych, znaleźli się już na stałe, po stronie aryjskiej. I wspierali się wzajemnie, opiekowali się sobą, pomagali sobie, stworzyli taki rodzaj dziecięcej komuny. -Tomek Jędrczak: Ja naliczyłem około 20 Pappierosiarzy z tej grupy, z Placu Trzech Krzyży było znacznie znacznie więcej tego typu dzieci w samej Warszawie. Najmłodszy miał 6 lat i to był Boluś czyli Ben Zion Hadar Fiks, a najstarszy miał chyba 17 lat... Handlowały na Placu Trzech Krzyży, gdzie albo były koszary SS, Dom żołnierza niemieckiego, jeszcze były koszary węgierskie, zaraz była dzielnica niemiecka… Więc w zasadzie to było tak, że one były na samej linii styczności pomiędzy tym światem polskim i niemieckim wtedy, prawda, i to było takie dość trudne, jak to można określić, ekosystem. Czwórka z Pragi, bo było czterech takich chłopców z tej grupy, którzy kręcili się głównie po Pradze na samym początku: Paweł i Zenek Hochmanowie, Jankiel “Ząbal” Klajman i Zbyszek, nazwisko nieznane. Zenek i Paweł byli grochowiakami, pilnowali ogródków działkowych na Grochowie. W parku Skaryszewskim, w jakiejś jamie, ukrywał się Ahmowiec, Aleksander Celnikier. Ahmowiec, czyli Żyd, swój. Wyszedł z getta po powstaniu. On nie miał jedzenia, w zasadzie był na skraju śmierci głodowej. I te dzieciaki skombinowały mu bochenek chleba, przynosiły codziennie i w zasadzie codziennie go dokarmiały, co jest niestandardowym obrazem, bo to na ogół jest to, że dorośli ratują dzieci, a tutaj była sytuacja odwrotna, chłopcy ratują innego dorosłego. Później bracia Hochmanowie wzięli udział w Powstaniu warszawskim, są na kilku powstańczych zdjęciach. Na Grochowie mieszkał nauczyciel Idzikowski, który pomógł przynajmniej dwójce Papierosiarzy. Jednym z nich był Ignacy “Byczek” Milchberg, któremu nauczyciel załatwił legitymację szkolną, legalizacyjne dokumenty, które były bardzo ważne. A drugim Papierosiarzem, któremu pomógł, był Boluś, którego po prostu przygarnął, ponieważ w pewnym momencie chłopcy doszli do wniosku, że przebywanie Bolusia z nimi jest zbyt niebezpieczne dla niego samego, Żydowski Komitet Narodowy znalazł mu schronienie właśnie na Grochowie u tego nauczyciela. A.C.-P.: -Miał syna, rówieśnika Bolusia, razem się uczyli… Anna Mizikowska: Niełatwo jest słuchać o losach małych dzieci w strasznych czasach wojny. Ale trzeba o tym wiedzieć, trzeba mówić. Choć to wstrząsające relacje. T.J.: - Dla mnie taką przejmującą historią jest historia Bolusia. W wieku sześciu lat znalazł się bez rodziny i to… Jak się potem okazało, jedna z jego sióstr przeżyła. Pojechali w 1942/43 roku do Krakowa. Pewnego dnia siostra musiała zostać dłużej w pracy, Boluś pomyślał, że została aresztowana, więc wsiadł w pociąg - 1943 rok - odbył podróż z Krakowa do Warszawy. A.C.-P.: Wstrząsająca dla mnie historia to historia chłopca, który się nazywał Kazik Walbaum i który wychowywał się w Paryżu. I on spotkał Niemca, oficera, który znał jego rodzinę. Ten Niemiec go przyjął posiłkiem, kolacją, zabrał go do kina i potem wydał na śmierć… Anna Mizikowska: Najwięcej dowiemy się o Papierosiarzach z wydanych wspomnień Józefa Ziemiana, który z ramienia żydowskiej organizacji podziemnej wspierał te dzieci w czasie okupacji… przeczytałam fragment na początku odcinka. Ta książka to niemal gotowy scenariusz na film podobny choćby do „Pianisty”… Ale jest słabo znana w Polsce. T.J.: Sama książka po raz pierwszy ukazała się jako gazetowiec, w odcinkach w gazecie, to było zaraz po wojnie w Łodzi, to się chyba nazywa ta gazeta: Nowy Świat. Publikował sam Ziemian. Następne wydanie było dopiero w Izraelu w 62 roku, a natomiast w Polsce pierwsze nielegalne wydanie to był czyli były 2 nielegalne wydania, jedno było w Łodzi, drugie był w 1989 w oficynie Nova. Pierwsze legalne polskie wydanie to jest 1995. Zapraszamy na nasz fanpage na Facebooku Papierosiarze z Placu Trzech Krzyży, który prowadzę, staram się dotrzeć do innych historii poza książkowych o Papierosiarzach, prezentuję też zdjęcia z różnych źródeł, Anna Mizikowska: Muszę jeszcze zapytać, jak potoczyły się powojenne losy Papierosirzy. Z ponad 20 osób przeżyło co najmniej 17? A.C-P.: Ta młodzież, te dzieci później w większości wyjechały z Polski, wyjechały do Izraela, budowały, tworzymy Izrael. Złożyły rodzinę. Mamy kontakt z córką jednego z Papierosiarzy… AM.: Żaden nie dożył do dziś? T.J. Żaden chyba. Żaden. Ostatni zmarł dwa lata temu… Część z nich napisała autobiografie wojenne, dotarłem do trzech takich relacji. AM: I teraz chciałbym żeby znaleźć na miał to wiedzieli o tej inicjatywie utrwalenia w historii utrwalenia w Warszawie historii Papierosiarzy… A.C-P.: Tahistoria w Warszawie jest prawie nieznana, nawet w środowiskach żydowskich jest nieznana. Jest natomiast bardzo znana w Izraelu. Książka jest lekturą, Izraelczycy często wiedzą, kiedy się wspomina o tej historii, wiedzą, pamiętają właśnie choćby jako lekturę szkolną. To, co spowodowało, że najpierw inne osoby, o których za chwilę powiem, potem my chcieliśmy właśnie ich upamiętnić pośród tylu innych dzieci Getta, to jest to, że jest to historia, która jest która kończy się dobrze i dla wszystkich dla ogromnej większości to historia która pokazuje jak solidarność jak opiekowanie się sobą wzajemnie jak poczucie wspólnoty pozwala zarówno fizycznie jak jak psychicznie przetrwać jest to jest ta historia o takim niesamowitym przesłaniu Pierwszymi osobami które pierwszymi przynajmniej o których wiemy, które tą historię chciały upamiętnić była pani Joanna Brańska z Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej osoba związana z Cafe Ejlat . Był pierwszy pomysł, żeby upamiętnić zarówno tablicą taki był pomysł żeby wtopiony w roku były gazety papierosa to ładne projekty z nią współpracowała Pani Aleksandra Fafjus. Ten pomysł projekt właściwie prawdopodobnie też dlatego upadł że pani Joanna zmarła i inicjatywę przyjęli przejęła Ela Magenheim członkini zarządu Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Warszawie i kilka osób stworzyło taki, można powiedzieć na wpół oficjalny komitet realizowania tego pomysłu. Jest tam jeszcze Agata Żurawska, jest Sebastian Tkacz, jest Tomek… T.J.: przepraszam Żurowska. A.C.-P: Żurowska. To jest przez to, że ambasadorem projektu jest „król, który został ambasadorem”, czyli Michał Żurawski…
„Pewnego razu, gdy leżeli skuleni na strychu narożnego domu przy ulicy Saskiej i Alei Waszyngtona, ktoś z lokatorów, słysząc szmery dochodzące z góry, zawiadomił dozorcę. Ten chwycił latarkę i pobiegł na strych. Zaświecił śpiącym chłopcom prosto w twarz. Przestraszeni zerwali się na równe nogi.
-Co wy tu robicie?
-My jesteśmy z Polusa (nazwa schroniska dla bezdomnych) spóźniliśmy się - wyjąkał Zenek.
-Pewnie przyszliście tu kraść bieliznę. Znamy takich! - Dozorca zaczął ich okładać trzymanym w ręku kijem. Zenek nie namyślając się długo wyskoczył ze strychu i zsunął się po poręczy schodów na dół. Paweł poszedł w jego ślady. Uciekli na podwórko, dobiegli do bramy. Niestety była zamknięta. Dozorca gonił ich. Doskoczyli do drewnianego parkanu, Zenek pomagał chorowitemu Pawłowi.
-Wy złodziejaszki! Popamiętacie mnie! - krzyczał dozorca. Ale bracia przeskoczyli już przez parkan i ukryli się w pobliskim zbożu. Przesiedzieli tam, podsypiając, do rana. O świcie zamierzali wydostać się niepostrzeżenie na ulicę, ale jak gdyby na złość, w pobliżu robotnicy naprawiali jezdnię Chłopcy bali się wpaść w zasadzkę, w każdym pzechodniu podejrzewali szpicla, gotowego ich złapać i oddać.
-Rozdzielmy się - zaproponował Paweł. - Ty będziesz uciekał w stronę Saskiej Kępy, ja w stronę Grochowa. Może choć jeden z nas się uratuje.”
Józef Ziemian, Papierosiarze z Placu Trzech Krzyży, Łódź 1995

Anna Mizikowska: Słyszeliście kiedyś o Papierosiarzach z placu Trzech Krzyży, z czasów II wojny światowej? A wiecie, że ta historia ma wątki praskie?
Do Muzeum Warszawskiej Pragi przyszło dwoje ludzi, wchodzących w skład większej grupy, która dąży do upamiętnienia tychże Papierosiarzy w przestrzeni miejskiej. Trwa zbiórka funduszy na tablicę pamiątkową i specjalną stronę internetową.
Posłuchajcie naszej rozmowy.

Kim byli Papierosiarze z placu Trzech Krzyży? I co ich łączy z prawobrzeżną Warszawą?
-Anna Cukierman-Podgórska: Były to dzieci i młodzież z Getta Warszawskiego, którzy już wcześniej jako mali szmuglerzy wydostawali się z getta na stronę aryjską po Powstaniu w getcie, po śmierci swoich najbliższych, znaleźli się już na stałe, po stronie aryjskiej. I wspierali się wzajemnie, opiekowali się sobą, pomagali sobie, stworzyli taki rodzaj dziecięcej komuny.

-Tomek Jędrczak: Ja naliczyłem około 20 Pappierosiarzy z tej grupy, z Placu Trzech Krzyży było znacznie znacznie więcej tego typu dzieci w samej Warszawie. Najmłodszy miał 6 lat i to był Boluś czyli Ben Zion Hadar Fiks, a najstarszy miał chyba 17 lat... Handlowały na Placu Trzech Krzyży, gdzie albo były koszary SS, Dom żołnierza niemieckiego, jeszcze były koszary węgierskie, zaraz była dzielnica niemiecka… Więc w zasadzie to było tak, że one były na samej linii styczności pomiędzy tym światem polskim i niemieckim wtedy, prawda, i to było takie dość trudne, jak to można określić, ekosystem.
Czwórka z Pragi, bo było czterech takich chłopców z tej grupy, którzy kręcili się głównie po Pradze na samym początku: Paweł i Zenek Hochmanowie, Jankiel “Ząbal” Klajman i Zbyszek, nazwisko nieznane. Zenek i Paweł byli grochowiakami, pilnowali ogródków działkowych na Grochowie.
W parku Skaryszewskim, w jakiejś jamie, ukrywał się Ahmowiec, Aleksander Celnikier. Ahmowiec, czyli Żyd, swój. Wyszedł z getta po powstaniu. On nie miał jedzenia, w zasadzie był na skraju śmierci głodowej. I te dzieciaki skombinowały mu bochenek chleba, przynosiły codziennie i w zasadzie codziennie go dokarmiały, co jest niestandardowym obrazem, bo to na ogół jest to, że dorośli ratują dzieci, a tutaj była sytuacja odwrotna, chłopcy ratują innego dorosłego. Później bracia Hochmanowie wzięli udział w Powstaniu warszawskim, są na kilku powstańczych zdjęciach.
Na Grochowie mieszkał nauczyciel Idzikowski, który pomógł przynajmniej dwójce Papierosiarzy. Jednym z nich był Ignacy “Byczek” Milchberg, któremu nauczyciel załatwił legitymację szkolną, legalizacyjne dokumenty, które były bardzo ważne. A drugim Papierosiarzem, któremu pomógł, był Boluś, którego po prostu przygarnął, ponieważ w pewnym momencie chłopcy doszli do wniosku, że przebywanie Bolusia z nimi jest zbyt niebezpieczne dla niego samego, Żydowski Komitet Narodowy znalazł mu schronienie właśnie na Grochowie u tego nauczyciela.
A.C.-P.: -Miał syna, rówieśnika Bolusia, razem się uczyli…
Anna Mizikowska: Niełatwo jest słuchać o losach małych dzieci w strasznych czasach wojny. Ale trzeba o tym wiedzieć, trzeba mówić. Choć to wstrząsające relacje.
T.J.: - Dla mnie taką przejmującą historią jest historia Bolusia. W wieku sześciu lat znalazł się bez rodziny i to… Jak się potem okazało, jedna z jego sióstr przeżyła. Pojechali w 1942/43 roku do Krakowa. Pewnego dnia siostra musiała zostać dłużej w pracy, Boluś pomyślał, że została aresztowana, więc wsiadł w pociąg - 1943 rok - odbył podróż z Krakowa do Warszawy.
A.C.-P.: Wstrząsająca dla mnie historia to historia chłopca, który się nazywał Kazik Walbaum i który wychowywał się w Paryżu. I on spotkał Niemca, oficera, który znał jego rodzinę. Ten Niemiec go przyjął posiłkiem, kolacją, zabrał go do kina i potem wydał na śmierć…
Anna Mizikowska: Najwięcej dowiemy się o Papierosiarzach z wydanych wspomnień Józefa Ziemiana, który z ramienia żydowskiej organizacji podziemnej wspierał te dzieci w czasie okupacji… przeczytałam fragment na początku odcinka.
Ta książka to niemal gotowy scenariusz na film podobny choćby do „Pianisty”… Ale jest słabo znana w Polsce.
T.J.: Sama książka po raz pierwszy ukazała się jako gazetowiec, w odcinkach w gazecie, to było zaraz po wojnie w Łodzi, to się chyba nazywa ta gazeta: Nowy Świat. Publikował sam Ziemian. Następne wydanie było dopiero w Izraelu w 62 roku, a natomiast w Polsce pierwsze nielegalne wydanie to był czyli były 2 nielegalne wydania, jedno było w Łodzi, drugie był w 1989 w oficynie Nova.
Pierwsze legalne polskie wydanie to jest 1995.
Zapraszamy na nasz fanpage na Facebooku Papierosiarze z Placu Trzech Krzyży, który prowadzę, staram się dotrzeć do innych historii poza książkowych o Papierosiarzach, prezentuję też zdjęcia z różnych źródeł,
Anna Mizikowska: Muszę jeszcze zapytać, jak potoczyły się powojenne losy Papierosirzy. Z ponad 20 osób przeżyło co najmniej 17?
A.C-P.: Ta młodzież, te dzieci później w większości wyjechały z Polski, wyjechały do Izraela, budowały, tworzymy Izrael. Złożyły rodzinę. Mamy kontakt z córką jednego z Papierosiarzy…
AM.: Żaden nie dożył do dziś?
T.J. Żaden chyba. Żaden. Ostatni zmarł dwa lata temu… Część z nich napisała autobiografie wojenne, dotarłem do trzech takich relacji.
AM: I teraz chciałbym żeby znaleźć na miał to wiedzieli o tej inicjatywie utrwalenia w historii utrwalenia w Warszawie historii Papierosiarzy…
A.C-P.: Tahistoria w Warszawie jest prawie nieznana, nawet w środowiskach żydowskich jest nieznana. Jest natomiast bardzo znana w Izraelu. Książka jest lekturą, Izraelczycy często wiedzą, kiedy się wspomina o tej historii, wiedzą, pamiętają właśnie choćby jako lekturę szkolną. To, co spowodowało, że najpierw inne osoby, o których za chwilę powiem, potem my chcieliśmy właśnie ich upamiętnić pośród tylu innych dzieci Getta, to jest to, że jest to historia,

która jest która kończy się dobrze i dla wszystkich dla ogromnej większości to historia która pokazuje jak solidarność jak opiekowanie się sobą wzajemnie jak poczucie wspólnoty pozwala zarówno fizycznie jak jak psychicznie przetrwać jest to jest ta historia o takim niesamowitym przesłaniu Pierwszymi osobami które pierwszymi przynajmniej o których wiemy, które tą historię chciały upamiętnić była pani Joanna Brańska z Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej osoba związana z Cafe Ejlat . Był pierwszy pomysł, żeby upamiętnić zarówno tablicą taki był pomysł żeby wtopiony w roku były gazety papierosa to ładne projekty z nią współpracowała Pani Aleksandra Fafjus. Ten pomysł projekt właściwie prawdopodobnie też dlatego upadł że pani Joanna zmarła i inicjatywę przyjęli przejęła Ela Magenheim członkini zarządu Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Warszawie i kilka osób stworzyło taki, można powiedzieć na wpół oficjalny komitet realizowania tego pomysłu. Jest tam jeszcze Agata Żurawska, jest Sebastian Tkacz, jest Tomek…
T.J.: przepraszam Żurowska.
A.C.-P: Żurowska. To jest przez to, że ambasadorem projektu jest „król, który został ambasadorem”, czyli Michał Żurawski…

Informacja dotycząca prawa autorskich: Wszelka prezentowana tu zawartość podkastu jest własnością jego autora

Wyszukiwanie

Kategorie