Podcast Kryminalny

W małych miasteczkach strasznie mieszkają straszni mieszczanie.
A wśród nich zbrodnie. Jedne popełniane z żądzy pieniądza, inne z pożądania lędźwi. W miasteczkach wszyscy szepcą, a nikt nie wie. Gadają, podjudzają jednych na drugich. Plują na zdradę, sami zdradzając, wzdrygają się na inność, sami uważając się za lepszych.
Lachno jest takim miasteczkiem. Tam zbrodnia nie jest codziennością, ale kiedy się wydarza, jest rodzinną tragedią.
Leon Pawlak, dziś sierżant, a wtedy początkujący posterunkowy uczący się fachu, opowiada o swojej codziennej służbie.
Jeśli masz ochotę na dreszczyk, posłuchaj

Kategorie:
Kryminalne

Odcinki od najnowszych:

Przebiśnieg (cz. 2.)- Powstanie Wielkopolskie - fabularyzowane słuchowisko
2021-12-25 22:00:00

Ponury żniwiarz zabrał ze sobą z armii niemieckiej i rosyjskiej po jakieś dwa miliony męskich obywateli. Wśród nich było ze sto osiemdziesiąt tysięcy polskich młodzieńców, ale i dojrzałych mężczyzn. Ponad sto tysięcy odeszło w imię cara, ponad sześćdziesiąt w imię kajzera. Cesarz Austro-Węgier poświęcił na swoje niesnaski polityczne ponad milion swoich młodych obywateli. Wśród nich ponad dwieście tysięcy Polaków. Ale to takie czasy były, że nieporozumienia rodzinne (w tym przypadku niedogadywanie się kuzynów Wilusia i Mikołaja), rozwiązywano za pomocą obywateli, którzy nawet do końca nie wiedzieli, o co się biją. Wśród nich był i pradziadek Hipolit. Jak pamiętacie (mam nadzieję) z poprzedniego odcinka, Hipolit nie był kimś, kto sam wpadłby na pomysł, aby bić się kimś innym. Zwłaszcza z kimś obcym. Zresztą nie wiedząc tak naprawdę o co. I to przez cztery lata w brudzie, w ziemistych okopach, w zimnie, w smrodzie, wśród szczurów. A jednak nikt go o zdanie nie zapytał. Pewnego dnia kazjer wezwał go za pomocą niemieckiej biurokracji i kazał założyć na siebie za duży mundur oraz niewygodnie i kiepsko zszyte buty, które podziurawiły się przy pierwszych marszach, i wysłał na front, aby pradziadek Hipolit strzelał do ludzi, których nie zna i którzy mu nigdy niczego nie zrobili. Na swoje jednak szczęście nie zasilił statystyk poległych. W dzień zakończenia wojny figurował wśród blisko ośmiuset tysięcy rannych i kalek. I znowuż dla niego szczęśliwie należał do grupy rannych. Inaczej niż jego przyjaciel Rudolf. Ale oddam może głos dziadkowi. Wpis datowany na 13 grudnia 1918 roku.

Ponury żniwiarz zabrał ze sobą z armii niemieckiej i rosyjskiej po jakieś dwa miliony męskich obywateli. Wśród nich było ze sto osiemdziesiąt tysięcy polskich młodzieńców, ale i dojrzałych mężczyzn. Ponad sto tysięcy odeszło w imię cara, ponad sześćdziesiąt w imię kajzera. Cesarz Austro-Węgier poświęcił na swoje niesnaski polityczne ponad milion swoich młodych obywateli. Wśród nich ponad dwieście tysięcy Polaków. Ale to takie czasy były, że nieporozumienia rodzinne (w tym przypadku niedogadywanie się kuzynów Wilusia i Mikołaja), rozwiązywano za pomocą obywateli, którzy nawet do końca nie wiedzieli, o co się biją.

Wśród nich był i pradziadek Hipolit. Jak pamiętacie (mam nadzieję) z poprzedniego odcinka, Hipolit nie był kimś, kto sam wpadłby na pomysł, aby bić się kimś innym. Zwłaszcza z kimś obcym. Zresztą nie wiedząc tak naprawdę o co. I to przez cztery lata w brudzie, w ziemistych okopach, w zimnie, w smrodzie, wśród szczurów. A jednak nikt go o zdanie nie zapytał. Pewnego dnia kazjer wezwał go za pomocą niemieckiej biurokracji i kazał założyć na siebie za duży mundur oraz niewygodnie i kiepsko zszyte buty, które podziurawiły się przy pierwszych marszach, i wysłał na front, aby pradziadek Hipolit strzelał do ludzi, których nie zna i którzy mu nigdy niczego nie zrobili.

Na swoje jednak szczęście nie zasilił statystyk poległych. W dzień zakończenia wojny figurował wśród blisko ośmiuset tysięcy rannych i kalek. I znowuż dla niego szczęśliwie należał do grupy rannych. Inaczej niż jego przyjaciel Rudolf. Ale oddam może głos dziadkowi. Wpis datowany na 13 grudnia 1918 roku.

Piękny Władzio Mazurkiewicz - zbrodnie PRL Kronika Kryminalna Podcast
2021-11-29 05:14:34

Władek był człowiekiem, który podczas okupacji w podejrzanych i nielegalnych kasynach robił interesy z Niemcami, podczas likwidacji żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej handlował wszystkim, co głodni Żydzi sprzedawali, zwłaszcza rzeczami rzadkimi i drogocennymi, aż wreszcie w 1943 roku, wchodząc w posiadanie soli potasowej kwasu cyjanowodorowego, postanowił ją wykorzystać w najbardziej popularny dla miłośników historii kryminalnych sposób, aby w wyniku tego pozbawić ofiarę wszelkich oszczędności. Niemcy odeszli i nadchodzili radzieccy okupanci, więc Władek poczuł się zmuszony wrócić do tego procederu. Zmienił jednak narzędzie. Po pierwsze było mu trochę wstyd, że używa soli kwasu cyjanowodorowego, bo to podobno broń istot słabych, a po wtóre wraz z wycofywaniem się wojsk niemieckich, Władek wszedł w posiadanie Walter Modelu 9. Rozwiązywanie problemów miało być szybsze i bardziej efektywne, co przecież przez lata praktykowali niemieccy okupanci. Los postawił na drodze Władka niejakiego Brylskiego; faceta, który handlował walutami i drogocennym kruszcem. Brylski chciał kupić dolary, więc Władek od razu zaoferował mu swoje usługi. – A ile masz tych dolarów? – zapytał Brylski? – A ile ci trzeba? – odparł Władek. Brylski pokiwał głową, przyglądając się chwilę Władkowi, próbując odgadnąć jego intencje, ale ostatecznie się przyznał. – No ja mam 160 tysięcy złotych – powiedział. Władek miał renomę w półświatku, handlował walutą i cennymi artefaktami od lat i ludzie mu ufali. – 160 tysięcy nowych złotych? – zapytał Władek. – Czy 160 tysięcy młynerek. – Nowych, oczywiście, że nowych. Władek zagwizdał i zrobił duże oczy. – Aż tylu dolarów, to ja akurat nie mam – powiedział. – Ale znam księdza, który szukał kupca. Jak chcesz, możemy się zaraz do niego zabrać. Brylski zgodził się natychmiast. Wsiedli do samochodu Władka i ruszyli ku bielańskiemu klasztorowi. Było lato, 26 lipca 1945 roku. Mimo wszechobecnego pobojowiska, w sercach tliła się nadzieja, świat wyglądał pięknie, Polska budowała się na nowo. Rozmowa panów kleiła się całkiem nieźle, opowiadali sobie o swoich planach, rysowali pogodną, pełną nadziei przyszłość. W odruchu tego natchnienia, Władek pokazał gestem ręki południowe widoki. – Spójrz w prawo – zwrócił się do Brylskiego. – Widzisz? Stąd przy tak ładnej pogodzie jak dziś, widać nawet szczyty naszych polskich Tatr. Brylski odwrócił się i spojrzał na Tatry, których białe szczyty złociły się w lipcowym słońcu na tle błękitnego, czystego nieba. – Piękne – powiedział Brylski, tyłem do Władka. I były to jego ostatnie słowa.

Władek był człowiekiem, który podczas okupacji w podejrzanych i nielegalnych kasynach robił interesy z Niemcami, podczas likwidacji żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej handlował wszystkim, co głodni Żydzi sprzedawali, zwłaszcza rzeczami rzadkimi i drogocennymi, aż wreszcie w 1943 roku, wchodząc w posiadanie soli potasowej kwasu cyjanowodorowego, postanowił ją wykorzystać w najbardziej popularny dla miłośników historii kryminalnych sposób, aby w wyniku tego pozbawić ofiarę wszelkich oszczędności.

Niemcy odeszli i nadchodzili radzieccy okupanci, więc Władek poczuł się zmuszony wrócić do tego procederu. Zmienił jednak narzędzie. Po pierwsze było mu trochę wstyd, że używa soli kwasu cyjanowodorowego, bo to podobno broń istot słabych, a po wtóre wraz z wycofywaniem się wojsk niemieckich, Władek wszedł w posiadanie Walter Modelu 9. Rozwiązywanie problemów miało być szybsze i bardziej efektywne, co przecież przez lata praktykowali niemieccy okupanci.

Los postawił na drodze Władka niejakiego Brylskiego; faceta, który handlował walutami i drogocennym kruszcem. Brylski chciał kupić dolary, więc Władek od razu zaoferował mu swoje usługi.

– A ile masz tych dolarów? – zapytał Brylski?

– A ile ci trzeba? – odparł Władek.

Brylski pokiwał głową, przyglądając się chwilę Władkowi, próbując odgadnąć jego intencje, ale ostatecznie się przyznał.

– No ja mam 160 tysięcy złotych – powiedział. Władek miał renomę w półświatku, handlował walutą i cennymi artefaktami od lat i ludzie mu ufali.

– 160 tysięcy nowych złotych? – zapytał Władek. – Czy 160 tysięcy młynerek.

– Nowych, oczywiście, że nowych.

Władek zagwizdał i zrobił duże oczy.

– Aż tylu dolarów, to ja akurat nie mam – powiedział. – Ale znam księdza, który szukał kupca. Jak chcesz, możemy się zaraz do niego zabrać.

Brylski zgodził się natychmiast.

Wsiedli do samochodu Władka i ruszyli ku bielańskiemu klasztorowi. Było lato, 26 lipca 1945 roku. Mimo wszechobecnego pobojowiska, w sercach tliła się nadzieja, świat wyglądał pięknie, Polska budowała się na nowo. Rozmowa panów kleiła się całkiem nieźle, opowiadali sobie o swoich planach, rysowali pogodną, pełną nadziei przyszłość.

W odruchu tego natchnienia, Władek pokazał gestem ręki południowe widoki.

– Spójrz w prawo – zwrócił się do Brylskiego. – Widzisz? Stąd przy tak ładnej pogodzie jak dziś, widać nawet szczyty naszych polskich Tatr.

Brylski odwrócił się i spojrzał na Tatry, których białe szczyty złociły się w lipcowym słońcu na tle błękitnego, czystego nieba.

– Piękne – powiedział Brylski, tyłem do Władka. I były to jego ostatnie słowa.

Władysław Mazurkiewicz - elegancki morderca z Krakowa. Zbrodnie PRL Kronika Kryminalna Podcast
2021-11-22 06:00:00

Pod wysokimi, szarymi murami aresztu śledczego przy Montelupich szedł za rękę z mamą 11-letni Karol Kot – tak, to ten sam, o którym pomyśleliście. Jeśli zaś go nie kojarzycie, podepnę tu link. Wtedy jeszcze Karol nie wiedział, co będzie robił za siedem lat, ale tego dnia, kiedy przechodził pod tymi szarymi, wysokimi aż po same chmury murami aresztu, ścisnął mamę trochę mocniej za rękę. Ona dobrze rozumiała syna. Wiedział on, kto siedzi za tym ogromnym kamiennym ogrodzeniem, bo przecież cały Kraków od kilku miesięcy tylko o tym mówił. O największym zbrodnicielu powojennej Polski, któremu przypisywano aż siedem dusz. Karol śledził tę historię codziennie popołudniu w „Expressie Wieczornym”,  czytał też grubszy reportaż w tygodniku Świat pióra Lucjana Wolańskiego. Ale o dziwo, nie odczuwał strachu, ani lęku jak jego matka. Czuł jakiegoś rodzaju fascynację. Być może to tego dnia, kiedy ściskał mamę za rękę, przechodząc pod aresztem, zaczęła w nim kiełkować myśl, aby samemu kiedyś spróbować. W tej samej, mniej więcej, chwili, ze złego snu obudził się przedmiot zainteresowania prasy oraz mieszkańców Krakowa, a może i nawet całej Rzeczpospolitej Ludowej, Władysław Mazurkiewicz. Było mu zimno i chyba to przerwało jego płytki, nieprzyjemny sen na twardych deskach więziennej pryczy. Skulił się pod szorstkim pledem, próbując zmieścić pod nim całe ciało, ale ziąb styczniowego poranka przedostawał się przez każdą, najmniejszą nawet szczelinę więziennych murów. Każdy oddech Władka zamieniał się w ulotną mgiełkę. Cały był skostniały i przemarznięty. W jego głowie, na wciąż zamkniętych powiekach oczu, pozostawał obraz snu, z którym się obudził. Był w swoim domu rodzinnym, domu swojego ojca, choć przecież mieszkali w kamienicy, a ten dom, który mu się śnił, stał na wsi. Przez okno widział bezlistną, pochyloną przy samej ziemi wierzbę płaczącą, której witki ledwo kołysały się na wietrze. A jednak to był jego dom. Na kuchennym stole, przy którym siedział, zgasła nagle świeca i z jej knota ulatywała w górę wąska tasiemka szarego dymu. A on zaczął płakać. Miał dziewięć lat. Ojciec oznajmił mu właśnie, że jego matka, która porzuciła ich kilka lat temu, targnęła się właśnie na siebie. Władek pamięta tamten dzień. Pamięta swoje łzy i to, że nie odezwał się do ojca ani słowem. Nie wiedział, co powiedzieć. Nienawidził matki za to, że ich zostawiła. A teraz, kiedy odeszła na zawsze, znienawidził ją chyba jeszcze bardziej. Ale zarazem pękło mu serce, które do tej pory wciąż żyło nadzieją, że matka się opamięta i do nich wróci. We śnie siedział na krzesełku w kuchni, która była ich kuchnią, ale zarazem była jakąś kuchnią obcą, i patrzył na swoje nogi, które nie dosięgały gruntu i zwisały bezwiednie. Majtał nimi i przypatrywał się im uważnie. Widział je z góry, widział, że wiszą nad podłogą, że kołyszą się, próbując jej dotknąć. Tak jakby od tego dotknięcia, od postawienia nóg na podłodze, wszystko zależało. Wyciągał je do dołu, ale wciąż był za mały, aby postawić je na ziemi. I już, już miał dosięgnąć stopą podłogi, kiedy się obudził. Czyżby ten sen był proroczym i oznaczał, że dziś jest ten dzień? Że wyrok się wykona? Nie do końca chciał w to wierzyć, bo za dwa dni będzie miał urodziny, skończy 46 lat. I choć wiedział, że władza ludowa nie jest sentymentalna, lecz na wskroś pragmatyczna, to ciężko mu było sobie wyobrazić, że zdecydują stracić kogoś dwa dni przed jego urodzinami. To byłaby jednak podłość.

Pod wysokimi, szarymi murami aresztu śledczego przy Montelupich szedł za rękę z mamą 11-letni Karol Kot – tak, to ten sam, o którym pomyśleliście. Jeśli zaś go nie kojarzycie, podepnę tu link. Wtedy jeszcze Karol nie wiedział, co będzie robił za siedem lat, ale tego dnia, kiedy przechodził pod tymi szarymi, wysokimi aż po same chmury murami aresztu, ścisnął mamę trochę mocniej za rękę. Ona dobrze rozumiała syna. Wiedział on, kto siedzi za tym ogromnym kamiennym ogrodzeniem, bo przecież cały Kraków od kilku miesięcy tylko o tym mówił. O największym zbrodnicielu powojennej Polski, któremu przypisywano aż siedem dusz. Karol śledził tę historię codziennie popołudniu w „Expressie Wieczornym”,  czytał też grubszy reportaż w tygodniku Świat pióra Lucjana Wolańskiego. Ale o dziwo, nie odczuwał strachu, ani lęku jak jego matka. Czuł jakiegoś rodzaju fascynację. Być może to tego dnia, kiedy ściskał mamę za rękę, przechodząc pod aresztem, zaczęła w nim kiełkować myśl, aby samemu kiedyś spróbować.

W tej samej, mniej więcej, chwili, ze złego snu obudził się przedmiot zainteresowania prasy oraz mieszkańców Krakowa, a może i nawet całej Rzeczpospolitej Ludowej, Władysław Mazurkiewicz. Było mu zimno i chyba to przerwało jego płytki, nieprzyjemny sen na twardych deskach więziennej pryczy. Skulił się pod szorstkim pledem, próbując zmieścić pod nim całe ciało, ale ziąb styczniowego poranka przedostawał się przez każdą, najmniejszą nawet szczelinę więziennych murów. Każdy oddech Władka zamieniał się w ulotną mgiełkę. Cały był skostniały i przemarznięty.

W jego głowie, na wciąż zamkniętych powiekach oczu, pozostawał obraz snu, z którym się obudził. Był w swoim domu rodzinnym, domu swojego ojca, choć przecież mieszkali w kamienicy, a ten dom, który mu się śnił, stał na wsi. Przez okno widział bezlistną, pochyloną przy samej ziemi wierzbę płaczącą, której witki ledwo kołysały się na wietrze. A jednak to był jego dom. Na kuchennym stole, przy którym siedział, zgasła nagle świeca i z jej knota ulatywała w górę wąska tasiemka szarego dymu. A on zaczął płakać. Miał dziewięć lat. Ojciec oznajmił mu właśnie, że jego matka, która porzuciła ich kilka lat temu, targnęła się właśnie na siebie.

Władek pamięta tamten dzień. Pamięta swoje łzy i to, że nie odezwał się do ojca ani słowem. Nie wiedział, co powiedzieć. Nienawidził matki za to, że ich zostawiła. A teraz, kiedy odeszła na zawsze, znienawidził ją chyba jeszcze bardziej. Ale zarazem pękło mu serce, które do tej pory wciąż żyło nadzieją, że matka się opamięta i do nich wróci.

We śnie siedział na krzesełku w kuchni, która była ich kuchnią, ale zarazem była jakąś kuchnią obcą, i patrzył na swoje nogi, które nie dosięgały gruntu i zwisały bezwiednie. Majtał nimi i przypatrywał się im uważnie. Widział je z góry, widział, że wiszą nad podłogą, że kołyszą się, próbując jej dotknąć. Tak jakby od tego dotknięcia, od postawienia nóg na podłodze, wszystko zależało. Wyciągał je do dołu, ale wciąż był za mały, aby postawić je na ziemi. I już, już miał dosięgnąć stopą podłogi, kiedy się obudził.

Czyżby ten sen był proroczym i oznaczał, że dziś jest ten dzień? Że wyrok się wykona? Nie do końca chciał w to wierzyć, bo za dwa dni będzie miał urodziny, skończy 46 lat. I choć wiedział, że władza ludowa nie jest sentymentalna, lecz na wskroś pragmatyczna, to ciężko mu było sobie wyobrazić, że zdecydują stracić kogoś dwa dni przed jego urodzinami. To byłaby jednak podłość.



11.11 Prawdziwy Marsz Niepodległości || Kronika Kryminalna Podcast
2021-11-08 06:00:00

Drogie Słuchaczki i drodzy Słuchacze,   ci którzy słuchają mnie od dłuższego czasu wiedzą, że jedyną stałą na moim kanale, to ciągła zmiana. Nie inaczej będzie dzisiaj. Historia, którą Wam opowiem, pozwoliłem sobie zilustrować zabawną (mam nadzieję) animacja poklatkową. Choć przestrzegam, że pixar to to nie jest.   Więc zatem, jeśli słuchasz mnie na Spotify, proponuję tym razem zajrzeć na youtube. A jak już odwiedzisz mnie na youtube, to przy okazji zasubskrybuj tym tu przyciskiem w dole. 

Drogie Słuchaczki i drodzy Słuchacze,  

ci którzy słuchają mnie od dłuższego czasu wiedzą, że jedyną stałą na moim kanale, to ciągła zmiana. Nie inaczej będzie dzisiaj. Historia, którą Wam opowiem, pozwoliłem sobie zilustrować zabawną (mam nadzieję) animacja poklatkową. Choć przestrzegam, że pixar to to nie jest.  

Więc zatem, jeśli słuchasz mnie na Spotify, proponuję tym razem zajrzeć na youtube. A jak już odwiedzisz mnie na youtube, to przy okazji zasubskrybuj tym tu przyciskiem w dole. 

Zaduszki Zakrzewskich z Rzepina
2021-10-31 01:00:00

Śledczy zrekonstruowali wydarzenia, jakie miały miejsce w dzień zaduszny 1969 roku w Rzepinie. Była to niedziela, dzień do dniu Wszystkich Świętych. Rano wszyscy udali się do kościoła. Po mszy świętej Władysław wraz z żoną Krystyną pojechali do rodziców Krystyny, a reszta Lipów poszła na obiad. Po obiedzie Mieczysław musiał jeszcze pracować. To był ostatni dzień poboru podatków i spóźnialscy chłopi przychodzili jeszcze, aby uiścić opłatę. Zofia zajęła się zmywaniem naczyń, a seniorka Marianna usiadła opatulona kocem przy piecu w kuchni i wyglądała przez okno, drzemiąc i pogrążając się w swoich myślach. Około godziny 17:00 Mieczysław poszedł do sąsiada, oby odebrać od niego zaległą opłatę. Zamarudził tam trochę, bo sąsiad, wtedy jako jedyny w Rzepinie, miał odbiornik telewizyjny, no i postawił wódkę. Mieczysław umówiony był ze swoją młodziutką żoną u teściów, więc za długo nie mógł siedzieć u sąsiada, choć szkoda mu było porzucać telewizora i kolegów. Kiedy poszedł więc do żony, zaczął przebąkiwać, że to długi i ciężki dzień i że jest chyba zmęczony. Żona przyjęła te słowa z ulgą, bo też była wyczerpana i położyły się z matką spać. Było po 21:00. O tej porze Władysław w Krystyną już wrócili do domu. Babka spała, matka coś jeszcze cerowała. Ale wszyscy zbierali się już do snu. Tylko Mieczysław, pożegnawszy się z żoną, pobiegł na zad do sąsiada i kontynuował spożycie alkoholu wysokoprocentowego oraz oglądanie telewizji. Trwało to tak do 23:00. Zmęczony, lekko podchmielony wrócił do domu i rzucił się na łóżko, zdjąwszy z siebie tylko buty. Zasnął natychmiast. Nagle w środku nocy coś go przebudziło. Nie był pewien, czy to sen, czy rzeczywiście, coś się działo. Chwilę nasłuchiwał w ciemności, ale szybko zasnął. Po jakimś czasie znowu go coś obudziło. Miał wrażenie, że pies szczeka. Odwrócił się na bok i zakrył głowę poduszką. Po chwili znowu się przebudził, będąc święcie przekonanym, że usłyszał krzyk Zofii. Usiadł nawet na łóżku i próbował nasłuchiwać. Ale Zofia już nie krzyczała. Kiedy postanowił się położyć, oślepiło go światło latarki, a po chwili poczuł silne uderzenia, padające na niego ze wszystkich stron. – Dawaj forsę – usłyszał głos, co do którego nie był pewien, czy go zna. Wydawało mu się nawet, że wtedy nagle wytrzeźwiał. Krzyknął, ze nie ma, że wypłacił na poczcie, a wtedy uderzenia się nasiliły. Aż nagle przestano go bić. Zapadła cisza, z której wydobywał się jakby szept w izbie obok. Władek, pomyślał Mieczysław. Nie zdążył nawet krzyknąć, kiedy jeden z napastników wyskoczył do pokoju obok. Mieczysław usłyszał tylko odgłos uderzenia i kobiecy krzyk, który urwał się jak hejnał mariacki. Potem znowu zaczęli go bić i pytać o pieniądze. To chyba niekończący się ból sprawił, że Mieczysławowi wymsknęło się, że pieniądze są w sienniku matki. Któryś z napastników wybiegł, Mieczysław usłyszał uderzenie, jęk kobiety, a potem krzyk triumfu. Ostatnie, co zapamiętał, to uderzenie motyką w głowę. Napastnicy wtedy obłożyli dom suchą słomą, aby płomienie łatwiej to strawiły i podpalili dom. Źródła: Film dokumentalny "Zakrzewscy" z cyklu reportaży TVP2 §148 Kara śmierci Bestie zbrodnie i kary, Janusz Maciej Jastrzębski https://kielce.wyborcza.pl/kielce/7,115198,19254146,tajemnice-zbrodni-sprzed-lat-napadli-w-nocy-wymordowali-cala.html https://wiadomosci.onet.pl/na-tropie/z-zimna-krwia-rodzina-mordercow-z-polski/d8trg

Śledczy zrekonstruowali wydarzenia, jakie miały miejsce w dzień zaduszny 1969 roku w Rzepinie. Była to niedziela, dzień do dniu Wszystkich Świętych. Rano wszyscy udali się do kościoła. Po mszy świętej Władysław wraz z żoną Krystyną pojechali do rodziców Krystyny, a reszta Lipów poszła na obiad. Po obiedzie Mieczysław musiał jeszcze pracować. To był ostatni dzień poboru podatków i spóźnialscy chłopi przychodzili jeszcze, aby uiścić opłatę. Zofia zajęła się zmywaniem naczyń, a seniorka Marianna usiadła opatulona kocem przy piecu w kuchni i wyglądała przez okno, drzemiąc i pogrążając się w swoich myślach.

Około godziny 17:00 Mieczysław poszedł do sąsiada, oby odebrać od niego zaległą opłatę. Zamarudził tam trochę, bo sąsiad, wtedy jako jedyny w Rzepinie, miał odbiornik telewizyjny, no i postawił wódkę. Mieczysław umówiony był ze swoją młodziutką żoną u teściów, więc za długo nie mógł siedzieć u sąsiada, choć szkoda mu było porzucać telewizora i kolegów. Kiedy poszedł więc do żony, zaczął przebąkiwać, że to długi i ciężki dzień i że jest chyba zmęczony. Żona przyjęła te słowa z ulgą, bo też była wyczerpana i położyły się z matką spać. Było po 21:00.

O tej porze Władysław w Krystyną już wrócili do domu. Babka spała, matka coś jeszcze cerowała. Ale wszyscy zbierali się już do snu. Tylko Mieczysław, pożegnawszy się z żoną, pobiegł na zad do sąsiada i kontynuował spożycie alkoholu wysokoprocentowego oraz oglądanie telewizji. Trwało to tak do 23:00. Zmęczony, lekko podchmielony wrócił do domu i rzucił się na łóżko, zdjąwszy z siebie tylko buty. Zasnął natychmiast.

Nagle w środku nocy coś go przebudziło. Nie był pewien, czy to sen, czy rzeczywiście, coś się działo. Chwilę nasłuchiwał w ciemności, ale szybko zasnął. Po jakimś czasie znowu go coś obudziło. Miał wrażenie, że pies szczeka. Odwrócił się na bok i zakrył głowę poduszką. Po chwili znowu się przebudził, będąc święcie przekonanym, że usłyszał krzyk Zofii. Usiadł nawet na łóżku i próbował nasłuchiwać. Ale Zofia już nie krzyczała. Kiedy postanowił się położyć, oślepiło go światło latarki, a po chwili poczuł silne uderzenia, padające na niego ze wszystkich stron.

– Dawaj forsę – usłyszał głos, co do którego nie był pewien, czy go zna.

Wydawało mu się nawet, że wtedy nagle wytrzeźwiał. Krzyknął, ze nie ma, że wypłacił na poczcie, a wtedy uderzenia się nasiliły. Aż nagle przestano go bić. Zapadła cisza, z której wydobywał się jakby szept w izbie obok. Władek, pomyślał Mieczysław. Nie zdążył nawet krzyknąć, kiedy jeden z napastników wyskoczył do pokoju obok. Mieczysław usłyszał tylko odgłos uderzenia i kobiecy krzyk, który urwał się jak hejnał mariacki.

Potem znowu zaczęli go bić i pytać o pieniądze. To chyba niekończący się ból sprawił, że Mieczysławowi wymsknęło się, że pieniądze są w sienniku matki. Któryś z napastników wybiegł, Mieczysław usłyszał uderzenie, jęk kobiety, a potem krzyk triumfu.

Ostatnie, co zapamiętał, to uderzenie motyką w głowę.

Napastnicy wtedy obłożyli dom suchą słomą, aby płomienie łatwiej to strawiły i podpalili dom.


Źródła:

Film dokumentalny "Zakrzewscy" z cyklu reportaży TVP2 §148 Kara śmierci

Bestie zbrodnie i kary, Janusz Maciej Jastrzębski

https://kielce.wyborcza.pl/kielce/7,115198,19254146,tajemnice-zbrodni-sprzed-lat-napadli-w-nocy-wymordowali-cala.html

https://wiadomosci.onet.pl/na-tropie/z-zimna-krwia-rodzina-mordercow-z-polski/d8trg

CAŁA PRAWDA o Ojcu Pawle – czyli jak PAWEŁ MACIEJA za nos wodził
2021-10-28 06:00:00

Z komentarzy pod poprzednim filmem zrozumiałem, że niektórych bardzo oburza fakt, że opisywane zbrodnie popełnił zakonnik, osoba duchowna. Oburzeni sugerowali przy tym, jakobym rozpoczął swoistą krucjatę przeciwko wierze, religii, czy nawet przeciwko Bogu. Nie dostrzegli przy tym problemu, który ja chciałem podkreślić – a mianowicie, że dzięki władzy ludzie potrafią wpływać na innych i zmuszać ich do rzeczy, których tamci wcale robić nie chcą. Czasem nawet nie do końca są tego świadomi, że ktoś przekracza ich granice. Ufają swoim oprawcom, czują się moralnie zobligowani spełniać ich zachcianki, czasami są zależne od nich finansowo i nie mają innej alternatywy. W związku z tym miałem pomysł, aby historię Pawła przenieść w inną osobowość, nadać Pawłowi inne tło, inny background, zrobić go nauczycielem akademickim albo reżyserem teatralnym (narażając się przy tym naturalnie na ataki ze strony bojówek ZNP czy ZASP). Liczyłem na to, że dzięki temu zabiegowi ci najbardziej oburzeni prawdą słuchacze zrozumieją, że nie atakuję Kościoła, ale pewne konkretne nadużycia, które doprowadziły do wielu nieszczęść. Ale niestety dość szybko zrozumiałem, jak karkołomne to zadanie. Pozwolicie, że przetoczę Wam fragment, w którym ofiara opowiada, jakich argumentów używał ojciec Paweł, aby móc się do niej zbliżyć. I zastanówcie się, jak niepoważnie brzmiałoby to w ustach nauczyciela czy też reżysera: – On powiedział, że tak musi być – mówi dziewczyna – że on jest Bożym wysłannikiem, i że on wie, że to może przerażać a nawet boleć, ale Bóg chce tego ode mnie, i że on musi to robić, i że jeśli ja się nie zgodzę, nie będę wykonywać jego poleceń, to sprzeciwię się woli Bożej. A jeśli po powrocie wyjdzie to na jaw, to dzieło Boże się rozpadnie, i to przeze mnie. Mam nadzieję, że teraz nawet najwięksi obrońcy księży dostrzegą tę siłę argumentu, której nie może użyć nikt poza nimi. Jeśli ten tekst włożę w usta nauczyciela, reżysera nawet szefa w korporacji, to staje się on wręcz śmieszny, nieco żałosny, ale nikt poważnie by się tym nie przejął. A więc pozostańmy przy tym, że ojciec Paweł jest zakonnikiem, a ojciec Maciej prowincjałem, który rozkładał nad nim parasol bezpieczeństwa. Zwłaszcza że ojciec Paweł posiadał narzędzie, którego nie ma żadna inna grupa zawodowa – miał klucz do najbardziej skrywanych tajemnic, miał prawo wypytywać o szczegóły życia intymnego, mógł wyciągać z penitenta wszystko, czego zapragnął. Mógł spowiadać, podkreślając przy tym, że spowiedź musi być szczera, bo inaczej się nie liczy, a grzechu nie zostaną odpuszczone.

Z komentarzy pod poprzednim filmem zrozumiałem, że niektórych bardzo oburza fakt, że opisywane zbrodnie popełnił zakonnik, osoba duchowna. Oburzeni sugerowali przy tym, jakobym rozpoczął swoistą krucjatę przeciwko wierze, religii, czy nawet przeciwko Bogu. Nie dostrzegli przy tym problemu, który ja chciałem podkreślić – a mianowicie, że dzięki władzy ludzie potrafią wpływać na innych i zmuszać ich do rzeczy, których tamci wcale robić nie chcą. Czasem nawet nie do końca są tego świadomi, że ktoś przekracza ich granice. Ufają swoim oprawcom, czują się moralnie zobligowani spełniać ich zachcianki, czasami są zależne od nich finansowo i nie mają innej alternatywy.

W związku z tym miałem pomysł, aby historię Pawła przenieść w inną osobowość, nadać Pawłowi inne tło, inny background, zrobić go nauczycielem akademickim albo reżyserem teatralnym (narażając się przy tym naturalnie na ataki ze strony bojówek ZNP czy ZASP). Liczyłem na to, że dzięki temu zabiegowi ci najbardziej oburzeni prawdą słuchacze zrozumieją, że nie atakuję Kościoła, ale pewne konkretne nadużycia, które doprowadziły do wielu nieszczęść.

Ale niestety dość szybko zrozumiałem, jak karkołomne to zadanie. Pozwolicie, że przetoczę Wam fragment, w którym ofiara opowiada, jakich argumentów używał ojciec Paweł, aby móc się do niej zbliżyć. I zastanówcie się, jak niepoważnie brzmiałoby to w ustach nauczyciela czy też reżysera:

– On powiedział, że tak musi być – mówi dziewczyna – że on jest Bożym wysłannikiem, i że on wie, że to może przerażać a nawet boleć, ale Bóg chce tego ode mnie, i że on musi to robić, i że jeśli ja się nie zgodzę, nie będę wykonywać jego poleceń, to sprzeciwię się woli Bożej. A jeśli po powrocie wyjdzie to na jaw, to dzieło Boże się rozpadnie, i to przeze mnie.

Mam nadzieję, że teraz nawet najwięksi obrońcy księży dostrzegą tę siłę argumentu, której nie może użyć nikt poza nimi. Jeśli ten tekst włożę w usta nauczyciela, reżysera nawet szefa w korporacji, to staje się on wręcz śmieszny, nieco żałosny, ale nikt poważnie by się tym nie przejął.

A więc pozostańmy przy tym, że ojciec Paweł jest zakonnikiem, a ojciec Maciej prowincjałem, który rozkładał nad nim parasol bezpieczeństwa.

Zwłaszcza że ojciec Paweł posiadał narzędzie, którego nie ma żadna inna grupa zawodowa – miał klucz do najbardziej skrywanych tajemnic, miał prawo wypytywać o szczegóły życia intymnego, mógł wyciągać z penitenta wszystko, czego zapragnął. Mógł spowiadać, podkreślając przy tym, że spowiedź musi być szczera, bo inaczej się nie liczy, a grzechu nie zostaną odpuszczone.

Zbrodnie zakonne - Ojciec Maciej, zwany tatą. Sprzedał duszę diabłu, aby służyć Bogu
2021-09-27 19:00:00

Dzisiaj dotkniemy materii, która wprawdzie bulwersuje wszystkich, ale czyni to w sposób niezwykle polaryzujący. Jedni bulwersują się na fakty, inni na to, że mówi się o nich głośno. Mowa będzie o wieloletnim tuszowaniu zbrodni, o zamiataniu spraw pod dywan, o okłamywaniu przełożonych i opinii publicznej. Ponad dwie dekady proceder ten miał miejsce i przez te wszystkie lata ogromna większość usilnie odwracała wzrok, aby tylko nie dostrzec zła, jakie działo się na ich oczach. Głównym zbrodnicielem tej historii będzie niejaki Maciej, który rozkładał swój parasol ochronny na podłym gwał… YT nie pozwala mi używać takich słów, zatem powiem tak: nad zwyrolem, który lubił kochać się z paniami wbrew ich woli, wykorzystując przy tym swoją pozycję, swoją władzę. I uprzedzając komentarze ludzi, którzy zbyt łatwo generalizują, chciałbym zastrzec, że moja historia nie celuje w żaden konkretny zakon, nie celuje nawet w kler ogólnie rozumiany. Ja, na przykładzie rzeczonego Macieje, opowiadać będę o ludziach, których zaślepiała władza i którzy najpewniej w każdej innej instytucji, mając podobną władzę, w podobny sposób by ją wykorzystywali. Bo poniższa historia zdarzyć mogło się wszędzie, ba, ona się wszędzie zdarza na co dzień: w każdym dużym zgrupowaniu, gdzie są hierarchie, pod okiem innego prowincjała, biskupa, ale także dyrektora teatralnego, rektora uczelni albo polityka w jakiejś partii. Tam wszędzie, gdzie jest władza, są nadużycia. A jeśli zbrodniciel jest charyzmatyczny i w jakiś sposób cenny, zapomina się o słabych jednostkach, wrzuca się je w statystyki i odwraca się od nich głowę. Bo to też historia o odwracaniu głowy. I choć w tej opowieści głowę odwraca konkretna osoba, warto zauważyć, że głowę odwracamy na co dzień my wszyscy. Ja ją odwracam i Ty ją odwracasz, a także Ty, który udajesz teraz, że nie słyszysz. Właśnie odwracasz głowę, zatykasz rękoma uszy. Bo to nie zbrodnie, które działy się w ukryciu nocy, ale miały miejsce na widoku i przez dwadzieścia lat, poza ojciec Marcinem, wszyscy usilnie starali się tego problemu nie zauważać. Zbrodnie popełniał ojciec Paweł, ale jego bliżej poznamy dopiero w następnym odcinku. Dzisiaj poznamy jego ojca chrzestnego, tego, który pozwalał mu na wszystko, który tuszował każde przestępstwo. Oto ojciec Maciej, zwany pieszczotliwie „tatą”, który sprzedał duszę diabłu, aby służyć Bogu.

Dzisiaj dotkniemy materii, która wprawdzie bulwersuje wszystkich, ale czyni to w sposób niezwykle polaryzujący. Jedni bulwersują się na fakty, inni na to, że mówi się o nich głośno.

Mowa będzie o wieloletnim tuszowaniu zbrodni, o zamiataniu spraw pod dywan, o okłamywaniu przełożonych i opinii publicznej. Ponad dwie dekady proceder ten miał miejsce i przez te wszystkie lata ogromna większość usilnie odwracała wzrok, aby tylko nie dostrzec zła, jakie działo się na ich oczach.

Głównym zbrodnicielem tej historii będzie niejaki Maciej, który rozkładał swój parasol ochronny na podłym gwał… YT nie pozwala mi używać takich słów, zatem powiem tak: nad zwyrolem, który lubił kochać się z paniami wbrew ich woli, wykorzystując przy tym swoją pozycję, swoją władzę.

I uprzedzając komentarze ludzi, którzy zbyt łatwo generalizują, chciałbym zastrzec, że moja historia nie celuje w żaden konkretny zakon, nie celuje nawet w kler ogólnie rozumiany. Ja, na przykładzie rzeczonego Macieje, opowiadać będę o ludziach, których zaślepiała władza i którzy najpewniej w każdej innej instytucji, mając podobną władzę, w podobny sposób by ją wykorzystywali.

Bo poniższa historia zdarzyć mogło się wszędzie, ba, ona się wszędzie zdarza na co dzień: w każdym dużym zgrupowaniu, gdzie są hierarchie, pod okiem innego prowincjała, biskupa, ale także dyrektora teatralnego, rektora uczelni albo polityka w jakiejś partii. Tam wszędzie, gdzie jest władza, są nadużycia. A jeśli zbrodniciel jest charyzmatyczny i w jakiś sposób cenny, zapomina się o słabych jednostkach, wrzuca się je w statystyki i odwraca się od nich głowę.

Bo to też historia o odwracaniu głowy. I choć w tej opowieści głowę odwraca konkretna osoba, warto zauważyć, że głowę odwracamy na co dzień my wszyscy. Ja ją odwracam i Ty ją odwracasz, a także Ty, który udajesz teraz, że nie słyszysz. Właśnie odwracasz głowę, zatykasz rękoma uszy.

Bo to nie zbrodnie, które działy się w ukryciu nocy, ale miały miejsce na widoku i przez dwadzieścia lat, poza ojciec Marcinem, wszyscy usilnie starali się tego problemu nie zauważać.

Zbrodnie popełniał ojciec Paweł, ale jego bliżej poznamy dopiero w następnym odcinku. Dzisiaj poznamy jego ojca chrzestnego, tego, który pozwalał mu na wszystko, który tuszował każde przestępstwo. Oto ojciec Maciej, zwany pieszczotliwie „tatą”, który sprzedał duszę diabłu, aby służyć Bogu.

Adolf Hitler – droga do WŁADZY, czyli jak łatwo stracić WOLNOŚĆ
2021-08-29 20:14:35

Dzisiaj, jak już wspomniałem, będzie poważnie. Bez heheszków i żartów. Będzie poważnie i refleksyjnie. I jak zauważyliście, przerywamy przemierzanie amerykańskich stepów (zresztą co najmniej na dwa tygodnie) i wpadniemy do naszego sąsiada zza Odry. Tam w latach 30. szalał zbrodniarz, z którym mało kto mógłby się równać. Może jego znajomy, Dżugaszwili z Rosiji Radzieckiej, który był równie okrutny i bezwzględny. Chciałem mówić o jednym z największych zbrodniarzy wszechczasów, ale słowo „największy” w zestawieniu ze zbrodniarz, coś mną telepie i drżą mi ręce. Słowo wielki sugeruje jakieś pozytywne osiągnięcia. Może powinienem powiedzieć „jeden z najpodlejszych” zbrodniarzy, to chyba bardziej adekwatne słowo. Już abstrahując od miniaturki, każdy z pewnością się domyśla, że chodzi o Adolfa Hitlera. I co ciekawe, mimo że nasz Adi jest jednym z najpodlejszych zbrodniarzy w historii, on sam chyba nawet nigdy nie podniósł na kogokolwiek ręki. On podnosił głos. Swój szczekliwy, agresywny głos, który oznaczał życie lub śmierć, dobrobyt albo zgubę. Jako że o Adim wszyscy wszystko wiedzą, podejdę do tematu w sposób nieoczywisty. Zatrzymam się na wojnie, bo wojna jest terenem mi nieznanym, okrutnym w swoim jestestwie, rządzącym się swoimi, zdegenerowanymi prawami. Ja jestem człowiekiem pokoju i moje słuchowiska dzieją się w czasie pokoju. Postaci, które u mnie występują są tymi, którzy ten pokój niweczą, którzy wprowadzają chaos i sprawiają cierpienie. I z tej perspektywy będziemy oglądać Adiego. Bo zanim Adi został wodzem, który trzymał Europę przez sześć lat w stanie wojny, był wodzem, który przez sześć lat trzymał za mordy Niemców. A jeszcze wcześniej był… niespełnionym artystą. Tak, ja wiem, że nikogo to nie zaskakuje i każdy o tym wie, ale na krótką chwilkę chciałbym się nad tym tematem pochylić. Bo wydaje mi się, ze właśnie ten etap życia, ukształtował naszego przyszłego wodza.

Dzisiaj, jak już wspomniałem, będzie poważnie. Bez heheszków i żartów. Będzie poważnie i refleksyjnie. I jak zauważyliście, przerywamy przemierzanie amerykańskich stepów (zresztą co najmniej na dwa tygodnie) i wpadniemy do naszego sąsiada zza Odry. Tam w latach 30. szalał zbrodniarz, z którym mało kto mógłby się równać. Może jego znajomy, Dżugaszwili z Rosiji Radzieckiej, który był równie okrutny i bezwzględny.

Chciałem mówić o jednym z największych zbrodniarzy wszechczasów, ale słowo „największy” w zestawieniu ze zbrodniarz, coś mną telepie i drżą mi ręce. Słowo wielki sugeruje jakieś pozytywne osiągnięcia. Może powinienem powiedzieć „jeden z najpodlejszych” zbrodniarzy, to chyba bardziej adekwatne słowo.

Już abstrahując od miniaturki, każdy z pewnością się domyśla, że chodzi o Adolfa Hitlera. I co ciekawe, mimo że nasz Adi jest jednym z najpodlejszych zbrodniarzy w historii, on sam chyba nawet nigdy nie podniósł na kogokolwiek ręki. On podnosił głos. Swój szczekliwy, agresywny głos, który oznaczał życie lub śmierć, dobrobyt albo zgubę.

Jako że o Adim wszyscy wszystko wiedzą, podejdę do tematu w sposób nieoczywisty. Zatrzymam się na wojnie, bo wojna jest terenem mi nieznanym, okrutnym w swoim jestestwie, rządzącym się swoimi, zdegenerowanymi prawami. Ja jestem człowiekiem pokoju i moje słuchowiska dzieją się w czasie pokoju. Postaci, które u mnie występują są tymi, którzy ten pokój niweczą, którzy wprowadzają chaos i sprawiają cierpienie. I z tej perspektywy będziemy oglądać Adiego.

Bo zanim Adi został wodzem, który trzymał Europę przez sześć lat w stanie wojny, był wodzem, który przez sześć lat trzymał za mordy Niemców. A jeszcze wcześniej był… niespełnionym artystą.

Tak, ja wiem, że nikogo to nie zaskakuje i każdy o tym wie, ale na krótką chwilkę chciałbym się nad tym tematem pochylić. Bo wydaje mi się, ze właśnie ten etap życia, ukształtował naszego przyszłego wodza.

IMBECYL czy GENIUSZ? Henry Lee Lucas
2021-08-23 17:33:30

Drogie Słuchaczki i drodzy słuchacze, dziś przeniesiemy się do Texasu, aby poznać jednego z największych domniemanych zbrodnicieli wszechczasów. Ale zanim to nastąpi, proponuję tym wszystkim, którzy nie słyszeli poprzedniego odcinka, a który podlinkowuję teraz gdzieś w górnym prawym rogu, aby go przesłuchać. Jest on swego rodzaju otwarciem do dzisiejszego słuchowiska i w moim mniemaniu warto się z nim zapoznać. Warto dowiedzieć się, kim był Ottis Toole, zanim zapoznamy się z Henry Lee Lucasem, bo ich drogi w pewnym momencie się złączą, a zapoczątkuje to jedną z najciekawszych odysei Stanów Zjednoczonych. Kojarzycie z pewnością otwierającą scenę Ojca Chrzestnego, kiedy podczas wesela Connie Corleone, do jej ojca, samego Ojca Chrzestnego, przychodzą „petenci” po prośbie. Don Corleone siedzi w cieniu, za swoim ogromnym biurkiem, milczący, poważny i wysłuchuje, z pozycji władcy, proszących go ludzi. Później, głaszcząc swojego kota, łaskawie zgadza się pomóc, przypominając przy tym, że kiedyś i on zgłosi się po pomoc. Scena, której jesteśmy teraz świadkami (gdzieś w jakimś biurze szeryfa, w Texasie w 1984 roku) wygląda nieco podobnie, chociaż nasz Don jest o wiele skromniejszy, mimo że jego mina nie ukrywa dumy, która go wręcz rozpiera. Siedzi za biurkiem, odchylony do tyłu, spokojny i wyluzowany, popija truskawkowego shejka i pali papierosy. Spogląda na papiery, które przyniosło mu kilku policjantów. Stoją grzecznie i w milczeniu, nachylają się nad biurkiem i z namaszczeniem słuchają tego swoistego celebryty. Jest cisza, on przygląda się zdjęciu, zaciąga się papierosem, kiwa głową i odkłada fotografię. – Tak, to moja ofiara – przyznaje się – ja ją zabiłem. Policjanci oddychają z ulgą. Czuć rozprężenie, napięcie mija. Udało się domknąć kolejną sprawę. Potem, nasz celebryta, opisuje okoliczności zbrodni. Policjanci robią pospiesznie notatki, cieszą się, dziękują mu, potrząsają jego dłonią i kłaniają się jemu. On lekceważącym gestem dłoni ich odprawia. Policjanci zbierają papiery i wychodzą. Drzwi nie zdążą się zamknąć, kiedy do gabinetu wejdą kolejni policjanci z teczkami pod pachą, ze zdjęciami ofiar, w nadziei, że Henry Lee Lucas jest także sprawcą ich zbrodni. Na korytarzu, w kolejce czeka jeszcze kilkudziesięciu policjantów, kilkanaście grup śledczych z każdego zakamarka Stanów Zjednoczonych, licząc na to, że może Henry Lee Lucas pomoże rozwiązać im zagadkę śmierci. Audiencja trwa zwyczajowo 20 minut, czasem pół godziny. Henry, jak się okazuje, jest bardzo płodnym zbrodnicielem, a jego tułaczkę po Stanach znaczy długa, czerwona linia. W szczycie jego kariery przyznał się do 360 ofiar, niektóre źródła podają nawet 600.

Drogie Słuchaczki i drodzy słuchacze,

dziś przeniesiemy się do Texasu, aby poznać jednego z największych domniemanych zbrodnicieli wszechczasów. Ale zanim to nastąpi, proponuję tym wszystkim, którzy nie słyszeli poprzedniego odcinka, a który podlinkowuję teraz gdzieś w górnym prawym rogu, aby go przesłuchać. Jest on swego rodzaju otwarciem do dzisiejszego słuchowiska i w moim mniemaniu warto się z nim zapoznać. Warto dowiedzieć się, kim był Ottis Toole, zanim zapoznamy się z Henry Lee Lucasem, bo ich drogi w pewnym momencie się złączą, a zapoczątkuje to jedną z najciekawszych odysei Stanów Zjednoczonych.

Kojarzycie z pewnością otwierającą scenę Ojca Chrzestnego, kiedy podczas wesela Connie Corleone, do jej ojca, samego Ojca Chrzestnego, przychodzą „petenci” po prośbie. Don Corleone siedzi w cieniu, za swoim ogromnym biurkiem, milczący, poważny i wysłuchuje, z pozycji władcy, proszących go ludzi. Później, głaszcząc swojego kota, łaskawie zgadza się pomóc, przypominając przy tym, że kiedyś i on zgłosi się po pomoc.

Scena, której jesteśmy teraz świadkami (gdzieś w jakimś biurze szeryfa, w Texasie w 1984 roku) wygląda nieco podobnie, chociaż nasz Don jest o wiele skromniejszy, mimo że jego mina nie ukrywa dumy, która go wręcz rozpiera.

Siedzi za biurkiem, odchylony do tyłu, spokojny i wyluzowany, popija truskawkowego shejka i pali papierosy. Spogląda na papiery, które przyniosło mu kilku policjantów. Stoją grzecznie i w milczeniu, nachylają się nad biurkiem i z namaszczeniem słuchają tego swoistego celebryty.

Jest cisza, on przygląda się zdjęciu, zaciąga się papierosem, kiwa głową i odkłada fotografię.

– Tak, to moja ofiara – przyznaje się – ja ją zabiłem.

Policjanci oddychają z ulgą. Czuć rozprężenie, napięcie mija. Udało się domknąć kolejną sprawę.

Potem, nasz celebryta, opisuje okoliczności zbrodni. Policjanci robią pospiesznie notatki, cieszą się, dziękują mu, potrząsają jego dłonią i kłaniają się jemu. On lekceważącym gestem dłoni ich odprawia. Policjanci zbierają papiery i wychodzą.

Drzwi nie zdążą się zamknąć, kiedy do gabinetu wejdą kolejni policjanci z teczkami pod pachą, ze zdjęciami ofiar, w nadziei, że Henry Lee Lucas jest także sprawcą ich zbrodni. Na korytarzu, w kolejce czeka jeszcze kilkudziesięciu policjantów, kilkanaście grup śledczych z każdego zakamarka Stanów Zjednoczonych, licząc na to, że może Henry Lee Lucas pomoże rozwiązać im zagadkę śmierci. Audiencja trwa zwyczajowo 20 minut, czasem pół godziny.

Henry, jak się okazuje, jest bardzo płodnym zbrodnicielem, a jego tułaczkę po Stanach znaczy długa, czerwona linia. W szczycie jego kariery przyznał się do 360 ofiar, niektóre źródła podają nawet 600.

Informacja dotycząca prawa autorskich: Wszelka prezentowana tu zawartość podkastu jest własnością jego autora

Wyszukiwanie

Kategorie